Kapitan John Boyd zostaje niesłusznie odznaczony za odwagę w wojnie
amerykańsko-meksykańskiej i odesłany do Fort Spencer w Sierra Nevada – fortu, w
którym przebywa kilku innych Amerykanów i dwoje Indian. Niedługo po przybyciu
Boyda wszystkich zaskakuje wycieńczony człowiek, Colqhoun, który utrzymuje, że
jego i jego towarzyszy zaskoczyła w górach śnieżyca, przez co byli zmuszeni
spędzić tam kilka miesięcy. Aby przeżyć pożywiali się mięsem zmarłych kompanów.
Kiedy jeden z nich, pułkownik Ives, stał się agresywny Colqhoun uciekł
zostawiając z nim pozostałą przy życiu kobietę. Dowódca Fort Spencer, Hart,
postanawia wyruszyć w góry wraz z kilkoma mężczyznami na ratunek towarzyszce
Colqhouna.
Amerykańsko-brytyjsko-czeska produkcja Antonii Bird. Oficjalnie
zaklasyfikowana, jako horror/thriller, ale widzowie doszukali się w niej
również czarnego humoru, głównie przez kontrastującą z obrazem, skoczną ścieżkę
dźwiękową skomponowaną przez Michaela Nymana i Damona Albarna. Pomimo entuzjastycznych
opinii widzów większość oceniających „Drapieżców” krytyków nie była zadowolona
z efektu. Najczęściej utyskiwali na ujęcia gore,
ku mojemu zaskoczeniu, bo obrazowi Bird daleko do zwykłej rąbanki – krew rozlewa
się bardzo oszczędnie i jest jedynie środkiem do uwiarygodnienia scenariusza, a
nie jego przysłonięcia. „Drapieżców” kręcono w słowackich Tatrach, w Pradze w Czechach
i Durango w Meksyku, co zagwarantowało malownicze zdjęcia z górskimi widoczkami
w surowym klimacie zimowym i wczesnowiosennym. Miejsce akcji i zimną atmosferę
odrobinę ocieplała osławiona ścieżka dźwiękowa, celowo niedopasowana do akcji.
Uderzanie w skoczne tony, szczególnie w momentach szczytowej grozy, osobliwie
kontrastowało ze scenariuszem – miejscami być może podkopując ewentualny
niepokój widza, ale w przeważającej większości przyczyniając się do silniejszego
zapadania w pamięć poszczególnych wydarzeń.
Fabułę „Drapieżców” skonstruowano z poszanowaniem wszelkich zasad suspensu.
Pierwsza połowa filmu pokrótce zapoznaje nas z bohaterami odgrywanymi przez
zacnych aktorów. Między innymi tchórzliwym, zamkniętym w sobie, niesłusznie
odznaczonym za odwagę Boydem, idealnie wykreowanym przez Guy’a Pearce’a, przygłupim Cleavesem mistrzowsko
oddanym przez gwiazdę „Krzyku”, Davida Arquette’a, dowódcą Hartem, w rolę
którego wcielił się Jeffrey Jones, nadpobudliwym żołnierzem Reichem, bezbłędnie
zagranym przez Neala McDonougha i oczywiście moim zdaniem najlepszym aktorsko
Robertem Carlyle’m, kreującym najbardziej barwną charakterologicznie postać
Colqhouna. Obsada jest o wiele liczniejsza, ale to zdecydowanie najważniejsze
postacie tego obrazu. Właściwa akcja filmu zawiązuje się dosyć szybko, po
dotarciu do Fort Spencer, podróżnika Colqhouna, który spędził kilka ostatnich miesięcy
w górach wraz ze swoimi towarzyszami. Historia, z którą zapoznaje Amerykanów
znacząco inspiruje się tak zwaną „Wyprawą Donnera” z lat 1846/1847 (akcja filmu
rozgrywa się w latach 1846 – 1848). W wielkim skrócie wycieńczony podróżnik
zdradza swoim wybawcom, że jego grupę zaskoczyła w górach burza śnieżna i aby
przeżyć pożywiali się mięsem zmarłych. Wyznaje również, że jeden z nich,
pułkownik Ives, uzależnił się od kanibalizmu i zaczął zabijać swoich kompanów.
Colqhoun uciekł zostawiając pozostałą przy życiu kobietę z szaleńcem. Tuż przed
podjęciem przez Amerykanów akcji ratunkowej Indianin zapoznaje Boyda z legendą
o windigo, czyli możliwością przejęcia energii życiowej ofiary po posileniu się
jej ciałem, kosztem zaprzedania duszy ciemnym mocom i uzależnienia od
antropofagii. Owe rewelacje będą miały kluczowe znaczenie dla późniejszej
(jednej z dwóch możliwych) interpretacji fabuły, ale przedtem scenarzysta, Ted
Griffin, skonfrontuje widzów z kilkoma przemyślanymi zwrotami akcji. Druga
połowa seansu przedstawia w innym świetle wydarzenia zawiązujące akcję, a w
paru momentach naprawdę mocno zaskakuje (jeśli przed seansem nie będziemy
zerkać na obsadę spisaną na różnego rodzaju portalach internetowych). Co
najważniejsze scenarzysta nie naciąga żadnych faktów, aby za wszelką cenę
zaskoczyć odbiorców – wszystko jest dokładnie przemyślane i odpowiednio
uatrakcyjnione wyczuwanym w każdej minucie i sukcesywnie narastającym
napięciem. Krytycy szeroko rozpisywali się o scenach gore, których ja jednak dostrzegłam niewiele (ku mojemu ubolewaniu).
Najwięcej krwi pojawia się przy widokach okaleczonych bądź zabitych
protagonistów, przy czym jest ona mocno rozwodniona. O wiele lepiej prezentują
się ujęcia oskubanych z mięsa ludzkich kości i antropofagii, przy czym to
drugie w porównaniu do włoskich horrorów kanibalistycznych jest bardzo
oszczędne. „Drapieżcy” kładą raczej szczególny nacisk na surowy klimat,
napięcie, zgrabnie rozpisane dialogi, zaskakujące zwroty akcji, psychologiczne
konsekwencje spożywania ludzkiego mięsa i w jednej z interpretacji nadnaturalne
czynniki determinujące postępowanie bohaterów, uosabiane przez indiańską
legendę. I jako taka hybryda horroru i thrillera film spisuje się idealnie.
Druga połowa filmu oprócz licznych zwrotów akcji jest naznaczona sporą
dawką psychologii, swego rodzaju mentalnego pojedynku dwóch kluczowych
bohaterów. Jeden całkowicie poddał się uzależnieniu i zamierza garściami
czerpać energię życiową ze swoich ofiar, a drugi coraz szybciej osuwa się w
zatracanie. UWAGA SPOILER Finał,
oprócz jakże pomysłowej i widowiskowej sekwencji wpadnięcia w ogromne wnyki,
dobitnie obrazuje zwycięstwo moralności nad uzależnieniem. Jest zarazem szczęśliwe,
jak i tragiczne, co również udowadnia kunszt scenarzysty KONIEC SPOILERA.
„Drapieżcy” znacząco wyróżniają się na tle innych obrazów
kanibalistycznych, przede wszystkim oszczędnym epatowaniem makabrą i dokładnie
przemyślanym scenariuszem. Ale też przeciwnie niż w typowych horrorach z tego
nurtu twórcy nie pozwalają sobie na spowolnienie akcji, uatrakcyjniając ją
licznymi zwrotami akcji i mistrzowsko budowanym napięciem, notabene już od
pierwszej sceny. Moim zdaniem to pozycja obowiązkowa dla poszukiwaczy
pomysłowych, dobrze zagranych, rozpisanych i zrealizowanych produkcji, które nie
pozwalają widzom na nudę.
O, będę miała co oglądać wieczorem :)
OdpowiedzUsuńDoskonały film, jeden z moich the best... często do niego wracam . Sprawdza się idealnie i jako horror i jako western/przygodówka. Muzyka wręcz hipnotyzuje , a w niektórych scenach atakuje całkiem pod prąd wszelkich przyjętych konwencji - w ogóle cała sekwencja przybycia ekipy do groty i to wszystko, co się potem zaczęło dziać , aż do skoku Pearce'a w przepaść - to jest czyste szaleństwo! I ten uśmiechnięty Carlyle w góralskim kapeluszu goniący Pearce' po lesie pod te te bluegrassowe skrzypce, takie ewidentnie radosne .
OdpowiedzUsuń6/6
Bardzo ciekawy film. Zdecydowanie polecam.
OdpowiedzUsuńNo to kolejna pozycja do mojej listy oczekujących. Już się boję! Fajnie, że oglądasz i recenzujesz też starsze pozycje. Dziękuję!
OdpowiedzUsuńKocham ten film ;) Robert Carlyle zagrał rewelacyjnie. To pierwszy horror obejrzany z moim mężem (wtedy chłopakiem) i pamiętam, że obydwoje zwróciliśmy uwagę na muzykę. Mam do niego sentyment ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam w Nowym Roku ;)
Uwielbiam ten film! Genialna rola Carlyle'a i muzyka! Mistrzostwo
OdpowiedzUsuń