Marie mieszka na wyspie i wraz z ojcem opiekuje się niepełnosprawną matką.
Przyczyny jej stanu nie są dla dziewczyny znane. Dopiero, gdy sama zacznie
zatracać własne „ja” oraz dostrzegać zmiany na swoim ciele uświadomi sobie, że
rodzina skrywa przed nią przerażające tajemnice. W tym przekonaniu utwierdzi ją
zachowanie kolegów z pracy, zakładu przetwórstwa rybnego, którzy obserwują
każdy jej krok.
Pełnometrażowy debiut reżyserski Duńczyka, Jonasa Alexandra Arnby’ego, na
podstawie scenariusza Rasmusa Bircha, który miał swoją premierę na Festiwalu
Filmowym w Cannes w maju 2014 roku. Produkcję wspierał finansowo Duński
Instytut Filmowy. Jak się okazało odbiór krytyków był mocno pozytywny. Obraz
Arnby’ego zachwalano za zdjęcia, wyrafinowanie i ambitny przekaz, ale opinie
masowych odbiorców były już nieco chłodniejsze. Scenariusz „Wilkołaczych snów”
rozpisano z myślą o długim utrzymywaniu widzów w niepewności, co do natury
przemiany głównej bohaterki. Dlatego też dziwi polskie tłumaczenie
międzynarodowego tytułu „When Animals Dream”, które bezczelnie spoileruje.
Oczywiście, jeśli weźmie się pod uwagę taką interpretację, bowiem twórcy celowo
nie nazywają rzeczy wprost, odbiegając również od typowego wyobrażenia
wilkołaka, pragnąc aby odbiorcy sami, co nieco sobie dopowiedzieli.
„Wilkołaczym snom” najbliżej do hybrydy horroru i dramatu, w której
idealnie zbilansowano elementy typowe dla obu tych gatunków. Skandynawska
surowa sceneria połączona z melancholijnym klimatem i minimalistyczną realizacją
już od pierwszych ujęć dotyka prawdziwego artyzmu. Posępne zdjęcia nisko wiszących
chmur wyglądają jak w trójwymiarze, a szeroko rozciągające się równiny i
bezkres morza porażają ostrością. Operator, Niels Thastum, został doceniony w
Konkursie Debiutów Operatorskich na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Autorów
Zdjęć Filmowych Camerimage, co w pełni mu się należało, choćby za wymuszanie na
mnie nieustannego zatrzymywania filmu i długiego wpatrywania się w te
urzekające pejzaże. Ale nie można pominąć milczeniem kompozytora, Mikkela
Hessa, który spotęgował oddziaływanie obrazu melancholijną ścieżką dźwiękową.
Co nie jest bez znaczenia owe mistrzowskie zdjęcia i nietuzinkowa muzyka towarzyszyły
niegłupiej fabule, kładącej nacisk zarówno na stricte dramatyczną problematykę,
jak i elementy typowe dla kina grozy.
Główna rola przypadła w udziale Sonii Suhl, która z zadania unikania
ekspresji, czego wymagała jej postać, wywiązała się wręcz znakomicie. Egzystencja
Marie to ciągłe pasmo udręk. W domu wraz z opiekuńczym ojcem zajmuje się chorą
matką, a w pracy zmaga się z mobbingiem. Iskierką w jej ciężkim życiu jest kolega
z pracy, Daniel, który na przekór całej społeczności pragnie się do niej
zbliżyć. Czego z kolei unika sama Marie, coraz silniej tracąca własne
jestestwo. Dziewczyna staje się prowokacyjna i agresywna, a jej ciało stopniowo
zaczyna porastać gęsta sierść. Paznokcie jej krwawią, kości sporadycznie
ulegają odkształceniom, a źrenice w chwilach uniesień zmieniają kształt.
Ponadto dręczą ją krwawe, umiejętnie zmontowane sny. Powolna przemiana Marie w
potwora na szczęście została zobrazowana z poszanowaniem realizmu. Ingerencja
komputera jest bardzo oszczędna, a co za tym idzie nie ma się wrażenia, że
twórcy chcieli popisać się nowoczesną technologią. Szczególny nacisk położyli
na fabułę i budowanie nastroju, a nie daleko idącą dosłowność. Z uwagi na
przemieszanie wątków horrorowych z dramatycznymi scenariusz posuwa się do
przodu w iście ślimaczym tempie, co dla mnie akurat w tym przypadku było
atutem. Unikanie nadmiernego zdynamizowania akcji pozwoliło mi całkowicie wczuć
się w trudną sytuację Marie. Wyalienowanej, prześladowanej i borykającej się ze
świadomością zatracania samej siebie (co może symbolizować proces dorastania),
biednej dziewczyny, której rodzina skrywa mrożące krew w żyłach sekrety.
Nacisk, jaki Birch położył na przemianę psychologiczną postaci Marie jest
równie dobry, jeśli nie lepszy, co jej fizyczne objawy, ale stwarza też
zagrożenie zdyskredytowania tego obrazu w oczach widzów przyzwyczajonych do
hollywoodzkiej stylistyki horrorów o wilkołakach (bądź przemianach w inne
potwory, zależnie od indywidualnej interpretacji). Mnie takie skandynawskie wysublimowanie
całkowicie ukontentowało w pierwszej połowie seansu. Druga nieco rozczarowuje
brakiem charakterystycznego pomysłu, tak jakby scenarzysta nie za bardzo
wiedział jak rozwinąć tę historię i postanowił posiłkować się typowym dla Amerykanów
motywem zbawiennej miłości człowieka i potwora. Za to ostatnie kilka minut
projekcji, ostatni etap przemiany i koszmarne skutki metamorfozy, choć
umiarkowanie krwawe zachwycają charakteryzacją głównej bohaterki i
niejednoznacznym finałem. Twórcy pozostawiają nas z pytaniem: kto tak naprawdę
był potworem, Marie, czy jej koledzy z pracy? I czy słusznie przez cały seans,
zgodnie ze specyfiką scenariusza dopingowaliśmy głównej bohaterce?
Skandynawskie kino grozy jest bardzo specyficzne. Najsilniej skupia się na
fabule i klimacie, a nie bzdurnym efekciarstwie a la Hollywood i „Wilkołacze
sny” nie są tutaj żadnym wyjątkiem. Nie bez przesady określiłabym
pełnometrażowy debiut Arnby’ego mianem kina artystycznego, skierowanego do
naprawdę wąskiej grupy odbiorców. To tego rodzaju produkcja, w którą należy już
na wstępie się wczuć, a potem nią przesiąknąć, aby odbierać ją tak, jak zapewne
chcieliby tego twórcy. W mojej ocenie to bardzo nietuzinkowy
obraz, przesycony duńską wrażliwością, którą można podzielać lub nie. To już
zależy od indywidualnej postawy każdego widza i oczywiście jego zapotrzebowania
na tego rodzaju kino.
Trochę mnie przeraża surowość skandynawskiego kina. Ale Twoje refleksje czyta się super.
OdpowiedzUsuńWidziałem i muszę przyznać że to całkiem przyzwoity film.
OdpowiedzUsuńNo mnie do siebie ten film przekonał, chociaż nie mam wśród znajomych ani jednej osoby, której mógłbym go polecić. Zbyt wolny i odmienny dla ogółu, w dodatku nie szczuje cycem (*) [nawet jeśli takowy się w filmie pojawia] ;)
OdpowiedzUsuń* normalnie mi to nie przeszkadza, jednak ostatnio oglądałem kilka amerykańskich horrorów, które nieumiejętnie wykorzystywały ten motyw (w celu przyciągnięcia widza do ekranu, bo film nie prezentował wystarczającej jakości?) i mam chwilowy wstręt.
Spotkałem się z samymi nieprzychylnymi opiniami na temat tego filmu (zarówno w sieci, jak i w gronie znajomych). Długo ryzykowałem seans, gdyż na produkcje o wilkołakach i wampirach mam uczulenie - efekt tzw. zmierzchofobii;) Ale w końcu się przemogłem i... film mnie wprost urzekł! Choć akcja rozgrywa się bardzo powoli, propozycja Duńczyków broni się nietypowym klimatem i właśnie tym minimalizmem, który u jednych znajdzie poparcie, u drugich niekoniecznie. Choć zakończenie nie należy według mnie do zbytnio udanych, mimo wszystko dałem się uwieść tej produkcji.
OdpowiedzUsuń