Marjorie
i Paul Wordenowie przeprowadzają się wraz z dwójką swoich dzieci,
Steviem i Laurie, z Nowego Jorku na wieś. Zakupiony przez nich dom
bardzo niepokoi jego poprzedniego właściciela. Jest on przekonany,
że to złe miejsce i jeszcze przed sprzedażą nieruchomości nie
kryje przed Paulem swoich uczuć względem niej. Wordenowie wychodzą
z założenia, że mają do czynienia z zabobonnym kmiotkiem, ale
Marjorie z czasem zaczyna zmieniać zdanie na temat ich nowego
miejsca zamieszkania. W nocy słyszy płacz dziecka wydobywający się
ze stodoły, a tuż po urządzonym przez Wordenów przyjęciu
nieopodal ich domu dochodzi do tragedii. Marjorie zaczyna interesować
się okultyzmem i nabiera przekonania, że w jej domu zagnieździł
się Szatan. Jej zachowanie coraz bardziej niepokoi Paula. Mężczyzna
nie wierzy w teorie przedstawiane przez jego żonę. Źródła
problemu upatruje w niej samej, a nie w diabelskiej mocy, o której
kobieta tak często mu opowiada.
„Pojedynek
na szosie”, „Szczęki”, „Bliskie spotkania trzeciego
stopnia”, „Poszukiwacze zaginionej Arki”, „E.T.”, „Jurassic
Park, „Zaginiony Świat: Jurassic Park” „A.I. Sztuczna
inteligencja”, „Raport mniejszości”, „Wojna światów” -
to przykłady filmów Stevena Spielberga, które odniosły ogromny
międzynarodowy sukces. Chyba każdy z wyżej wymienionych tytułów
pada we wszystkich rozmowach fanów tego artysty poświęconych jego
twórczości. Miłośnicy kina grozy w szczególności pamiętają
też o jego wkładzie w kultowego „Ducha” Tobe'a Hoopera, ale
nawet wśród nich nie znajdziemy wiele osób zaznajomionych z jego
„Something Evil”. Telewizyjnym horrorem na podstawie scenariusza
Roberta Clouse, wyreżyserowania którego Spielberg podjął się
niedługo po zakończeniu pracy nad „Pojedynkiem na szosie”.
„Something
Evil” wygląda jak wprawka przed „Duchem”, preludium do
projektu, w który Steven Spielberg zaangażuje się dekadę późnej
i który odniesie nieporównanie większy sukces. W scenariuszu
Roberta Clouse także pojawia się motyw przeprowadzki do nowego
domu, który tak samo jak w „Duchu” wydaje się być siedliskiem
jakiejś nadnaturalnej siły, przy czym w „Something Evil” uwaga
widza stosunkowo szybko zostaje skierowana na postać Diabła, nie
poltergeista. Wiarygodnie wykreowani przez Sandy Dennis i Darrena
McGavina, Marjorie i Paul Wordenowie, mają już dość mieszkania w
Nowym Jorku. Zwłaszcza kobieta pragnie uciec od wielkomiejskiego
zgiełku i osiąść na wsi w domu, w którym zakochuje się od
pierwszego wejrzenia. Jej mąż nie ma nic przeciwko długim dojazdom
do pracy, do agencji reklamowej, która ma swoją siedzibę w Nowym
Jorku, bo to niewielka cena za możliwość życia w tak cichej i
bezpiecznej okolicy. Dobro rodziny jest dla Paula bardzo ważne, ale
nie może przy tym zaniedbywać swojej pracy, ponieważ to jedyne
źródło ich utrzymania. Zakup nowego domu poważnie nadszarpnął
ich domowy budżet, choć wydaje się, że w dużo mniejszym stopniu
niźli będzie to miało miejsce w późniejszym „Horrorze
Amityville” Stuarta Rosenberga. Wordenowie nie muszą mocno
zaciskać pasa, ale to nie znaczy, że w najbliższym czasie będą
mogli sobie pozwalać na zakupowe szaleństwa. Zadanie podreperowania
domowego budżetu spoczywa na barkach Paula, jedynego żywiciela
rodziny, ale jego żona już wkrótce zacznie mu to mocno utrudniać.
Marjorie nabierze bowiem przekonania, że w ich nowym domu
zagnieździło się jakieś zło, a z czasem skłoni się ku teorii o
Szatanie czyhającym na jej duszę. Jej małżonek będzie więc
musiał skracać swój pobyt w biurze i gnać do wiejskiego domu, aby
wesprzeć swoją coraz to bardziej przerażoną i zrozpaczoną „drugą
połówkę”. Ale nie w walce z nadprzyrodzonym bytem, bo Paul nie
wierzy w jego istnienie. Jego zdaniem Marjorie potrzebuje czasu na
przystosowanie się do nowego miejsca i niepotrzebnie tak dużo czasu
poświęca zgłębianiu tajników okultyzmu, do którego to według
Paula podchodzi nazbyt poważanie. Mieszkający milę od Wordenów
Harry Lincoln (dobra robota Ralpha Bellamy'ego) ma zgoła inne zdanie
na ten temat – mężczyzna długie lata poświęcił badaniom
okultystycznym i żywo interesuje się postacią Lucyfera, w
istnienie którego wierzy, łatwiej mu więc przyjąć teorie
Marjorie. Ale nie jest przy tym całkowicie bezkrytyczny, w jego
głowie ciągle kołacze się wszak myśl, że kobieta równie dobrze
mogła ulec zwykłej sile sugestii płynącej z książek, które jej
pożyczył. „Something Evil” to z gruntu prosty horror o
zjawiskach nadprzyrodzonych bądź postępującym szaleństwie
głównej bohaterki. Należy jednak zaznaczyć, że Robert Clouse w
swoim scenariuszu nie zdołał idealnie zestawić tych dwóch
ewentualności, nie sprawił, że widz, aż do ostatnich scen nie
jest pewien właściwej natury zagrożenia. To nie „Nawiedzony dom”
Roberta Wise'a, choć miejscami wydaje się, że na gruncie
interpretacyjnym dążono do osiągnięcia zbliżonego efektu. Clouse
podrzuca zarówno tropy wskazujące na nawiedzenie nowego domu
Wordenów przez jakąś siłę nieczystą, najprawdopodobniej samego
Lucyfera, który mógł wydostać się z któregoś ze słoików
wypełnionych zagadkową substancją porozstawianych w piwnicy (to
przywiodło mi na myśl późniejszego „Księcia ciemności”
Johna Carpentera, choć podobieństwo nie jest jakoś szczególnie
wielkie), jak i poszlaki świadczące o chorobie psychicznej głównej
bohaterki „Something Evil”. Ale wydaje mi się, że nawet mniej
domyślni widzowie bez jakichkolwiek trudności szybko odrzucą
mylące tropy i już do końca nie dadzą się zawrócić z właściwej
ścieżki, na którą przedwcześnie wkroczą. Nie mogę jednak
zarzucić „Something Evil” przewidywalności w absolutnie każdym
calu, ponieważ Robert Clouse w końcówce zaserwował mi coś, co
wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszło. A przecież wskazówek
nie brakowało – wystarczyło jedynie właściwie je
zinterpretować, czego nie uczyniłam UWAGA SPOILER z powodu
całkowitego skupienia na opętaniu Marjorie, tak dużej pewności co
do tego, że nawet na ułamek sekundy nie dopuściłam do siebie
myśli o istnieniu jakiejś innej możliwości. Na co z pewnością
liczyli twórcy omawianej produkcji KONIEC SPOILERA.
Fabuła
„Something Evil” z punktu widzenia osoby dobrze zaznajomionej z
wszelkiej maści horrorami nastrojowymi nie przedstawia jakiejś
większej wartości. Twórcy zmiksowali kilka znanych wielbicielom
gatunku tematów bez dużego polotu. W sposób tak mało
charakterystyczny, tak dalece ugrzeczniony, że obawiam się, iż
„Something Evil” nie będzie w stanie przemówić do większości
współczesnych widzów. A przynajmniej nie z taką siłą, żeby
rozpamiętywali oni ten obraz jeszcze długo po zakończeniu seansu.
Bo w sumie ogląda się to bez większych zgrzytów – znużenie
ogarniało mnie tylko chwilami, los Wordenów nie był mi obojętny,
dlatego też nie musiałam zmuszać się do dobrnięcia do napisów
końcowych. Łaknęłam wiedzy jak to się dla nich skończy, choć
oczywiście miałam swoje podejrzenia, które okazały się trafne i
niemalże bezboleśnie przyjmowałam wszystkie standardowe wątki
wplątywane w akcję. Niemalże, bo coraz bardziej rozpaczliwe próby
skierowania mojej uwagi na błędną interpretację, zepchnięcia
mnie z właściwej ścieżki, na którą szybko wkroczyłam trochę
mnie irytowały, a i typowa dla telewizji mocno ugrzeczniona forma w
moich oczach szkodziła tej historii. Bo Steven Spielberg stworzył
solidne podwaliny pod mrożące krew w żyłach uderzenia, pod jakieś
pamiętne momenty szczytowej grozy, których to w „Something Evil”
najzwyczajniej w świecie nie ma. Kilka trzymających w napięciu
sekwencji zwiastujących rychły atak nie doczekało się
widowiskowych kulminacji, ale już same te sceny świadczą o dużym
talencie reżysera, operatorów i oświetleniowców. Moim zdaniem
kwintesencja tej nieczęsto spotykanej zdolności intensyfikowania
napięcia unaocznia się w samotnej nocnej wędrówce Marjorie w
stronę stodoły, z której wydobywa się płacz dziecka, początkowo
przypominający miauczenie kota. Iście mroczna oprawa wizualna i
cierpliwość, którą wykazują się twórcy podczas wyłuszczania
tego fragmentu opowieści Roberta Clouse tj. brak osłabiającego
emocje pośpiechu, pędu do punktu kulminacyjnego, dosłownie skradły
całą moją uwagę. Siedziałam jak na szpilkach, uważnie wpatrując
się w główną bohaterkę filmu, która robi to, co najczęściej
zwykli czynić protagoniści horrorów. Uparcie zmierza w stronę
potencjalnego zagrożenia chcąc poznać źródło tajemniczych
odgłosów. Pozostałe sekwencje mające windować napięcie
pozostają w tyle za tą właśnie przeze mnie wyszczególnioną. Ale
nie w aż takim stopniu, żeby mówić o realizatorskiej porażce.
Czego nie można niestety powiedzieć o finalizacji tychże, o
momentach, które powinny stanowić istne apogeum grozy, ale zamiast
tego przynoszą jedynie rozczarowanie. A w jednym przypadku grymas
skrajnej niechęci, bo inaczej chyba nie da się przyjąć tandetnego
czerwonego tła migającego w momencie bezpośrednio poprzedzającym
śmierć dwójki bohaterów „Something Evil” (swoją drogą kolor
czerwony nierzadko jest tutaj uwypuklany: ubranie Marjorie, kwiaty).
Ale nawet te mankamenty nie odebrały mi chęci dalszego
towarzyszenia Wordenom w ich trudach i znojach, nawet one nie zabrały
mi całej przyjemności płynącej z obcowania z tym obrazem, której
to największymi dostarczycielami były wspomniane już napięcie i
mroczna oprawa scen nocnych. Muszę jednak dodać, że liczniejsze
sekwencje rozgrywające się w pełnym świetle dziennym nie ustępują
tym kręconym po zapadnięciu zmroku, bo z wyblakłych, zamglonych
zdjęć także bije potężna wrogość, niemały ładunek
przyczajonej grozy, którą wzmaga ponadto poczucie izolacji.
Pozostawania z dala od innych ludzi, w otoczeniu pozornie bezkresnych
błoni i naturalnych wzniesień, w domu, który może być siedzibą
największego zła.
„Something
Evil” z pewnością nie wyróżnia się w gronie horrorów
nastrojowych. Nie stanowi jednego z lepszych dokonań na tym polu i
moim zdaniem nawet zagorzali wielbiciele tego rodzaju kina nie
powinni traktować go jako pozycji obowiązkowej. Ale jeśli
podejdzie się do niego bez większych oczekiwań, z zamiarem
obejrzenia niewymagającej myślenia, klimatycznej opowieści o
rzeczach, które żadnemu miłośnikowi horrorów nie są obce, które
są na trwałe wpisane w tradycję tego gatunku to można zapewnić
sobie kilkadziesiąt minut całkiem znośnej rozrywki. Najlepsze z
dotychczasowych osiągnięć Stevena Spielberga to to na pewno nie
jest, ale daleka jestem od posądzania go o „spłodzenie”
zwykłego gniota. Bo aż tak niskiego poziomu w „Something Evil”,
na swoje szczęście, nie zaobserwowałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz