Powieściopisarz
i scenarzysta, Paul Lopez, zmaga się z niemocą twórczą. Większość
czasu spędza w swoim domku w górach racząc się alkoholem i
wpatrując w pustą stronicę. Niedostatki finansowe zmusiły go do
podjęcia decyzji o sprzedaży nieruchomości. Paul czeka, aż
wynajęta przez niego początkująca pośredniczka, Laura, znajdzie
kupca. Wtedy opuści swoją samotnię i spróbuje ułożyć sobie
życie w innym miejscu. Pewnego dnia, po zakończeniu krótkiego
spotkania z Laurą w restauracji, Paul zostaje zaatakowany przez
innego mężczyznę. Z odsieczą przychodzi mu nieznajomy, który po
zażegnaniu kryzysu bez słowa rusza w dalszą drogę. Paul ponownie
dostrzega go w drodze do domu, gdy ten stara się złapać okazję.
Zabiera nieznajomego z pobocza i w samochodzie dowiaduje się, że ma
na imię Jack i jest obieżyświatem. Paul proponuje mu nocleg, na co
jego wybawca przystaje. Nazajutrz autostopowicz informuje gospodarza,
że zostanie u niego trochę dłużej i przeprowadzi kilka prac
remontowych na jego terenie. Ale jego zachowanie niebawem zacznie
niepokoić Paula.
Thriller
„Czarny motyl” to amerykańsko-hiszpańsko-włoski remake
francuskiego dreszczowca „Papillon noir” z 2008 roku w reżyserii
Christiana Faure. Anglojęzyczną wersję wyreżyserował Brian
Goodman trudniący się głównie aktorstwem (miał epizodyczną
rólkę w „Czarnym motyle”), a scenariusz napisali Justin Stanley
i Marc Frydman. Główną rolę dostał Antonio Banderas, a
partnerowali mu Jonathan Rhys Meyers i Piper Perabo. W jedną z
pobocznych postaci wcielił się Abel Ferrara, twórca między innymi
„The Driller Killer” (1979), „Porywaczy ciał” (1993) i
„Uzależnienia” (1995).
Nigdy
nie zabieraj autostopowiczów. Tej rady nie trzeba udzielać
długoletnim miłośnikom thrillerów i horrorów. Paulowi Lopezowi,
głównemu bohaterowi „Czarnego motyla”, takiej lekcji jednak
nikt nie udzielił. Nikt mu nie wytłumaczył, że nie powinien
zapraszać do swojego samochodu nieznajomego, nawet takiego, który
chwilę wcześniej przyszedł mu z pomocą. Jakby tego było mało
Lopez oferuje autostopowiczowi nocleg we własnym domu znacznie
oddalonym od skupisk ludzkich i nie oponuje, gdy ten nazajutrz
komunikuje mu, że postanowił zostać dłużej. Jeśli scenariusz
„Czarnego motyla” powstawał z myślą o fanach dreszczowców to
Justin Stanley i Marc Frydman wcale nie musieli uruchamiać innych
sygnałów ostrzegawczych na początku filmu – motyw
autostopowicza, który zatrzymuje się w domu głównego bohatera w
zupełności wystarczył do rozbudzenia w oglądającym
podejrzliwości. Natchnienia go silnym przeczuciem rychłego
nieszczęścia. Ale na tym nie poprzestano. Uznano, że przyda się
jeszcze jeden alarm, który to włączyli już w prologu, a potem o
nim przypominali, przy okazji rozbudowując ten wątek i coraz
bardziej utwierdzając mnie w przekonaniu, że subtelniejsze
podejście bardziej przysłużyłoby się tej produkcji. Po pierwsze
miałam nieodparte wrażenie, że twórcy wątpili w to, że odbiorcy
ich filmu będą znali reguły, które rządzą thrillerem, a
przynajmniej rolę autostopowicza w tym gatunku. UWAGA SPOILER A
po drugie wątek zaginięć kobiet skierował moje podejrzenia na
głównego bohatera filmu. Postać Jacka zaś nasunęła mi na myśl
„Tajemnicze okno, tajemniczy ogród”, minipowieść Stephena
Kinga zamieszczoną w zbiorze „4 po północy”, ale to był tylko
przebłysk. Uznałam bowiem, że zwrot akcji w tym przypadku będzie
dużo prostszy, że nie ma żadnych powodów by przypuszczać, że
Jack to alter ego Paula. Ten pierwszy nadal budził we mnie
podejrzenia, ale szybko utwierdziłam się w przekonaniu, że większe
niebezpieczeństwo stwarza główny bohater, a to drastycznie
obniżyło moje wrażenia z seansu. Za to drugi zwrot akcji zdołał
mnie zaskoczyć, ostatni natomiast już chyba nie mógł uderzyć w
większy banał KONIEC SPOILERA. Wielu widzów dopatrzyło się
w „Czarnym motylu” inspiracji „Misery” Stephena Kinga (być
może to twórcy oryginału czerpali z tego dzieła, a scenarzyści
remake'u zwyczajnie to skopiowali – tego rozsądzić nie mogę, bo
„Papillon noir” nie widziałam) i rzeczywiście trudno nie
zauważyć podobieństw. Jack podobnie jak Annie Wilkes zmusza Paula
(ciekawe, czy zbieżność imion jest przypadkowa...) do napisania
powieści. Ale w przeciwieństwie do „Misery” w „Czarnym
motylu” przez długi czas nie będzie wiadomo, czy Jack wyrządza
głównemu bohaterowi krzywdę, czy stara się mu pomóc. Wiemy, że
Paul od dłuższego czasu nie napisał żadnej powieści, a jego
najnowszego scenariusza nikt nie chce kupić. Przez to ma poważne
problemy finansowe – tak poważne, że jest zmuszony sprzedać
swoją samotnię w górach. Jack wychodzi z założenia, że wenę
zabija alkohol, po który Paul często sięga oraz izolacja w jakiej
żyje, bo nie pozwala mu wymyślić i przelać na papier wiarygodnych
bohaterów. Jack postanawia więc co nieco Paulowi zademonstrować.
Pytanie tylko, czy czyni to z pragnienia poprawy jego życia czy chce
się raczej nad nim poznęcać, zaspokoić swoje chore żądze.
Wielbiciele
„Misery” Stephena Kinga i/lub jej ekranizacji w reżyserii Roba
Reinera mogą poczuć się zachęceni informacją o zawarciu w
„Czarnym motylu” wątku silnie kojarzącego się z opowieścią o
Paulu Sheldonie i Annie Wilkes. Radziłabym im jednak nie nastawiać
się na podobny styl, na równie porywającą płaszczyznę
psychologiczną, na porównywalne natężenie emocji, bo w
zestawieniu z „Misery” omawiany film wypada nadzwyczaj płasko.
Relacja Paula i Jacka nie jest wyzuta z wszelkich emocji, ale są one
zdecydowanie słabsze od tych, których dostarcza zarówno
powieściowa, jak i filmowa wersja „Misery”. Głównym sprawcą
takiego stanu rzeczy był dla mnie klimat, w jakim utrzymano ten film
i sposób prowadzenia tej opowieści. Silne kontrasty zamiast lekko
przybrudzonych, duszących kadrów. Żywe kolory zamiast przyblakłych
barw i przede wszystkim nieczynienie absolutnie żadnych starań w
kierunku natchnienia mnie klaustrofobicznymi odczuciami w sekwencjach
rozgrywających się wewnątrz niewielkiego domu Paula Lopeza.
Poczucie alienacji owszem miałam, ale było one doprawdy słabiutkie
z tego powodu, że operatorzy nie raczyli mnie powolnymi wędrówkami
kamer po górskiej scenerii, w której osadzono akcję filmu, ani
nawet intensywnymi, nieruchomymi zdjęciami tego zacisznego
otoczenia. Innymi słowy, przydałoby się wspomóc scenerię, nie
pokładać wiary w tym, że sam krajobraz przygniecie widza
złowieszczym odizolowaniem od świata. I nie liczyć na to, że sam
tekst będzie utrzymywał widza w napięciu, bo takie właśnie
wrażenie miałam oglądając środkową partię „Czarnego motyla”.
Zamiast pochylić się nad warstwą psychologiczną, nasycić ją
nieokiełznaną wrogością, rozbudować i przede wszystkim spowolnić
Brian Goodman zdecydował się na półśrodki. Papierowe postacie
egzystowały sobie w tym plastikowym uniwersum – Paul zajął
pozycję ofiary bądź człowieka powoli wychodzącego z opresji, a
Jackowi przypadła w udziale rola oprawcy lub zbawcy. Gierka jaka
toczyła się między nimi sukcesywnie traciła w moich oczach,
stawała się coraz bardziej przewidywalna, banalna i coraz mniej
wyrazista – ot, liniowa potyczka dwóch mężczyzn, którym brakuje
charyzmy i pomiędzy którymi w ogóle „nie iskrzy” tj. nie czuć
w tym pasji, skłębionych negatywnych emocji, które nieustannie
szukają ujścia, które tylko czekają na okazję do uderzenia.
Brian Goodman „Czarnym motylem” dał mi do zrozumienia, że w
kręgu jego zainteresowań nie leżą mocne dreszczowce, że
preferuje ugrzecznione tak w formie, jak i w treści thrillery, które
spokojnie można oglądać z całą rodziną w pełnym świetle
dziennym. UWAGA SPOILER I że jest twórcą, który za dużo
wymaga od zwrotów akcji, który myśli, że takie triki
zrekompensują widzowi wszystkie braki, że nic więcej nie potrzeba,
aby zakotwiczyć swój projekt w pamięci jego odbiorcy KONIEC
SPOILERA. Wielu widzom to wystarczyło, więc może rzeczywiście
jest to dobra metoda na pozyskanie rzeszy fanów. Może ten
ugrzeczniony styl też jest niezgorszym pomysłem, bo i on niejednego
odbiorcę „Czarnego motyla” chwycił za serce. Do mnie jednak
takie podejście do filmowego thrillera prawie w ogóle nie
przemawia.
Wielbicielom
bezkompromisowego kina, dosłownie przygniatającego mrocznym
klimatem, „Czarnego motyla” nie powinno się polecać, ale osoby
preferujące lżejsze klimaty mają szansę na całkiem niezłą
rozrywkę. Pod warunkiem, że nie mierzi ich barwna oprawa wizualna i
pobieżnie zarysowane postacie, a co za tym idzie zbyt małe
skupienie na warstwie psychologicznej. Jeśli nie potrzeba im dużego
wkładu ekipy technicznej, aby móc poczuć naprawdę silne napięcie
to „Czarny motyl” powinien im go dostarczyć, bo jego twórcy
niemalże całą tę kwestię „zrzucają na barki” scenariusza.
Opowieści, która do najgorszych nie należy, którą da się
oglądać z przynajmniej umiarkowanym zainteresowaniem, ale na pewno
nie wówczas, gdy oczekuje się od kina innowacyjności, gdy ma się
zamiar poznać historię, której główny motyw odbierałoby się w
kategoriach silnego powiewu świeżości. A nawet nie wtedy, gdy
liczy się na coś, co stylem zbliżałoby się do dzieła, z którym
najsilniej ta opowieść się kojarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz