Odnoszący
sukcesy w bieganiu, Allan Mann, podczas porannego treningu ulega
wypadkowi. Po jakimś czasie opuszcza szpital ze świadomością, że
już do końca życia będzie sparaliżowany od szyi w dół.
Mężczyzna szybko nabiera pewności, że jego dziewczyna, Linda
Aikman, już wkrótce od niego odejdzie, ale najbardziej bolesna jest
dla niego konieczność porzucenia ukochanego sportu oraz całkowita
zależność od innych. Po nieudanej próbie samobójczej Allana jego
przyjaciel, naukowiec Geoffrey Fisher, przekazuje jedną ze swoich
doświadczalnych małp Melanie Parker, zajmującej się trenowaniem
tych stworzeń dla potrzeb osób niepełnosprawnych. Ukrywa przed nią
fakt, że wcześniej wstrzyknął jej stworzoną przez siebie
substancję, która w zamyśle ma zwiększać inteligencję istot
żyjących. Gdy trening dobiega końca Geoffrey i Melanie wręczają
kapucynkę Allanowi. Kobieta informuje Allana, że dała jej na imię
Ella, demonstrując mu również jej wyuczone zdolności. Nowy
właściciel kapucynki jest wprost zachwycony nieoczekiwanym
prezentem. Szybko przywiązuje się do zwierzęcia wyręczającego go
w najprostszych czynnościach. Z czasem jednak uświadamia sobie, że
zwierzę stanowi zagrożenie dla osób, które czymś mu się
naraziły.
W
1983 roku odbyło się premierowe wydanie powieści Michaela Stewarta
zatytułowanej „Monkey Shines”. Kilka lat później jeden z
najpopularniejszych twórców kina grozy, George A. Romero, na jej
podstawie spisał scenariusz filmu, którego nakręcenie przysporzyło
mu nie lada trudności. Przyzwyczajony do swobody twórczej Romero
tym razem musiał dostosować się do wymagań wytwórni filmowej,
Orion Pictures, która w tamtym okresie borykała się z poważnymi
problemami finansowymi. Reżyser i scenarzysta „Małpiej intrygi”
został zmuszony do okrojenia swojej historii i sfinalizowania jej
inaczej niż to sobie wykoncypował. Efekt współpracy Romero z
Orion Pictures pod kątem finansowym nie był zadowalający -
kosztujący siedem milionów dolarów obraz zarobił ponad pięć.
Reakcje opinii publicznej były natomiast podzielone - część
zwykłych widzów i krytyków taka wizja całkowicie przekonała,
innych zaś mocno zawiodła.
George
Romero jest kojarzony głównie z zombie movies i nie bez
powodu, bowiem jego wkład w ten nurt horroru jest wprost niemożliwy
do przeceniania. Z całej filmografii tego twórcy największym
uznaniem cieszą się „Noc żywych trupów” i „Świt żywych trupów”, choć oczywiście nakręcił jeszcze kilka innych
produkcji o łaknących ludzkiego mięsa, bezrozumnych kreaturach
powstałych z martwych. „Małpia intryga” została zrealizowana w
czasach, w których Romero był już zaszufladkowany przez opinię
publiczną, jako najbardziej zasłużony twórca zombie movies,
dlatego też można zaryzykować przypuszczenie, że przynajmniej
część negatywnych recenzji filmowej adaptacji powieści Michaela
Stewarta można tłumaczyć nadzieją niektórych odbiorców na
zobaczenie takiego warsztatu Romero, do którego przywykli. Nie
twierdzę, że spodziewano się kolejnego horroru o żywych trupach,
ale nie zdziwiłabym się, gdyby co najmniej część widzów
„Małpiej intrygi” nastawiła się na krwawe kino grozy.
Tymczasem George Romero uraczył publikę bardzo delikatną wręcz
ugrzecznioną mieszanką thrillera psychologicznego i horroru science
fiction, a jakby tego było mało wątek przewodni zbudował na
fundamencie najbardziej kojarzącym się z animal attackiem.
Może i nie jest to egzotyczne połączenie, niemniej ryzyko
pogubienia się z całą pewnością istniało i śmiem podejrzewać,
że mniej doświadczony bądź mniej uzdolniony twórca nie wyszedłby
zwycięsko z tego zadania. Bo w mojej ocenie „Małpia intryga”
zasłużyła sobie na uwagę poszukiwaczy ciekawych, trzymających w
napięciu historii, którym co prawda brak drastyczności oraz
zdecydowanych prób straszenia, ale nie idzie to w parze z deficytem
emocji. W swoim scenariuszu George Romero dużo uwagi poświęcił
warstwie dramatycznej, uczynił to jednak w sposób, który w żadnym
razie nie przysłaniał elementów charakterystycznych dla thrillera,
horroru science fiction i animal attacku. To niełatwa sztuka,
dlatego choćby za to należą mu się słowa uznania – nie
zamierzam jednak ograniczać się do pochwał tylko tego osiągnięcia.
Ileż to już razy twórcy kina grozy wyprowadzali mnie z równowagi
czy to bzdurnymi kombinacjami w tekście, czy mnogością sztucznych
efektów specjalnych, tak jakby zwarta, interesująca opowieść nie
miała dla nich żadnego znaczenia, jakby nie zdawali sobie sprawy z
potencjału tkwiącego w prostych historiach. Potencjału, który
wydobyć może przede wszystkim konsekwentne snucie zawiązanych
wątków, choćby nawet w przewidywalny sposób, ale za to z
niezachwianym skupieniem na płaszczyźnie emocjonalnej. Efekty
specjalne (zwłaszcza praktyczne) też są przeze mnie mile widziane,
ale pod warunkiem, że nie marginalizują fabuły. W „Małpiej
intrydze” te ostatnie są znikome i wyłączając jedno z ostatnich
ujęć nie pełnią one ani roli straszaka, ani tym bardziej szokera.
Nie wiem, czy twórcom „Małpiej intrygi” nie zależało na
szafowaniu makabrą, czy zostało to wymuszone przez finansującą
projekt wytwórnię filmową – czyja decyzja by to nie była
George'owi Romero i jego ekipie udało się sprawić, że ani przez
moment nie odczuwałam dotkliwego braku wizualnej dosadności. Byłam
wszak zbyt zajęta śledzeniem dobrze skonstruowanej historii, która
bez żadnego wysiłku z mojej strony wywoływała we mnie różnego
rodzaju silne emocje.
„Małpia
intryga” to opowieść o tetraplegiku, który zostaje obdarowany
przez swojego przyjaciela, naukowca, kapucynką wytrenowaną w
wyręczaniu niepełnosprawnych w najprostszych czynnościach.
Widzowie w przeciwieństwie do głównego bohatera, Allana Manna
(nieprzekonująco wykreowanego przez Jasona Beghe'a głównie za
sprawą częstego popadania przez niego w egzaltację), wiedzą, że
darczyńca wstrzyknął jej stworzoną przez siebie substancję,
która w zamyśle ma zwiększać inteligencję żywych stworzeń.
George Romero wykorzystał więc kojarzącą się głównie z kinem
science fiction postać naukowca, którego praca może doprowadzić
do tragicznych konsekwencji. Geoffrey Fisher, bo tak nazywa się
wspomniany naukowiec, w którego z zadowalającym skutkiem wcielił
się John Pankow, nie jest wyrachowanym burzycielem, mającym w
poważaniu krzywdę, jaką wyrządza swojemu przyjacielowi. Wręcza
mu kapucynkę wytrenowaną przez Melanie Parker (dobra kreacja Kate
McNeil) z pragnienia ułatwienia mu zmagania z niepełnosprawnością.
Gdy z czasem uświadamia sobie, że małpa wykazuje się dużo
większą inteligencją niż przeciętny członek tego gatunku, w
tajemnicy przed Allanem wstrzykuje jej kolejną dawkę
eksperymentalnego specyfiku, aczkolwiek wówczas jeszcze nie bierze
pod uwagę tego, że jego postępowanie może sprowadzić
niebezpieczeństwo na sparaliżowanego od szyi w dół nowego
właściciela zwierzęcia. Scenariusz „Małpiej intrygi” w dużej
części skupia się na relacji Allana Manna i kapucynki Elli. Romero
w rozczulający sposób uwypukla przywiązanie niepełnosprawnego
mężczyzny do tego inteligentnego stworzenia, które pomogło mu
odzyskać chęć do życia. Małpka również silnie przywiązuje się
do swojego właściciela, a właściwie to podopiecznego, dla którego
jak z czasem się okaże jest w stanie zrobić więcej niż zakładał
plan jej pierwszego pana i trenerki. „Małpią intrygę”
skonstruowano tak, aby widza ani na chwilę nie opuszczało
przekonanie o nieuchronności katastrofy, przy czym początkowo
twórcy alarmują go głównie za sprawą informacji o eksperymentach
Geoffreya Fishera, dopiero w dalszych partiach filmu przechodząc do
mocno trzymających w napięciu sekwencji poświęconych zbrodniczej
działalności niewinnie wyglądającego stworzenia. Nie wiem, jak
zareagują na to inni widzowie, ale mnie takie ujęcie tematu
dostarczyło nieporównanie więcej emocji niż klasyczny animal
attack o krwiożerczej,
cały czas demonizowanej „bestii”. Podobnie czułam się podczas
seansów między innymi takich obrazów, jak „White Dog” i
„Morderczy przyjaciel”. Prawdę mówiąc to zazwyczaj trudno mi
pałać nienawiścią do zwierzęcych antybohaterów, ale w tym i
dwóch wyżej wymienionych obrazach sytuacja została dodatkowo
utrudniona przekonaniem, że morderca jest zarazem ofiarą, że
małpka stała się taka w wyniku działalności człowieka.
Wcześniej dałam do zrozumienia, że George Romero nie udziwniał
tej historii, stawiając na klarowny, mocno uproszczony rozwój
akcji, ale to nie oznacza, że przynajmniej raz nie zbliżył się do
czegoś, co można by uznać za bardziej wyszukaną kombinację. Mowa
o niezwykłej więzi pomiędzy głównym bohaterem filmu i kapucynką,
jaka z czasem się między nimi zawiązuje. Może i znajdą się
widzowie, którzy uznają ten wątek za zbyt wydumany, ale w mojej
ocenie idealnie wkomponował się w całość, w żadnym razie nie
ocierając się o groteskowe przekombinowanie.
„Małpia
intryga” z mojego punktu widzenia posiada tylko dwa mankamenty –
wspomniany już słaby warsztat odtwórcy głównej roli i dotychczas
nienadmienioną ścieżkę dźwiękową, która nierzadko wydaje się
kompletnie niedopasowana do obrazu. Może za wyjątkiem sielankowych
ujęć, ale tylko może, bo chwilami miałam wrażenie, że za mocno
ją przesłodzono. Wspomniane niedociągnięcia nie przykrywają
jednak w mojej ocenie nieporównanie liczniejszych plusów tej
produkcji George'a Romero – elementów, które docenić mogą
przede wszystkim wielbiciele minimalistycznego w formie kina grozy,
osoby szukające przede wszystkim ciekawie opowiedzianych historii,
które nie dostarczałyby różnego rodzaju emocji za sprawą
widowiskowych efektów specjalnych tylko poprzez wciągającą
narrację okraszoną solidną porcją klimatu zagrożenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz