Po
śmierci męża Naomi Wallace dostaje od swojej siostry propozycję
czasowego zamieszkania w jej domu w górach. Kobieta przyjmuje ofertę
i wraz ze swoim nastoletnim synem Loganem niezwłocznie udaje się do
okazałego domostwa, mając na uwadze, że oboje będą musieli
dostosować się do niewygodnego warunku postawionego przez
właścicielkę. Siostra Naomi szuka kupca na tę nieruchomość,
dlatego w niektóre dni dom jest udostępniany każdemu, kto zechce
go obejrzeć. W tym czasie Wallace'owie będą musieli przebywać
poza domem, organizować sobie czas z dala od swojego tymczasowego
lokum, w miasteczku, w którym nikogo nie znają. Ale nie to będzie
ich największym problemem. W domu, w którym się zatrzymali wkrótce
zacznie dochodzić do zagadkowych incydentów, wskazujących na
obecność kogoś bądź czegoś nieproszonego, co nie jest
przyjaźnie nastawione do nowych lokatorów.
Udostępniany
na platformie Netflix „Dom otwarty”, film w reżyserii i na
podstawie scenariusza Matta Angela i Suzanne Coote, zdążył już
zebrać tyle krytycznych recenzji (moim zdaniem całkowicie
zasłużonych), że firma, która w ubiegłym roku wypuściła takie
perełki, jak „Gra Geralda” i „1922” prawdopodobnie już
pożałowała tej inwestycji. Niskobudżetowy projekt aktora i
początkującej artystki oficjalnie sklasyfikowano jako hybrydę
horroru i thrillera, ale w moich oczach „Dom otwarty” ma mocny
przechył w jeden z tych dwóch gatunków.
Wielkiego
potencjału scenariusz „Domu otwartego” nie miał, ale początkowe
partie nie dawały mi jeszcze większych powodów do obaw. Ot, lekki
straszak, oddarty z atmosfery grozy, ale zasadzający się na wątku,
do którego nie pałam niechęcią. Pomyślałam więc: no dobrze,
mocnych wrażeń na pewno nie będzie, ale jest chociaż szansa na
bezbolesne wgapianie się w ekran. Bez dużego zaangażowania, ale
też bez skrajnej irytacji lub co gorsza bezbrzeżnej nudy. Solidny
warsztat Dylana Minnette i Piercey Dalton usytuowanych na pierwszym
planie był dodatkowym czynnikiem przemawiającym za teorią, której
trzymałam się na początku seansu „Domu otwartego”. Podczas
tych bezbolesnych minut, które zleciały jak z bicza strzelił. A
potem przyszła pora na pojedynek z samą sobą. Oglądać dalej czy
nie? Takie pytanie postawiłam sobie w trakcie pierwszego
udostępnienia domu zajmowanego przez Wallace'ów dla każdego, kto
miał ochotę go obejrzeć. Dla potencjalnych kupców, przejezdnych i
ciekawskich sąsiadów, którzy akurat nie mieli nic lepszego do
roboty. Może się to wydać dziwne, że zwątpiłam w sens dalszego
oglądania tego filmu akurat wtedy, gdy wprowadzono wątek, który
można spokojnie uznać za powiew świeżości w kinematografii
grozy. I to w dodatku taki, który wprowadza w fabułę element
niebezpieczeństwa, bo przecież swobodne wałęsanie się po domu
zgrai obcych ludzi, udostępnianie każdemu wszystkich pomieszczeń
bez jakiegokolwiek nadzoru i niesprawdzanie nawet czy wszyscy
opuścili dom po zakończeniu okresu otwarcia, musi uruchomić
dzwonki alarmowe w umyśle każdego odbiorcy. I ja też je
usłyszałam, ale silniejsze od złowróżbnych przeczuć było
głębokie rozczarowanie, bo do tego momentu naiwnie sądziłam, że
Matt Angel i Suzanne Coote UWAGA SPOILER aż do końca zechcą
utrzymywać publikę w niewiedzy co do natury zagrożenia czyhającego
na Wallace'ów. Ale wystarczyło jedno zbliżenie na buty osoby,
której twarzy nie widzimy, żeby nabrać pewności, że głównych
bohaterów nawiedza człowiek z krwi i kości, a nie jakieś byty z
zaświatów. Bo wcześniej jeszcze można było zakładać tę drugą
możliwość, choćby z powodu obecności motywu przeprowadzki do
nowego lokum, który to jest silnie zakorzeniony w tradycji ghost
stories KONIEC SPOILERA. W ogóle nie brałam pod uwagę
zwykłej zmyłki, wybiegu, który miał odwrócić moją uwagę od
tej drugiej ewentualności, bo większą oczywistością twórcy
porazić już mnie nie mogli. Szybko rozważyłam więc wszystkie za
i przeciw i doszłam do wniosku, że mogę dać jeszcze szansę tej
produkcji. Moje podejrzenie, że „Dom otwarty” stanowi
sztandarowy przykład nieudolnego podejścia do silnie
wyeksploatowanych tematów zaraz potem przeszło w absolutną
pewność. Co swoją drogą może dać do myślenia tym wszystkim
widzom, którzy niemiłosiernie krytykują każdy ukłon w stronę
tradycjonalnych rozwiązań, którzy nie mają żadnej litości dla
filmów pozbawionych oryginalności, bo w zestawieniu z tymże wiele
konwencjonalnych obrazów może w ich oczach zyskać na wartości. Z
aż tak beznamiętnym kalkowaniem spotykam się wszak bardzo rzadko
nawet we współczesnym mainstreamie. Na ogól mojej uwadze nie
umykają choćby tylko czynione przez twórców próby tchnięcia duszy w
ich projekt. A tutaj nie widziałam starań ku temu, tak
jakby Angel i Coote nie mieli do tego serca, jakby wręcz zależało
im na tkwieniu w szponach nijakości.
Zamiar
wydobycia z tej opowieści silniejszych emocji z pewnością był.
Slaby, ale był. Uwidacznia się on w długich samotnych wędrówkach
czy to nastoletniego Logana, czy jego matki Naomi. Nie da się wtedy
nie zauważyć, że twórcy starali się intensyfikować napięcie
przed rychłym uderzeniem, stworzyć warunki, które wzmocnią
natężenie spodziewanego ataku na wzrok i słuch widza, ale zanim
tenże nastąpi (i jeśli w ogóle, bo nie brakuje tutaj wykończeń
opartych na niczym, nawet nie na zupełnie niegroźnej dla
obserwowanej postaci jump scence) człowieka opuszczają już
wszystkie złe przeczucia. Wchodzi w kulminację z całkowitą
obojętnością, a potem już tylko prosi w myślach twórców, żeby
nie czynili już żadnych prób potęgowania napięcia takimi długimi
wstawkami, bo to grozi zaśnięciem oglądającego. A przynajmniej ja
tak to odbierałam – musiałam toczyć takie boje z własnymi
powiekami podczas rzeczonych scenek, że zaczęłam doceniać te o
wiele dłuższe fragmenty całkowicie wyjałowione z emocji, te
podczas których twórcy nie czynili żadnych prób wywindowania
napięcia. Naprawdę wolałam patrzeć na biegającego Logana,
wsłuchiwać się w nudne konwersacje jego matki z nowo poznanym
mężczyzną i towarzyszyć czołowym postaciom podczas w zwiedzaniu
miasta niźli raczyć swoje oczy bezproduktywnymi próbami
zagęszczenia aury niebezpieczeństwa. Żeby tego było mało
musiałam zmagać się z tak tanimi i beznamiętnie wklejonymi w
całość chwytami, jak głuche telefony, wędrówki do stojącego w
piwnicy bojlera, który często „się wyłączał”, dziwaczne
rozmowy z sąsiadką i jasne sugestie, że przedmioty należące do
Wallace'ów są przenoszone z miejsca na miejsce i to nie przez nich
samych. W zestawieniu z tymi wybiegami krótkie ujęcie zakrwawionej
twarzy ojca Logana i zarazem męża Naomi urasta do rangi ogromnej
atrakcji. Bo jeśli cały czas dostaje się tak dalece ugrzecznione
banały to nawet najdelikatniejszy przejaw dosłowności można
przywitać z otwartymi ramionami. Szkoda tylko, że na kolejny jasny
punkt „Domu otwartego” musiałam czekać, aż do finału, bo
wpisuję się w tę, jak na razie, mniejszość, która takie
zamknięcie zaprezentowanej historii uznaje za dobry wybór.
Oczywiście, dużo lepiej by się ten film prezentował, gdyby
scenarzyści postawili na enigmatyczną narrację, gdyby aż do końcówki
utrzymywali widzów w niepewności co do natury bytu gnieżdżącego
się w tymczasowym domu Wallace'ów, a potem zaatakowali czymś mniej spodziewanym. Ale po skłonieniu się w stronę
tak daleko idących oczywistości dla mnie lepszej stacji końcowej
wymyślić już nie mogli.
„Domu
otwartego” Matta Angela i Suzanne Coote nie odważę się polecać
nikomu, nie poczynię żadnych prób wyłowienia jakiejś grupy
docelowej tego tworu. Nijakiego, nudnego i irytującego. Nie pamiętam
już kiedy aż tak wymęczyłam się na jakimś filmie, kiedy
ostatnio z porównywalną zaciętością musiałam walczyć z
przemożnym pragnieniem wyłączenia odtwarzacza przed napisami
końcowymi. Teraz żałuję, że nie poddałam się tej chęci, bo
jak sobie pomyślę ile stron wciągającej powieści mogłabym w
tym czasie przeczytać to aż chce mi się płakać. Ale winą za to
zmarnotrawienie czasu mogę obarczyć tylko siebie. Nikogo innego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz