piątek, 12 stycznia 2018

„Piła: Dziedzictwo” (2017)

Pięć nieznających się osób zostaje zamkniętych w stodole. Aby wydostać się z tego miejsca muszą nauczyć się odczytywać zawoalowane instrukcje formułowane przez głos wydobywający się z taśm znajdowanych w środku. Tylko właściwa interpretacja tych nagrań umożliwi im wyjście z życiem z licznych pułapek znajdujących się w stodole.
Detektywi z wydziału zabójstw, Halloran i Keith Hunt starają się rozwikłać sprawę morderstw przypominających te popełnianie wcześniej przez Johna Kramera zwanego Jigsawem i jego naśladowców/uczniów. Badania przeprowadzone przez patologów sądowych, Logana Nelsona i Eleanor Bonneville oraz pozostałych członków zespołu ujawniają dowody łączące te zbrodnie z nieżyjącym już Johnem Kramerem. Wiele przemawia więc za tym, że Jigsaw żyje i kontynuuje swój krwawy proceder, ale Halloran i Hunt wolą myśleć, że w mieście pojawił się kolejny naśladowca Johna Kramera.

Siódma odsłona „Piły”, popularnej serii filmów zapoczątkowanej w 2004 roku przez Jamesa Wana, powstała w 2010 roku, a potem zaczęła się „era spekulacji”. Czy studio Lionsgate Films zakończyło ten projekt, czy może wkrótce uraczy jego fanów kolejnym sequelem? I tak lata mijały, a ósmej „Piły” ciągle nie było, choć krążyło mnóstwo różnych doniesień na jej temat. To Josh Stolberg i Pete Goldfinger, którzy współpracowali już przy pisaniu scenariuszy takich filmów, jak remake „Piranii” i „Ty będziesz następna” (remake'u „Domu pani Slater”) i przedstawili Lionsgate Films wizję, która przekonała studio do kontynuowania tego przedsięwzięcia. Reżyserię powierzono braciom, Michaelowi i Peterowi Spierigom, twórcom „Zombie z Berkeley””, Daybreakers – Świtu” i „Przeznaczenia” (2014), których kolejny film, horror „Winchester: Dom duchów”, już wkrótce zagości na ekranach kin (zapowiedź tutaj).

Zrealizowana za (szacunkowo) dziesięć milionów dolarów, amerykańsko-kanadyjska „Piła: Dziedzictwo” krytyków nie przekonała, ale wielu fanów z radością przyjęło wizję Stolberga i Goldfingera. Pisano o nowym, wielce spektakularnym otwarciu, o wejściu na wyższy poziom i wyrażano głęboką nadzieję na rychłe powstanie kolejnych części rozbudowujących wątki zawiązane w ósmej odsłonie „Piły”. Miłośniczką tej serii nazwać się nie mogę, niemniej pierwsze trzy filmy wchodzące w jej skład uznaję za całkiem niezłe. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o odsłonach od cztery do siedem - jako że dalsze cztery części „Piły” nic tylko mnie męczyły, a siódma wręcz doprowadziła do czystej wściekłości nie byłam entuzjastycznie nastawiona do „Piły: Dziedzictwa”. Przygotowałam się na powtórkę z części cztery-siedem. Wychodziłam z założenia, że scenarzyści najnowszej odsłony podejmą już i tak mocno rozbudowane wątki zaprezentowane w tamtych filmach, ale nie miałam najmniejszego zamiaru przypominać sobie ich szczegółów. Wolałam zagubić się w fabule „Piły: Dziedzictwa” niż przystępować do kolejnych seansów czwórki, piątki, szóstki i (o zgrozo) siódemki. To było ponad moje siły. Do seansu omawianej produkcji oczywiście musiałam się zmuszać i szczerze powiedziawszy nie wiem, czy te wysiłki odniosłyby skutek, gdyby nie nazwisko lubianej przeze mnie Laury Vandervoort widniejące w obsadzie filmu. Pomyślałam sobie tak: a co tam, najwyżej przerwę projekcję na długo przed napisami końcowymi. Ale tego nie zrobiłam – właściwie to nawet nie musiałam specjalnie zmuszać się do trwania przed ekranem, bo ku mojemu zaskoczeniu bracia Spierigowie odeszli od (w moim pojmowaniu) tasiemcowego stylu twórców odsłon od cztery do siedem. Nie żebym była wniebowzięta. Tak dobrze to nie było, ale jako taka niewymagająca myślenia forma urozmaicenia wieczora „Piła: Dziedzictwo” jako tako się spisała. Policyjne śledztwo w moich oczach wypadło zdecydowanie najsłabiej. Podczas ustępów poświęconych dwóm detektywom z wydziału zabójstw i współpracującym z nimi patologom musiałam toczyć lekkie boje z własnymi powiekami, bo to standardowe podążanie od jednego dowodu do drugiego, było trochę nudnawe. I nie ubarwiały tego nawet coraz to bardziej uprawdopodabniane sugestie, że John Kramer alias Jigsaw żyje i prowadzi kolejną morderczą grę. Mylące tropy też się pojawiały, śledczy przemierzali ślepe uliczki, wyciągali błędne wnioski, zdarzało im się przyjmować nieodpowiednią perspektywę, ale to w żadnym razie nie komplikowało prowadzonej przez nich sprawy, a przez to nie wzmagało mojej ciekawości. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że patrzę na kompletnych amatorów, ludzi nazbyt krótkowzrocznych i do tego tak płaskich, tak pobieżnie zarysowanych, że wszelkie starania zbliżenia się do którejś z tych postaci najprawdopodobniej i tak nie przyniosłyby pożądanego rezultatu. Dlatego nie podejmowałam się tego wyzwania, było mi całkowicie obojętne co się z nimi stanie. Ich los w ogóle mnie nie obchodził do czasu wprowadzenia niespodziewanego wątku, który wykrystalizował w miarę intrygującą osobowość. I bynajmniej nie piszę tutaj o ostatnich partiach unaoczniającym widzom całą prawdę. O rozwiązaniu zagadki, której część rozszyfrowałam już dużo wcześniej. A to czego nie udało mi się odgadnąć w fotel mnie nie wbiło, scenarzyści nie ogłuszyli mnie tym uderzeniem, ale to wcale nie oznacza, że uznaję ten zabieg za niepotrzebny. Bo mimo że nie przeżyłam prawdziwego wstrząsu to byłam zadowolona z takiej koncepcji.

Najlepsze w „Pile: Dziedzictwie” są ustępy poświęcone mimowolnym graczom – ofiarom czy to Jigsawa, czy jego naśladowcy, ludziom uwięzionym w stodole naszpikowanej pomysłowymi pułapkami. I nie dlatego, że w tym miejscu na pierwszy plan wysuwa się jedna z lubianych przeze mnie aktorek wcielająca się w postać Anny, kobiety, która jakiś czas temu straciła dziecko w wyniku nieuwagi jej męża. Twardej osóbki, której najlepiej wychodzi odczytywanie wskazówek oprawcy, której jako pierwszej udaje się pojąć reguły gry i której nie brakuje woli przetrwania, czego nie można powiedzieć o drugiej kobiecie znajdującej się w tym gronie. Innym graczem, który zwrócił moją uwagę był ciemnoskóry Mitch, przede wszystkim przez charyzmatyczną kreację, co tu kryć, przystojnego Mandeli Van Peeblesa, ale też z tego powodu, że już na początku doszłam do przekonania, że inteligencją niewiele ustępuje Annie. Największą podejrzliwością darzyłam Ryana, w którego wcielił się Paul Braunstein, wszak scenarzyści dosyć szybko dali mi dowód na to, że jest gotowy krzywdzić innych, byle tylko przeżyć, że będzie po trupach dążył do obranego celu, a jak wiadomo w grach, których pomysłodawcą był Jigsaw (niezastąpiony Tobin Bell) takie podejście drastycznie obniża szanse wszystkich uczestników. Klimatem, ale w pewnym stopniu też fabułą, prezentowana w „Pile: Dziedzictwie” próba jakiej nieznany sprawca poddaje pięć nieznających się osób przypomina „Piłę 2”, jedną z odsłon tej serii, do których nie mam jakichś ogromnych zastrzeżeń, dlatego bardzo uradował mnie ten, w pewnym sensie, powrót do korzeni. Atmosfera do najcięższych w sumie nie należy, ale faktem jest, że zdjęcia trochę „pobrudzono” - plastikowych przebitek na miarę części od cztery do siedem nie zauważyłam. Klimat pokazany w scenach poświęconych morderczej grze (nie dotyczy to policyjnego śledztwa) nie przypominał tego, którym zazwyczaj karmi się nas w salach kinowych. Patrząc na to miałam wrażenie obcowania z obrazem niszowym, a nie błyszczącym mainstreamem. Nie atakowano mnie jaskrawymi barwami ani silnymi kontrastami. Kolory były niejako zgaszone, mroczniejsze, aczkolwiek nie aż tak, żeby niemalże odbierać mi dech. Niskiego poziomu drastyczności też „Pile: Dziedzictwu” zarzucać nie będę, choć oczywiście widziałam już dużo bardziej krwawe horrory. Moim zdaniem w tym przypadku więcej gore pokazywać nie trzeba było. Kreatywności w okaleczeniu i pozbawianiu życia ofiar też mi nie brakowało – za najlepszą uważam akcję z kwasem, a za najbardziej intrygującą scenę z laserami, a ściślej jej finalizację, bo przywiodła mi na myśl horrory science fiction z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. A po tym tytule akurat takiego pierwiastka nigdy bym się nie spodziewała i nawet przez myśl by mi nie przeszło, że tego rodzaju przebłysk może tak dobrze wpasować się w uniwersum „Pił”.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Lionsgate Films na ósmej odsłonie „Piły” nie poprzestanie. Jestem pewna, że już wkrótce na ekrany kin trafi dziewiąta część i przypuszczam, że na niej ten projekt też się nie zakończy. W końcu popularność jaką cieszy się ten cykl wręcz zmusza filmowców do dokręcania kolejnych sequeli, do „odcinania kuponów” przynajmniej do czasu aż zainteresowanie tym tytułem mocno osłabnie. „Piła: Dziedzictwo” nie daje mi dużej nadziei na całkowite zatracenie się w potencjalnych następnych odsłonach tej serii. Aż tak obiecujące to to nie było. Ale przyrzekam sobie, że jeśli tylko kolejna „Piła” powstanie to ją obejrzę, bo choć pod wielkim wrażeniem nie jestem to o wiele bardziej przemawia do mnie ta wizja niźli propozycje twórców czwórki, piątki, szóstki i siódemki.

3 komentarze:

  1. Ja chyba nawet części pierwszej nie widziałam... jakoś kompletnie mnie ta seria nie interesuje. Zwłaszcza, że o tej najnowszej czytałam raczej negatywne opinie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Najlepsza część od czasów części 3 jak dla mnie, częśći 4-7 to mordęga i podobnie jak u ciebie nie jestem w stanie znieść 7 części która była tak sztuczna (różowa krew), absurdalna i niesprawiedliwa (głównie pułapki które Hoffman jedynie tworzył aby dostać się do Amandy i jak w przypadku tej z autem nawet jak się wygrało to się ginęło), w tej części właśnie czułem najwięcej z 2 (która jest moją ulubioną częścią serii) i za to spory plus, gore też dobrze dawkowane, co do nowego następcy Jigsawa - nie wypadł źle, w każdym razie nie darzę go taką niesamowitą nienawiścią i odrazą jak wspomnianego wyżej Hoffmana, ale to też jeszcze za mało żeby coś więcej powiedzieć, jak na razie wypadł dobrze, mam nadzieję że nie doprowadzi do takiej autodestrukcji jak reszta pomocników Jigsawa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten film jest poj....y

    OdpowiedzUsuń