Alison
Bailey zawsze bardziej skupiała się na pracy w charakterze
adwokatki niż na pielęgnowaniu życia rodzinnego. Wszystkie
obowiązki związane z wychowaniem ich sześcioletniej już córki
Matyldy przejął mąż Alison, Carl, który jest psychoterapeutą.
Od jakiegoś czasu kobieta ma jeszcze mniej czasu dla swojej rodziny,
ponieważ spotyka się z kolegą z pracy, Patrickiem Saundersem. Nikt
nie wie o ich romansie. Do pewnego momentu tak im się wydaje.
Wkrótce bowiem do Alison zaczynają przychodzić nieprzyjemne SMS-y
od anonimowego nadawcy, które każą jej myśleć, że ktoś wie o
jej związku z Patrickiem. Ktoś, komu bardzo nie podoba się to, co
robią. Alison w przeciwieństwie do Patricka bardzo niepokoją te
wiadomości, bo wie jak wiele może stracić, gdy jej romans wyjdzie
na jaw. Zdaje też sobie sprawę z tego, że zaniedbuje rodzinę i
stara się to zmienić. Uczestniczyć w życiu córki i na powrót
zbliżyć się do męża, ale nadal nie potrafi oprzeć się
Patrickowi.
Thriller
psychologiczny „Krwawa pomarańcza” to powieściowy debiut
Brytyjki Harriet Tyce. Pierwsze wydanie pojawiło się w lutym 2019
roku (w Polsce powieść ukazała się parę dni po światowej
premierze), a mniej więcej rok wcześniej wypuszczono literacką
antologię pt. „Farewell My Lovely”, w której znalazło się
między innymi jedno opowiadanie Harriet Tyce. Prawa do sfilmowania
„Krwawej pomarańczy” (w planach jest serial) nabyła brytyjska
wytwórnia World Productions. Harriet Tyce, tak samo jak główna
bohaterka jej powieści i zarazem narratorka, ma doświadczenie w
pracy adwokatki – przez dziesięć lat pracowała w zawodzie, w
podziękowaniach zamieszczonych na ostatnich stronach swojej
pierwszej książki napisała jednak, że nigdy nie była w tym
dobra, co oczywiście niekoniecznie musi być prawdą (przesadna
skromność?). Z kariery adwokatki zrezygnowała po urodzeniu
dziecka, a niedawno otrzymała tytuł magistra w dziedzinie
kreatywnego pisania.
Oto
Alison Bailey. Mająca na koncie wiele sukcesów pani adwokat, która
lubi przesiadywać w barach i nie potrafi odmawiać swojemu
kochankowi, koledze z pracy, Patrickowi, z którym od jakiegoś czasu
ma romans. W domu czeka na nią sześcioletnia córka Matylda i mąż
Carl, który godzi opiekę nad dzieckiem z pracą w charakterze
psychoterapeuty. Alison nie musi tego robić – może całkowicie
poświęcić się pracy, a przynajmniej zdaje się tak na to patrzeć.
A jako że nie samą pracą człowiek żyje, że trzeba się też
odstresować... Alison często sięga więc po alkohol, pije bez
opamiętania i spotyka się z mężczyzną, który w przeciwieństwie
do jej męża zaspokaja jej potrzeby seksualne. W pierwszej partii
„Krwawej pomarańczy” pada takie oto pytanie jego znajomej
skierowane do Carla: „Jak ty z nią wytrzymujesz?” (w odniesienie
do Alison). Gdy do tego doszłam pomyślałam: kobieto, z ust mi to
wyjęłaś. Życie z kimś takim jak Alison jawiło mi się niczym
droga przez mękę, arcytrudna przeprawa, której mało kto by
podołał. Z drugiej jednak strony... Muszę przyznać, że Harriet
Tyce trochę namieszała mi w głowie. Bo choć nie pozostawałam
ślepa i obojętna na krzywdę, jaką Alison wyrządza swojej
rodzinie, bo choć współczułam jej córce i mężowi, licząc na
to, że Carl w końcu zakończy ten toksyczny związek, to jakby
równolegle trzymałam kciuki za to, że Alison uda się uratować to
małżeństwo. Wiem, to dziwne, ale właśnie tak to odbierałam.
Zarówno Alison, jak i Carlowi życzyłam opamiętania się, chociaż
tkwiła w tym sprzeczność. Bo jak można w duchu namawiać męża
do wzięcia rozwodu i jednocześnie mentalnie wspierać jego żonę w
jej dążeniu do uratowania tego małżeństwa? Widać można... A
żeby było jeszcze ciekawiej, chociaż kibicowałam każdej z tych
postaci (na zasadzie: „obudź się wreszcie”), to tak naprawdę
nie potrafiłam polubić żadnej z nich. Carl często wyrzuca żonie
jej oddanie pracy – uważa, że powinna zająć się czymś, co
pochłania mniej czasu. Z jednej strony go rozumiałam, ale brałam
też pod uwagę to, że to Alison była głównym żywicielem
rodziny, że gdyby nie jej praca, cała trójka mogłaby mieć
poważne problemy finansowe. Poza tym nie mogłam nie zauważyć, że
Carl traktuje swoją żonę protekcjonalnie. Gdy Alison zaczęła
wreszcie wykazywać większe zainteresowanie swoją własną córką,
Carl patrzył na nią z wyższością, zachowywał się tak, jakby
wychodził z założenia, że Alison, choćby nie wiem jak się
starała, nie miała szans dorównać mu w roli rodzica. I tutaj
również ciężko go nie zrozumieć, ale i trudno chwalić takie
podejście do sprawy. Mężczyzna oczekuje od żony większego
zainteresowania córką, a gdy ta wreszcie zaczyna się nią
zajmować, zdaje się robić wszystko, by ją zniechęcić. Czyżby
uświadomił sobie, że to zła droga, że Alison stanowi zagrożenie
dla Matyldy? Szczerze powiedziawszy, Alison popełnia błędy,
niektóre nader poważne, można więc domniemywać, że w końcu
niechcący wyrządzi swojemu dziecku jakąś nieodwracalną krzywdę.
Ale Carl nie wydaje się wychodzić z takiego założenia, bo pomimo
tego że kwestionuje metody wychowawcze Alison, że ciągle patrzy na
nią z wyższością, daje jej jasno do zrozumienia, że chce by była
obecna w życiu ich córki. Albo chce i nie chce, trudno powiedzieć.
Jednakże do głównej bohaterki najbardziej antypatycznie nastawiało
mnie jej pijaństwo i fakt, że uwikłała się w romans z
człowiekiem, który często ją poniżał. Zdradzała męża z
mężczyzną, który nierzadko ranił ją fizycznie i psychicznie,
najgorsze jednak było w tym wszystkim to, że Patrick zdawał się
być dla niej ważniejszy od jej własnej córki. Łaknącej
kontaktów z rodzicielką sześciolatki, która to ponoć była
światłem jej życia... Tak Alison zwykła o niej myśleć, ale gdy
musiała wybierać pomiędzy schadzką z Patrickiem i wieczorem w
towarzystwie Matyldy, zwykle decydowała się na to pierwsze.
Harriet
Tyce nie włada warsztatem, w którym łatwo było mi się odnaleźć.
Proste, krótkie zdania, niezbyt wnikliwe portrety psychologiczne
postaci, pobieżne opisy miejsc i sytuacji – osobiście nie
preferuję takiego stylu, zazwyczaj muszę się mocno napocić, żeby
choćby tylko częściowo wniknąć w taki sposób wyłuszczane
historie. I z „Krwawą pomarańczą” również miałam ten
problem. Częściowo go przezwyciężyłam – tylko po części, bo
jednak takie uproszczenia nie mogły należycie pobudzić mojej
wyobraźni, ale i rozproszenie akcji utrudniało mi odbiór tej
powieści. Według mnie lepiej by to się zgrało, gdyby Tyce
znacznie zwiększyła objętość tej publikacji albo po prostu
zrezygnowała z wątku kobiety oskarżonej o morderstwo męża, którą
reprezentuje Alison (w charakterze jej obrońcy). Dosyć burzliwe
życie rodzinne Alison, jej odrażające wyskoki, z toksycznym,
„zakazanym” związkiem z kolegą z pracy włącznie, ten swego
rodzaju trójkącik Alison-Carl-Patrick i rozpaczliwe próby kobiety
w kierunku ratowania małżeństwa, które od początku książki
wydaje się być skazane na rozpad – w to jeszcze jako tako
potrafiłam się zaangażować, głównie dlatego, że imponowało mi
spojrzenie, do jakiego Tyce niejako mi narzuciła. Te przyjemnie
deprymujące (oksymoron zamierzony), ambiwalentne, wewnętrznie
sprzeczne oceny ważniejszych postaci (tj. Carla i Alison, bo już z
Patrickiem takiego „problemu” nie miałam), które wystawiałam
podczas trwania lektury. Wątek najważniejszej sprawy w
dotychczasowej karierze zawodowej Alison nie bardzo mi do tego
pasował – miałam nieprzyjemne wrażenie, że Tyce traktuje go jak
coś w rodzaju przerwy, że wraca do niego, gdy chwilowo brakuje jej
pomysłu na rozwinięcie tej drugiej, dużo ciekawszej płaszczyzny
fabularnej. Tym bardziej, że niezbyt go rozbudowuje. Po osobie
mającej długoletnie doświadczenie w zawodzie adwokatki
spodziewałam się dużo większej koncentracji na
prawniczych/sądowych treściach, skoro już takowe się pojawiały.
A tutaj tak naprawdę nie wiedziałam, dlaczego Alison w swojej
branży uważana jest za osobę mającą talent; za kogoś, komu
można pozazdrościć, że tak to nazwę, adwokackiego instynktu. W
jej pracy nie widziałam nic szczególnego, a właściwie to
zastanawiałam się jakim cudem, ktoś tak mało domyślny, ktoś
zadający nie takie pytania jak trzeba, zdające się uciekać od
istoty rzeczy, ktoś taki odnosi sukcesy w branży adwokackiej. Bo
częste (i jak miałam wrażenie bezmyślne) recytowanie regułek
prawnych, pewnie wykutych na pamięć na studiach, w moich oczach nie
czyni jeszcze z kogoś dobrego adwokata... W każdym razie, ilekroć
Harriet Tyce wskakiwała w wątek prawniczy napięcie dosłownie
znikało. Nie tylko dlatego, że był przewidywalny, bo i ciężko
dopatrzeć się tutaj jakichkolwiek starań w kierunku budowania
emocjonalnego napięcia. Ta druga, dużo ciekawsza, warstwa fabularna
też szczególnie dużo adrenaliny we mnie nie wlewała, ale i tak
dużo lepiej z tego zadania się wywiązywała. Tym lepiej, że nie
była aż tak przewidywalna – nie wszystko przedwcześnie
rozszyfrowałam, ale nawet biorąc pod uwagę to, czego się
domyśliłam, ostatnia partia w moich oczach wypadła bardzo
pomysłowo, dostrzegłam w tym sporo kreatywności i co równie ważne
nie brakowało mi tutaj spójności. Ładnie spięło się z tym, o
czym Tyce pisała wcześniej. Chociaż wątek prawniczy nadal nie
bardzo mi do tego pasował – może byłoby inaczej, gdyby bardziej
go rozbudować... Tego nie wiem. Wiem tylko, że w takim kształcie
odbierałam go, jako dodatek kompletnie zbędny, ale być może
znajdą się osoby, które dadzą mu się porwać.
Niezły
thriller psychologiczny stawiającej pierwsze kroki w zawodzie
pisarki Brytyjki Harriet Tyce. Tylko niezły, bo jednak tak do końca
odnaleźć się w tej publikacji nie potrafiłam. Uproszczony styl i
chwytanie się tylu wątków, na tak ograniczonej przestrzeni
(książka nie jest długa), to nie jest to co lubię. Fabuła aż
prosiła się o rozbudowanie, zwłaszcza jedna jej odnoga, którą to
równie dobrze (moim zdaniem) można było pominąć - zrezygnować z
wątku prawniczego i skupić się na prywatnym życiu antypatycznej
adwokatki, która najwidoczniej znalazła się w centrum
zainteresowania jakiegoś stalkera. Bo temat ten, choć dosyć
powierzchownie ujęty, potrafił mnie zainteresować, a nawet z lekka
zaskoczyć. Dla mnie najlepsze jednak było w „Krwawej pomarańczy”
to, jak patrzyłam na dwie ważniejsze postacie w niej występujące,
raczej nietypowy sposób odbioru dwójki (anty)bohaterów
wykreowanych na kartach tej powieści. Aczkolwiek wydaje mi się, że
niemała część odbiorców debiutanckiej powieści Tyce nie
zareaguje równie entuzjastycznie na takie przedstawienie postaci. A
właściwie to wcale bym się nie zdziwiła, gdyby właśnie to
działało na odbiorców tej książki najbardziej odpychająco,
gdyby przede wszystkim to zniechęcało ich do dalszej lektury. To co
mnie przy „Krwawej pomarańczy” najmocniej trzymało...
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
A już myślałem, że będzie coś kozackiego... Też nie lubię jak autorzy chcą złapać kilka srok za ogon i generalnie cała historia się rozmywa. Szkoda, bo wydawało się intrygujące.
OdpowiedzUsuńGdybym miała sugerować się okładką, nigdy bym po tę książkę nie sięgnęła! Nawet po to, by przeczytać jej opis z tyłu. Tytuł tak samo jak okładka zupełnie mnie nie zachęca. Skrót fabuły natomiast wydaje mi się interesujący i bardzo w moim guście... Tylko nie wiem, czy trochę nie szkoda czasu, na tylko niezłą historię...
OdpowiedzUsuń