czwartek, 8 stycznia 2015

„Drapieżcy” (1999)


Kapitan John Boyd zostaje niesłusznie odznaczony za odwagę w wojnie amerykańsko-meksykańskiej i odesłany do Fort Spencer w Sierra Nevada – fortu, w którym przebywa kilku innych Amerykanów i dwoje Indian. Niedługo po przybyciu Boyda wszystkich zaskakuje wycieńczony człowiek, Colqhoun, który utrzymuje, że jego i jego towarzyszy zaskoczyła w górach śnieżyca, przez co byli zmuszeni spędzić tam kilka miesięcy. Aby przeżyć pożywiali się mięsem zmarłych kompanów. Kiedy jeden z nich, pułkownik Ives, stał się agresywny Colqhoun uciekł zostawiając z nim pozostałą przy życiu kobietę. Dowódca Fort Spencer, Hart, postanawia wyruszyć w góry wraz z kilkoma mężczyznami na ratunek towarzyszce Colqhouna.

Amerykańsko-brytyjsko-czeska produkcja Antonii Bird. Oficjalnie zaklasyfikowana, jako horror/thriller, ale widzowie doszukali się w niej również czarnego humoru, głównie przez kontrastującą z obrazem, skoczną ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Michaela Nymana i Damona Albarna. Pomimo entuzjastycznych opinii widzów większość oceniających „Drapieżców” krytyków nie była zadowolona z efektu. Najczęściej utyskiwali na ujęcia gore, ku mojemu zaskoczeniu, bo obrazowi Bird daleko do zwykłej rąbanki – krew rozlewa się bardzo oszczędnie i jest jedynie środkiem do uwiarygodnienia scenariusza, a nie jego przysłonięcia. „Drapieżców” kręcono w słowackich Tatrach, w Pradze w Czechach i Durango w Meksyku, co zagwarantowało malownicze zdjęcia z górskimi widoczkami w surowym klimacie zimowym i wczesnowiosennym. Miejsce akcji i zimną atmosferę odrobinę ocieplała osławiona ścieżka dźwiękowa, celowo niedopasowana do akcji. Uderzanie w skoczne tony, szczególnie w momentach szczytowej grozy, osobliwie kontrastowało ze scenariuszem – miejscami być może podkopując ewentualny niepokój widza, ale w przeważającej większości przyczyniając się do silniejszego zapadania w pamięć poszczególnych wydarzeń.

Fabułę „Drapieżców” skonstruowano z poszanowaniem wszelkich zasad suspensu. Pierwsza połowa filmu pokrótce zapoznaje nas z bohaterami odgrywanymi przez zacnych aktorów. Między innymi tchórzliwym, zamkniętym w sobie, niesłusznie odznaczonym za odwagę Boydem, idealnie wykreowanym przez Guy’a  Pearce’a, przygłupim Cleavesem mistrzowsko oddanym przez gwiazdę „Krzyku”, Davida Arquette’a, dowódcą Hartem, w rolę którego wcielił się Jeffrey Jones, nadpobudliwym żołnierzem Reichem, bezbłędnie zagranym przez Neala McDonougha i oczywiście moim zdaniem najlepszym aktorsko Robertem Carlyle’m, kreującym najbardziej barwną charakterologicznie postać Colqhouna. Obsada jest o wiele liczniejsza, ale to zdecydowanie najważniejsze postacie tego obrazu. Właściwa akcja filmu zawiązuje się dosyć szybko, po dotarciu do Fort Spencer, podróżnika Colqhouna, który spędził kilka ostatnich miesięcy w górach wraz ze swoimi towarzyszami. Historia, z którą zapoznaje Amerykanów znacząco inspiruje się tak zwaną „Wyprawą Donnera” z lat 1846/1847 (akcja filmu rozgrywa się w latach 1846 – 1848). W wielkim skrócie wycieńczony podróżnik zdradza swoim wybawcom, że jego grupę zaskoczyła w górach burza śnieżna i aby przeżyć pożywiali się mięsem zmarłych. Wyznaje również, że jeden z nich, pułkownik Ives, uzależnił się od kanibalizmu i zaczął zabijać swoich kompanów. Colqhoun uciekł zostawiając pozostałą przy życiu kobietę z szaleńcem. Tuż przed podjęciem przez Amerykanów akcji ratunkowej Indianin zapoznaje Boyda z legendą o windigo, czyli możliwością przejęcia energii życiowej ofiary po posileniu się jej ciałem, kosztem zaprzedania duszy ciemnym mocom i uzależnienia od antropofagii. Owe rewelacje będą miały kluczowe znaczenie dla późniejszej (jednej z dwóch możliwych) interpretacji fabuły, ale przedtem scenarzysta, Ted Griffin, skonfrontuje widzów z kilkoma przemyślanymi zwrotami akcji. Druga połowa seansu przedstawia w innym świetle wydarzenia zawiązujące akcję, a w paru momentach naprawdę mocno zaskakuje (jeśli przed seansem nie będziemy zerkać na obsadę spisaną na różnego rodzaju portalach internetowych). Co najważniejsze scenarzysta nie naciąga żadnych faktów, aby za wszelką cenę zaskoczyć odbiorców – wszystko jest dokładnie przemyślane i odpowiednio uatrakcyjnione wyczuwanym w każdej minucie i sukcesywnie narastającym napięciem. Krytycy szeroko rozpisywali się o scenach gore, których ja jednak dostrzegłam niewiele (ku mojemu ubolewaniu). Najwięcej krwi pojawia się przy widokach okaleczonych bądź zabitych protagonistów, przy czym jest ona mocno rozwodniona. O wiele lepiej prezentują się ujęcia oskubanych z mięsa ludzkich kości i antropofagii, przy czym to drugie w porównaniu do włoskich horrorów kanibalistycznych jest bardzo oszczędne. „Drapieżcy” kładą raczej szczególny nacisk na surowy klimat, napięcie, zgrabnie rozpisane dialogi, zaskakujące zwroty akcji, psychologiczne konsekwencje spożywania ludzkiego mięsa i w jednej z interpretacji nadnaturalne czynniki determinujące postępowanie bohaterów, uosabiane przez indiańską legendę. I jako taka hybryda horroru i thrillera film spisuje się idealnie.

Druga połowa filmu oprócz licznych zwrotów akcji jest naznaczona sporą dawką psychologii, swego rodzaju mentalnego pojedynku dwóch kluczowych bohaterów. Jeden całkowicie poddał się uzależnieniu i zamierza garściami czerpać energię życiową ze swoich ofiar, a drugi coraz szybciej osuwa się w zatracanie. UWAGA SPOILER Finał, oprócz jakże pomysłowej i widowiskowej sekwencji wpadnięcia w ogromne wnyki, dobitnie obrazuje zwycięstwo moralności nad uzależnieniem. Jest zarazem szczęśliwe, jak i tragiczne, co również udowadnia kunszt scenarzysty KONIEC SPOILERA.

„Drapieżcy” znacząco wyróżniają się na tle innych obrazów kanibalistycznych, przede wszystkim oszczędnym epatowaniem makabrą i dokładnie przemyślanym scenariuszem. Ale też przeciwnie niż w typowych horrorach z tego nurtu twórcy nie pozwalają sobie na spowolnienie akcji, uatrakcyjniając ją licznymi zwrotami akcji i mistrzowsko budowanym napięciem, notabene już od pierwszej sceny. Moim zdaniem to pozycja obowiązkowa dla poszukiwaczy pomysłowych, dobrze zagranych, rozpisanych i zrealizowanych produkcji, które nie pozwalają widzom na nudę.

6 komentarzy:

  1. O, będę miała co oglądać wieczorem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Doskonały film, jeden z moich the best... często do niego wracam . Sprawdza się idealnie i jako horror i jako western/przygodówka. Muzyka wręcz hipnotyzuje , a w niektórych scenach atakuje całkiem pod prąd wszelkich przyjętych konwencji - w ogóle cała sekwencja przybycia ekipy do groty i to wszystko, co się potem zaczęło dziać , aż do skoku Pearce'a w przepaść - to jest czyste szaleństwo! I ten uśmiechnięty Carlyle w góralskim kapeluszu goniący Pearce' po lesie pod te te bluegrassowe skrzypce, takie ewidentnie radosne .
    6/6

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy film. Zdecydowanie polecam.

    OdpowiedzUsuń
  4. No to kolejna pozycja do mojej listy oczekujących. Już się boję! Fajnie, że oglądasz i recenzujesz też starsze pozycje. Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  5. Kocham ten film ;) Robert Carlyle zagrał rewelacyjnie. To pierwszy horror obejrzany z moim mężem (wtedy chłopakiem) i pamiętam, że obydwoje zwróciliśmy uwagę na muzykę. Mam do niego sentyment ;)
    Pozdrawiam w Nowym Roku ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Uwielbiam ten film! Genialna rola Carlyle'a i muzyka! Mistrzostwo

    OdpowiedzUsuń