poniedziałek, 6 lutego 2023

„Wilk wikingów” (2022)

 

Policjantka Liv Berg, jej partner Arthur oraz dwie córki, siedemnastoletnia Thale i młodsza głuchoniema Jenny, niedawno przeprowadzili się z Oslo do małego norweskiego miasteczka w leśnej okolicy. Korzystając z zaproszenia lubianego w szkole Jonasa Larsona, Thale zjawia się na plenerowej imprezie, gdzie nieoczekiwanie dochodzi do makabrycznego wydarzenia. Wszystko wskazuje na atak jakiegoś drapieżnika, z którego Thale i Jonas szczęśliwie uchodzą z życiem, ale policja wszczyna poszukiwania ich rówieśniczki, córki pani burmistrz. W śledztwo od początku jest zaangażowana inspektor Liv Berg, która szybko nabiera przekonania, że sprawcą całego nieszczęścia jest wilk. Innego zdania jest jednoręki myśliwy, Lars Brodin, który bezskutecznie stara się przekonać policjantkę, że w okolicznych lasach tak naprawdę grasuje wilkołak. Tymczasem coś złego dzieje się ze starszą córką Liv.

Norweski werewolf horror w reżyserii Stiga Svendsena, twórcy między innymi takich obrazów jak „Elevator” (2012) i „Kings Bay” (2017). Scenariusz „Wilka wikingów” (oryg. „Vikingulven”, tytuł międzynarodowy: „Viking Wolf”) napisał wespół z Espenem Aukanem (m.in. „Troll” Roara Uthauga) pierwotnie nadając mu tytuł „Thriller”, co miało być hołdem dla kultowego teledysku Michaela Jacksona stworzonego pod artystycznym przywództwem Johna Landisa, przez fanów kina grozy prawdopodobnie najbardziej kojarzonego z „Amerykańskim wilkołakiem w Londynie” z 1981 roku, ewentualnie z „Krwawą Marią” z roku 1992. Ostatecznie nazwę zmieniono, ale przynajmniej jedna ze scen kłania się temu przebojowemu klipowi. Inną gloryfikowaną w „Wilku wikingów” produkcją są „Szczęki” Stevena Spielberga, a na ekranie telewizora Bergów w pewnym momencie mignie „Hotel zła” wspomnianego już Roara Uthauga. Film kręcono w Notodden (miasto i gmina w norweskim Telemark), a pierwszy pokaz odbył się 23 października 2022 roku na Ramaskrik Film Festival. W swojej rodzimej Norwegii w szerszy obieg został wpuszczony już w następnym miesiącu, a dystrybucję międzynarodową rozkręciła platforma Netflix (start 3 lutego 2023 roku).

Prolog „Wilka wikingów” Stiga Svendsena zapowiada niepospolite podejście do mitu wilkołaka – opowieść wyrosłą bardziej z mitologii nordyckiej, niż konwencji utrwalonej głównie przez Amerykanów. W praniu wychodzi jednak coś zgoła przeciwnego, w pewnym sensie (oczywiście abstrahując od genezy klątwy, bez której jednakże moim zdaniem fabuła spokojnie mogłaby się obejść) oderwanego od wstępu osadzonego w epoce wikingów. Co prawda w kulturze masowej lepiej przyjął się inny wizerunek wilkołaka: włochatej, wysokiej bestii chodzącej na dwóch łapach. W każdym razie mam podejrzenie graniczące z pewnością, że w tym nurcie rzadziej występują tacy czworonożni nieprzyjaciele jak w niniejszym świecie przedstawionym. Co nie znaczy, że wcale – coś podobnego (nieidentycznego) mogliśmy już widzieć choćby w „Krew jak czekolada” Katji von Garnier na podstawie powieści Annette Curtis Klause czy sadze „Zmierzch” w reżyserii kolejno Catherine Hardwicke, Billa Condona i Davida Slade'a na podstawie książek Stephenie Meyer). Akcja „Wilka wikingów” toczy się w niewielkiej norweskiej miejscowości Nybo. W scenerii leśnej. W sumie dla samych zdjęć - za które odpowiada Trond Tønder - warto było obejrzeć to schematyczne widowisko. Chłodne, przygaszone barwy, posępny, mglisty naturalny krajobraz, bezsprzecznie emanujący dzikością, co rzecz jasna koresponduje z tematyką filmu. Ciasna mieścina otoczona zwartym szpalerem drzew, bezkresną „dżunglą”, w której przyczaiło się niezwykłe stworzenie. Mięsożerna istota, która najpewniej wbrew domniemaniom tutejszych tak zwanych stróżów prawa, nie jest samotnym wilkiem. Oględziny pierwszych znalezionych zwłok co prawda podważają tę hipotezę - w każdym razie lekarka medycyny sądowej wyraźnie nie jest przekonana do wstępnej oceny zagrożenia – ale szpon znaleziony na miejscu zbrodni to dowód koronny, a na pewno dla policjantów mocniejszy od opinii pani patolog. W tym przekonaniu Liv Berg (przyzwoita kreacja Liv Mjönes) i jej przełożonego utwierdzi jeszcze lokalny ekspert od drapieżników, lekarz weterynarii imieniem William, który nie straci rezonu nawet wtedy, gdy wredny ludojad objawi mu się w pełnej krasie. Wilk i basta! Wilkołaki nie istnieją i kropka. Tak, William zdaje sobie sprawę z tego, że wilki nie osiągają takich rozmiarów (normalnie dorosłe osobniki są mniejsze), ale tłumaczy sobie to jakąś chorobą. Świerzbem? Tak czy inaczej, Lars Brodin będzie miał ubaw z tego krótkowzrocznego, żeby nie powiedzieć ślepego doktorka. Łowca wilkołaków, który w nieokreślonej przeszłości stracił lewą rękę. Myśliwy, którego ulubioną zwierzyną łowną są właśnie likantropy. Jak można się tego spodziewać, Brodin nie zostanie potraktowany poważnie przez główną bohaterkę „Wilka wikingów”, Liv Berg, a przynajmniej nie na początku tej przygodnej znajomości. Nie od dziś wiadomo, że w światku horroru sceptycyzm zazwyczaj nie popłaca – im szybciej uwierzysz w niewiarygodne, tym lepiej dla ciebie. I twoich bliskich, bo twórcy nie ukrywają, że z pierworodnym dzieckiem dzielnej policjantki dzieje się coś (w sumie wiadomo co) bardzo niedobrego. Podejrzewam, że ta historia bardziej by mnie ciekawiła, gdyby twórcy częściej podążali za siedemnastoletnią Thale Berg, miast jej biologiczną matką, która po śmierci swojego pierwszego męża, związała się z mężczyzną o imieniu Arthur. Nie jest dla mnie jasne, czy głuchoniema młodsza siostra Thale, Jenny, jest owocem teraźniejszego czy poprzedniego związku Liv, ale za to nie ulega wątpliwości, że siostrzyczki Berg łączy mocna więź. Gorszy kontakt Thale ma ze swoją rodzicielką, która najwyraźniej ma mniej liberalne podejście do wychowywania dzieci od Arthura. Czego najjaskrawszym dowodem ich odmienna reakcja na „kradzież” sześciopaku, bądź co bądź, ze wspólnej lodówki:) Arthur nie ma też nic przeciwko temu, by tak młoda osóbka jak Jenny oglądała takie okropności jak „Hotel zła” Roara Uthauga, natomiast Liv nie ma okazji wygłosić swojego poglądu w tym jakże ważkim dla niejednego rodzica temacie.

(źródło: https://www.heavenofhorror.com/)

Senne norweskie miasteczko pewnego niczym niewyróżniającego się popołudnia wpada w szpony chodzącego koszmaru. Autorzy „Wilka wikingów” nie bawią się w długie wstępy, nader szybko zawiązują właściwą akcję, na czym według mnie najbardziej tracą postacie. Nie tylko nie ma należytego „wieczorka zapoznawczego”, ale i po otwarciu śledztwa w sprawie nietajemniczej bestii z lasu, wyłapywałam jedynie jakieś strzępy informacji na temat pierwszoplanowych postaci, nie wspominając już o pozostałych mieszkańcach tego przeklętego kawałka skandynawskiej ziemi. Irytująco ogólne, wręcz szczątkowe portrety jak by nie patrzeć stereotypowych bohaterów i bohaterek. Rozgoryczona nastolatka (niezgorszy występ Elli Rhiannony Müller Osborne), którą wyrwano z jej „naturalnego środowiska” (z metropolii na prowincję), a jakby tego było mało nie może oprzeć się wrażeniu, że tylko jej brakuje ojca, że jej matka z ulgą przyjęła śmierć swojego poprzedniego małżonka. Zdeterminowana, doświadczona policjantka – wspomniana matka obrażonej nastolatki – która właśnie zderza się z innymi metodami śledczymi (nie jesteś już w Oslo, Dorotko), tropiąca dzikiego zwierza, co pochłania niemal całą jej uwagę. Rzadko bywa w domu, w odróżnianiu od swojego aktualnego partnera, Arthura, który nie jest zwolennikiem ograniczania wolności małoletnich, a w każdym razie szanuje ich prawo do prywatności. W przeciwieństwie do Liv nie pcha się nieproszony do akurat zajętych pomieszczeń w ich gospodarstwie domowym. I pewnie nawet nie wyobraża sobie buszowania w „świątyni nastolatki” podczas jej nieobecności w domu, a cóż dopiero gdy dziewczyna jest w środku. Cierpiąc w samotności, z czego doskonale ma zdawać sobie sprawę odbiorca „Wilka wikingów”. Niepokojące wizje, chodzenie we śnie (somnambulizm, który w domyśle nie występował u Thale Berg przed spotkaniem z „niewidzialnym” drapieżnikiem), dreszcze, puste spojrzenie... i narastający nietypowy apetyt? Tak czy owak, dziewczyna choruje, a jedyną osobą, która może być tego świadoma jest jej młodsza siostra, niemająca w zwyczaju komukolwiek wyjawiać sekretów Thale. W innej sytuacji taka postawa byłaby godna pochwały – piękna solidarność, lojalność, przypuszczalnie obustronna – ale śmiem podejrzewać, że dla widzów od początku tych nieludzkich zmagań siedemnastolatki będzie jasne, że najlepiej dla wszystkich byłoby natychmiast wszcząć alarm. Powiadomić jakiegoś dorosłego o nie takiej znowu zagadkowej chorobie pechowej imprezowiczki. Bo wszystko przez tę przeklętą imprezkę w plenerze, zmarnowaną szansę(?) Thale na nawiązanie nowych znajomości. Myślała, że to pomoże jej w procesie aklimatyzacji, bo raczej nie zanosiło się na to, że jej matka na tyle pożałuje swojej decyzji o przeprowadzce (zaakceptowanej przez Arthura), by znowu zwinąć manatki i wrócić do stolicy. Może gdyby nie pojawił się rzekomy wilk... W sumie ten wypad już wcześniej nie układał się po myśli Thale, ale nie można wykluczyć, że towarzystwo w końcu szerzej otwarłoby się na nową „przywleczoną” przez Jonasa Larsona, ogólnie lubianego chłopaka, który ewidentnie czuje miętę do Thale. Żeby tradycji stało się zadość, w scenariuszu przewija się wzmiankowany już wytrawny łowca, szorstki w obyciu pogromca tym razem nie wampirów, żywych trupów czy innych fantastycznych kreatur, tylko legendarnych krzyżówek człowieka z wilkiem (niewykluczone, że nieścieralne piętno, klątwa, której niepodobna cofnąć – można tylko uśmiercić pechowego delikwenta). Ekspert w sprawach „nie do wiary”, którego głównym oponentem chyba miał być William, przedstawiciel nauki, która w świecie horroru częściej bardziej przeszkadza, niż pomaga. Od strony technicznej „Wilk wikingów” Stiga Svendsena w moich oczach zaprezentował się praktycznie bez zarzutów – może z wyjątkiem makabrycznego skąpstwa (uwagę mogą zwrócić tylko niemiłosiernie okaleczone zwłoki pewnej niewiasty: mięsiste, realistycznie się prezentujące, potężne obrażenia cielesne), bo jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, z otwartymi ramionami przyjęłabym dodatkowe krwistości w wykonaniu zespołu ds. efektów specjalnych skompletowanego na potrzeby „Wilka wikinga”. Zdecydowanie zaostrzyli apetyt na swoje wstrętne, pożądanie niesmaczne twory. Agresor (lub agresorzy; swoją drogą jest i całkiem widowiskowa scena przemiany człowieka w niby wilka) też nie porażał sztucznością. Właściwie całkiem zacny horrorek mógłby się z tego wykluć, gdyby na gruncie fabularnym tak nie wiało nudą. Nijaka historia, która tak naprawdę dopiero przy końcu dostarczyła mi żywszych emocji. Taki jakiś depresyjny nastój mnie ogarnął.

Nie można mieć wszystkiego? Jeśli chodzi o owoce działalności artystycznej, to bym polemizowała, ale nie na przykładzie „Wilka wikingów” Stiga Svendsena, norweskiego werewolf horroru w jakimś, raczej niedużym, zakresie pomyślanego jako pomnik dla „Szczęk” Stevena Spielberga i „Thrillera” Johna Landisa (wideoklip do utworu Michaela Jacksona). Szkoda takiego klimatu dla tak bezbarwnej opowieści. Taka konkluzja, niestety, nasunęła mi się na mecie owego niecodziennego polowania na grubego zwierza. Albo dwa. Porządne opakowanie i rozczarowująca zawartość, tak muszę podsumować swój stosunek do tego daru. Na poły trafiony prezent prosto ze Skandynawii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz