Emily
i Jesse kupują drewniany dom w zacisznej okolicy po to aby mieszkać
bliżej placówki, w której zamierzają umieścić cierpiącego na
porażenie mózgowe brata kobiety, Zacha. Ich przyjaciele, Woodrow i
jego spodziewająca się dziecka dziewczyna, Michelle, przyjeżdżają
z nimi, aby pomóc im w uporządkowaniu starego domu. Wewnątrz
znajdują dziwne symbole, których niezwłocznie się pozbywają.
Nazajutrz odkrywają, że stan Zacha znacznie się poprawił. Chłopak
odzyskał władzę w nogach i porozumiewa się z otoczeniem, ale jego
zachowanie niepokoi pozostałych. Cudowne ozdrowienie Zacha jest
początkiem serii nadnaturalnych wydarzeń. Emily nabiera
przekonania, że ma to związek z tajemniczymi symbolami, które
znaleźli w domu i księgami znajdującymi się w piwnicy.
Pełnometrażowy
debiut reżyserski Alexandra Babaeva zatytułowany „Bornless Ones”
jest horrorem klasy B przywołującym ducha krwawego kina grozy z
dawnych lat. Scenariusz Babaev napisał sam, po raz pierwszy
podejmując się opracowania tego rodzaju tekstu z myślą o pełnym
metrażu. Wcześniej reżyserował i pisał scenariusze shortów i po
nakręceniu „Bornless Ones” nie porzucił tego zajęcia, jak
jednak widać na tymże przykładzie nie zamierza ograniczać się do
krótkometrażówek. I dobrze, bo dał mi powody, by przypuszczać,
że nie tylko darzy wielką miłością krwawe horrory z lat 80-tych,
ale potrafi także przywołać ich ducha, co w dzisiejszych czasach
nie zdarza się tak często, jakbym tego chciała. Oczywiście,
„Bornless Ones” nie jest idealnym przeniesieniem jakości
niskobudżetowych rąbanek ze wspomnianej dekady. Do domniemanego
inspiratora Babaeva czyli „Martwego zła” Sama Raimiego jeszcze
dużo omawianej pozycji brakuje, ale to co zobaczyłam w zasadzie
wystarczyło, żebym odczuła dużą satysfakcję.
Już
stosunkowo dawno temu nabrałam przekonania, że istnieje o wiele
większa szansa natrafienia na klimat zbliżony do starszych horrorów
we współczesnych niskobudżetowych obrazach niźli w przypadku
wysokobudżetowych tworów. I „Bornless Ones” jest kolejnym
dowodem słuszności mojej tezy. Nie mam wątpliwości, że gdyby
Alexander Babaev dysponował wielomilionowym budżetem jego film
znacznie straciłby na atmosferze, być może nawet reżyser
podkopałby wiarygodność efektów specjalnych, bo wówczas
istniałoby spore ryzyko, że jak wielu przed nim zechce popisać się
zdobyczami nowoczesnej technologii. „Martwe zło”, kultowy horror
Sama Raimiego, z którego Babaev najprawdopodobniej czerpał
natchnienie, był ekstremalnie tani. Dlatego wydaje się, że twórcy
dysponującemu niskim budżetem łatwiej jest przywołać ducha tej
produkcji niż reżyserowi mogącemu pozwolić sobie na szastanie
pokaźną gotówką, pod warunkiem oczywiście, że nie pozwoli, aby
niedostatki finansowe działały na niego hamująco. Nie jest to
łatwe, czego dowodem masa wprost tragicznych współczesnych tworów
zrealizowanych niskim kosztem, wydaje mi się jednak, że jeśli ma
się zamiar wystylizować obraz na rąbankę z lat 80-tych większą
szansę ma się wówczas, gdy nie dysponuje się wysokimi nakładami
pieniężnymi. Alexander Babaev w swoim „Bornless Ones” wydobywa
potencjał drzemiący w... taniości. Przybrudzony, przygniatający
klimat wszechobecnego zagrożenia, gęsta, niemalże lepka groza
bijąca z ekranu w dużej mierze bierze się z ograniczeń
finansowych. Niechlujne zdjęcia, częste zbyt duże zbliżenia,
odrobina montażowej chaotyczności i niejednokrotnie dziwaczne kąty
nachylenia kamer idealnie łączą się z przyblakłą, przybrudzoną
kolorystyką, w efekcie oferując nam naturalistyczny obraz
przywołujący na myśl tanie rąbanki z lat 80-tych. Zwłaszcza
wzmiankowane już „Martwe zło”. Podczas prologu nie byłam
jeszcze pewna zdolności twórców „Bornless Ones” - patrząc na
demoniczną twarz opętanej dziewczynki i zbytnie rozproszenie
nocnych ciemności sztucznym oświetleniem obawiałam się, że
filmowcom braknie talentu do zadowalającego przełożenia zamysłu
Alexandra Babaeva na ekran. Moje wątpliwości rozwiązała
następująca niedługo potem sekwencja na stacji benzynowej (ktoś
powinien napisać rozprawę o obecności tego obiektu w horrorze),
ponieważ wówczas z mojego punktu widzenia operatorzy i
oświetleniowcy po raz pierwszy w pełni unaocznili brud oblepiający
poszczególne kadry. Pozostali przy nim, dzięki czemu
zintensyfikowali złowieszczą aurę spowijającą drewniany dom
będący nowym nabytkiem dwóch bohaterów filmu, pozostających w
związku Emily i Jesse'ego. Przycupnięty w odosobnionej, zalesionej
okolicy niepozorny budyneczek już w ujęciach zewnętrza wprost
emanuje skłębioną grozą, nie tak wyrazistą jak ten z „Martwego
zła”, ale odpychająca reakcja widza na jego widok jest
praktycznie gwarantowana. Rustykalne, zakurzone wnętrze poprzecinane
wąskimi wiązkami światła wydobywającego się z małych przerw
pomiędzy deskami, którymi zabito okno, w następujących chwilę
potem ujęciach zrobionych na parterze całym swoim wyglądem
udowadnia, że twórcy „Borness Ones” nie mają żadnych
trudności w umiejętnym operowaniu światłem i cieniem. To znaczy
takim, który uwypukla ponurość tego miejsca i jakieś zepsucie być
może czające się w zalegających gdzieniegdzie nieprzeniknionych
ciemnościach. Alexander Babaev nie ogranicza akcentowania obecności
jakiegoś zagrożenia do zdjęć mrocznych pomieszczeń, stosunkowo
szybko pokazując widzom dziwne symbole wyryte na paru deskach, a
trochę później informując go o zalegających w piwnicy księgach
zawierających niepokojące treści (Goecja) .
Na
środkową partię „Bornless Ones” moim zdaniem scenarzyście
zabrakło pomysłu, a całej ekipie talentu do dosadniejszego generowania napięcia.
Przygniatający klimat grozy nie zostaje należycie dopełniony
trzymającymi w napięciu sekwencjami zwiastującymi obecność
czegoś nieznanego. Śmiem jednak podejrzewać, że natura owego
zagrożenia będzie zagadką jedynie dla bohaterów filmu, bo nie
wydaje mi się, żeby niewłaściwe odczytanie prologu „Bornless
Ones” było w ogóle możliwe. Scenarzyście wyraźnie nie zależało
na utrzymaniu tego w tajemnicy i moim zdaniem w tym przypadku okazało
się to właściwym zabiegiem, bo dzięki temu w prosty sposób
wzmógł poczucie nieuchronności makabry u widza. Gdyby porwał się
na trudniejszą sztukę uwypuklania niebezpieczeństwa z równoczesnym
wstrzymywaniem się od wyjawiania charakteru zła gnieżdżącego się
w drewnianym domku najprawdopodobniej atmosfera grozy straciłaby na
wyrazistości. Bo niestety Alexander Babaev nie opanował jeszcze
wszystkiego, czego oczekuje się od twórców klimatycznego kina
grozy, nie potrafił wykrzesać ze środkowej partii swojego
pełnometrażowego debiutu tyle napięcia, ile powinno wypływać z
tego typu fabuł. Odkrywanie tajemniczych symboli i ksiąg
znajdujących się w nowym domu Emily i Jesse'ego oraz koszmarny sen
głównej bohaterki o zakrwawionym mężczyźnie wyłaniającym się
z jutowego worka zostały poprowadzone tak nieskładnie, bez dbałości
o powolnie budowaną aurę narastającej grozy, że doprawdy ciężko
jest odczuć maksimum napięcia płynącego z tych samych w sobie
złowieszczych składowych. Cudowne ozdrowienie Zacha dostarcza już
dużo więcej niewygodnych emocji nie tylko dlatego, że doskonale
wiemy, jaka siła się do tego przyczyniła i narracja w tym miejscu
odznacza się większą płynnością, ale również przez
niepokojące podobieństwo niepewnie stojącego chłopca do
zakrwawionego osobnika ze snu Emily. Dalsze partie „Bornless Ones”
jak można się tego spodziewać są spektaklem całkiem krwawej (acz
bez przesady) przemocy z udziałem przekonująco ucharakteryzowanych
maszkar przemawiających jakże upiornymi głosami będącymi
swoistym miksem grubych skrzeków i dziecięcej jedwabistości.
Praktyczne efekty specjalne cechują się tutaj takim realizmem, że
chwilami wręcz ciężko było mi patrzeć na różnego rodzaju
obrażenia zadawane nieszczęśnikom znajdującym się w feralnym
domu. Zwłaszcza, że twórcy nie bali się długich zbliżeń na
poszarpane rany broczące substancją jakże trafnie imitującą
posokę, a scenarzysta obmyślił kilka doprawdy odpychających form
okaleczenia ludzkiego ciała. Ostre narzędzie sterczące z oczodołu
mężczyzny, czy pogrzebacz zatopiony w ciele innego osobnika pod
iście wymyślnym kątem (od szyi przez policzek) prezentują się
wręcz doskonale, tak pod kątem koncepcji, jak i realizacji. Ale
najbardziej zdumiewające jest wkręcanie za pomocą wiertarki śrubki
w swoje własne ciało celem ustabilizowania wypadającej żuchwy i
podobna forma usztywniania złamanej nogi z tą różnicą, że w tym
celu wykorzystana zostaje również deska. Groteskowy, budzący
niesmak moment, który bodajże najdobitniej uwypukla szaleństwo,
jakie opanowuje ten dom – chorobliwy pierwiastek niemalże
oszałamiający skalą zepsucia. Na koniec warto również wspomnieć
o finale, w którym uwidacznia się pewna ironia, jeśli połączyć
to z informacjami przekazanymi wcześniej, nie radzę jednak
nastawiać się na jakiś miażdżący, niebywale zaskakujący
akcent, bo scenarzyście nie o to chodziło.
„Bornless
Ones” to całkiem klimatyczny, choć cierpiący na niedobór
napięcia horror całkiem udanie przywołujący ducha
niskobudżetowych rąbanek z dawnych lat. Przybrudzony, duszący
klimat wszechobecnej grozy, egzaltacja często bijąca z kreacji
aktorów, realistyczne krwawe efekty specjalne i przekonujące,
upiorne charakteryzacje maszkar grasujących w mrocznym drewnianym
domku na odludziu – wszystko to nasuwa na myśl niskobudżetowe
krwawe kino grozy z przedostatniej dekady XX wieku, zwłaszcza
„Martwe zło”, do którego jednak (muszę to zaznaczyć)
„Bornless Ones” jeszcze daleko. Niemniej myślę, że
wielbicielom filmowych rąbanek ze wspomnianego okresu mogę
spokojnie polecić ten obraz – nie twierdzę, że spodoba się im
wszystkim, ale śmiem podejrzewać, że właśnie w tej grupie
znajduje się najwięcej potencjalnych sympatyków tej produkcji.
Fabula filmu przypadla mo do gustu, ale juz gra aktorska wola o pomste do nieba . Blondynka zagrala tak sztucznie , ze od polowy seansu modlilem o jej zgon :)
OdpowiedzUsuń