Paul
i Carol Tracy tworzą udane małżeństwo, któremu do całkowitego
spełnienia brakuje tylko dziecka, na gruncie zawodowym wszakże
oboje radzą sobie bardzo dobrze. Kobieta realizuje się w dziedzinie
psychiatrii dziecięcej, a jej mąż pracuje na uniwersytecie i pisze
książki. Przez wzgląd na bezpłodność Carol decydują się na
adopcję dziecka, wydaje się jednak, że jakaś siła próbuje nie
dopuścić do owocnego sfinalizowania tej procedury. W otoczeniu
Tracych zaczynają mieć miejsce zastanawiające zjawiska, ale
starają się nie przykładać do nich większej wagi. Pewnego dnia
Carol potrąca samochodem piętnastoletnią dziewczynę, która po
przebudzeniu w szpitalu nie pamięta żadnych faktów ze swojego
życia, więc lekarze nadają jej tymczasowe miano Jane Doe. Dręczona
wyrzutami sumienia Carol szybko przywiązuje się do nastolatki. Gdy
dziewczyna jest zmuszona opuścić placówkę kobieta za zgodą Paula
dopełnia wszystkich formalności dających jej prawo zaopiekowania
się nastolatką do czasu odnalezienia jej rodziny. Pragnąc dopomóc
jej w odzyskaniu wspomnień Carol zaczyna hipnotyzować Jane. To co
odkrywa już w trakcie pierwszego seansu napawa ją ogromnym
zdumieniem.
Powiadają,
że Stephen King jest autorem nierównym, że w jego twórczości
można odnaleźć zarówno prawdziwe perełki, jak i co najwyżej
przeciętniaki. To prawda, ale na tym poletku nie może się równać
ze swoim rzekomo najpoważniejszym konkurentem, Deanem Koontzem.
Bibliografia tego ostatniego obfituje zarówno w doskonale
skonstruowane, wprost zachwycające dojrzałym warsztatem powieści,
które można śmiało nazwać arcydziełami literatury grozy (a
przynajmniej ja nie mam takich oporów), ale w jego dotychczasowym
pisarskim dorobku odnajdziemy również masę B-klasowców – często
niedługich, niechlujnie napisanych prostych historii, które mogą
wzbudzić niesmak u osób przyzwyczajonych do tego drugiego lepszego
oblicza Deana Koontza. Pierwotnie wydana w 1981 roku pod pseudonimem
Owen West, „Maska”, wpisuje się w poczet B-klasowej literatury
Koontza, a więc czytelnikom, którzy spodziewają się jakości
zbliżonej do chociażby „Szeptów”, czy „Intensywności”
radzę zweryfikować swoje oczekiwania przed przystąpieniem do
lektury omawianej pozycji.
Z
tych książek Deana Koontza, które dotychczas przeczytałam mogę
wyłonić tylko jeden utwór stricte klasy B, który wprawił mnie w czysty
zachwyt, a nawet wzbudził niemały niepokój utrzymujący się długo
po skończeniu lektury („Nocne dreszcze”). Natrafiłam jeszcze na
kilka takich pozycji, które mogę uznać za dobre, ale w mojej
ocenie większość z nich (tj. przeczytanych przeze mnie) ponad
przeciętność absolutnie się nie wybija. „Maska” z całą
pewnością nie przekracza owej „magicznej granicy”, choć do
zwykłego gniota z mojego punktu widzenia jeszcze jej trochę
brakuje, muszę jednak zaznaczyć, że niejeden jej odbiorca właśnie
tak się na tę pozycję zapatruje. Głównym winowajcą jest bez
wątpienia warsztat obrany przez autora, który to mocno spłaszczył
tę jakże ciekawą koncepcję fabularną. I różnorodną, bo
wykorzystującą nie jeden, a kilka dobrze znanych wielbicielom
horrorów motywów. Pierwsze ustępy „Maski” każą sądzić, że
mamy do czynienia z typową ghost story, klasyczną opowieścią
o poltergeiście nawiedzającym domostwo kochającego się
małżeństwa, którego obecność Dean Koontz z denerwującą
ilościową przesadą akcentuje onomatopeją „łup”, zdradzając
także, że dudnienie czasem jest tak donośne, że wprawia w drgania
okazałe domostwo głównych bohaterów książki. Ponadto autor już
na wstępie nie pozostawia żadnych wątpliwości, że potężne
burze, które co jakiś czas przechodzą przez miasto bynajmniej nie
należą do zwyczajnych. Dzieje Tracych Koontz przeplata z losami
Grace Mitowski, kobiety w podeszłym wieku, która przed laty
zaadoptowała nastoletnią wówczas Carol. Obie protagonistki
nawiedzają koszmary senne, które jak podejrzewa Grace mogą okazać
się prorocze. Najpewniej szybko przeszłaby nad nimi do porządku
dziennego, gdyby nie niepojęte wydarzenia, którym w kolejnych
dniach świadkuje. Wiele wskazuje na to, że osobowość jej kota
Arystofanesa diametralnie się zmieniła, Grace ma wręcz całkowicie
uzasadnione wrażenie, że zwierzak próbuje ją skrzywdzić. Na
domiar złego odbiera telefony od człowieka, który podaje się za
jej zmarłego męża i starającego się skłonić ją do
powstrzymania siły, która zagraża Carol. Kolejny charakterystyczny
dla horroru motyw ujawnia się w zagadkowej postaci piętnastoletniej
dziewczyny z amnezją, której Carol stara się pomóc. Ilekroć
dziewczyna podejmuje świadomą próbę sięgnięcia pamięcią
wstecz ogarnia ją wręcz paraliżujący lęk, tak jakby prawda o jej
dotychczasowym życiu była tak straszna, że jej mózg wzbrania się
przed odblokowaniem wspomnień. Co więcej dziewczyna nocami
lunatykuje, a przez sen wypowiada słowa, które powinny zmusić
odbiorcę do wypatrywania w jej postaci największego zagrożenia.
Najbardziej zagadkowo przedstawiają się jednak rewelacje ujawnione
podczas hipnozy, którym poddaje ją Carol Tracy. Przez chwilę, bo
„Maskę” spisano w taki sposób, że przedwczesne dojście do
prawdy nawet przez mniej domyślnego czytelnika wydaje się niemalże
gwarantowane – owe rozwiązanie zagadki podpina się pod jeszcze
jeden znany fanom gatunku motyw, którego jednakże Koontz podobnie
jak pozostałych nie portretuje w wyczerpujący, a co za tym idzie w
pełni zadowalający sposób.
Wykorzystanie
kilku jakże nośnych w tym gatunku motywów do zbudowania spójnej
opowieści o nadprzyrodzonej sile czyhającej na życie młodej
kobiety stanowiło doprawdy obiecujący zabieg. Ale jej jakość
drastycznie zaniża maksymalnie uproszczony styl autora, któremu na
domiar złego najwyraźniej bardziej zależało na zawrotnej akcji
kosztem klimatu grozy, który przecież powinien być nieodłącznym
towarzyszem tego rodzaju historii. Zamiast przystanąć i dokładnie
opisać chociaż jeden z prezentowanych motywów z równoczesną
dbałością o budowanie zagęszczającej się aury niedookreślonego
zagrożenia Koontz sprintem prześlizgiwał się przez absolutnie
wszystkie wątki, nie przejmując się nawet tym, że po drodze
„upuszcza” tak wiele łatwych do właściwego odczytania tropów,
że wyjaśnienie całej intrygi traci na elemencie zaskoczenia. Żeby
było zabawniej wygląda to tak, jakby autor „Maski” podczas
pisania tego utworu nie miał wątpliwości, że przygotowane przez
niego niespodzianki oszołomią w jego mniemaniu nieprzygotowanych na
nie odbiorców – chociaż z drugiej strony gwoli sprawiedliwości
należy przypomnieć, że książkę po raz pierwszy opublikowano w
latach 80-tych, czyli w czasach, w których pisarzom łatwiej było
czymś zaskoczyć czytelników niż obecnie. Ja mogę oceniać tę
powieść jedynie przez pryzmat współczesnego odbiorcy, a patrząc
tymże okiem przede wszystkim nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
„Maska” sporo by zyskała, gdyby Koontz spisał ją w stylu
zbliżonym do wydanych rok wcześniej „Szeptów”. Powiem więcej:
gdyby do fabuły omawianej powieści podszedł z porównywalną
starannością być może dzisiaj owa opowieść byłaby określana
przez fanów literatury grozy, jako jedna z lepszych powieści o
siłach nadprzyrodzonych, bo samemu pomysłowi na fabułę naprawdę
nie mogę niczego zarzucić. Chociaż osoby definiujące dobry horror
jedynie przez pryzmat oryginalności zapewne zgoła inaczej będą
się zapatrywać na ten element „Maski”. Rozczarował mnie za to
sposób wyłuszczania tej historii - nazbyt pośpieszna narracja,
szczątkowe opisy miejsc i zdarzeń i ogólnikowe rysy psychologiczne
czołowych postaci. Jeśli chodzi o to ostatnie to autor pogorszył
jeszcze mój odbiór głównych bohaterów przesłodzonym portretem
ich małżeńskiego pożycia. Dążenie do przekonania czytelnika, że
Carol i Paul Tracy są szczęśliwym, bardzo kochającym się
małżeństwem w kontekście takiej historii było całkowicie
zrozumiałe. Będę się jednak upierać, że najlepszym sposobem do
wyartykułowania tej myśli na pewno nie jest sprowadzanie większości
konwersacji zakochanych protagonistów do wzajemnych płomiennych
wyznań swojej miłości. W romansach może i jest to wskazane, ale
osoba sięgająca po horror spodziewa się raczej mniej mdlącego
sposobu podkreślania więzi pomiędzy pierwszoplanową parą
bohaterów. Jeśli miałabym wybrać postać, którą w „Masce”
przedstawiono najlepiej to wskazałabym Grace Mitowski, aczkolwiek
nawet w tym przypadku radzę nie liczyć na kompleksowy ogląd
osobowości postaci.
„Maska”
to przykład drastycznego obniżenia rangi opowieści miernym
warsztatem pisarza. Byłoby to w pełni zrozumiałe, gdyby Dean
Koontz jeszcze przed wydaniem omawianej pozycji nie udowodnił, że
stać go na więcej. Wiem, że ten autor odnajduje przyjemność
również w tworzeniu utworów klasy B, że jest zainteresowany
dokładaniem swoich cegiełek do wspomnianego odłamu literatury
grozy, a przynajmniej tak wnoszę z jego twórczości. Ale moim
zdaniem akurat ten pomysł zasługiwał na coś więcej. Bo wygląda
to tak, jakby autor na własne życzenie zaprzepaścił niemały
potencjał drzemiący w fabule, jakby kierowało nim osobliwe
pragnienie osłabienia jakości obmyślonej przez siebie fabuły.
Wiele B-klasowców Deana Koontza cierpi na tę przypadłość, ale ze
wszystkich które dotychczas przeczytałam to właśnie „Maska”
pozostawiła mnie z najsilniejszym poczuciem zmarnowanego materiału.
Mnie się akurat "Maska" podobała, może nie tak jak "Opiekunowie" czy "Odwieczny Wróg" ale motyw ról jakie mają odegrać Jane, Grace oraz Carol przekonał mnie. No i wreszcie Arystofanes, nie wiem czemu ale lubię motyw upiornych zwierzaków, zapewne przez "Smętarz dla zwierzaków"
OdpowiedzUsuń