Edmund
Maddox Barbarossa mieszka wraz z kilkoma innymi członkami swojego
rodu w okazałym domostwie L 'Enfant zbudowanym przez trzeciego
prezydenta Stanów Zjednoczonych Thomasa Jeffersona dla jego macochy,
bogini Cesarii. W przeciwieństwie do swojego przyrodniego
rodzeństwa, Marietty, Zabriny, Lumana i Galiliee, Maddox jest tylko
w połowie istotą boską, wywodzi się bowiem ze związku ludzkiej
kobiety i potężnego boga Nicodemusa, najprawdopodobniej nieżyjącego
już niegdysiejszego partnera życiowego Cesarii. Mężczyzna
przeczuwa, że koniec L 'Enfant jest już bliski, że wojna pomiędzy
dwiema zwaśnionymi rodzinami jest nieunikniona. Zanim jednak
członkowie amerykańskiego rodu milionerów, Geary'owie, wkroczą do
domostwa Barbarossów Maddox zamierza spisać dzieje obu rodzin.
Główną bohaterką jego książki jest Rachel Pallenberg, młoda
kobieta, której życie ulega diametralnej zmianie po ślubie z
przystojnym milionerem Mitchellem Gearym. To co wydawało się istną
bajką szybko okazuje się czymś wprost odwrotnym. Rozczarowana
związkiem Rachel za radą Margie, żony starszego brata Mitchella,
Garrisona, postanawia spędzić kilka dni w zacisznym zakątku
Hawajów zwanym Wyspą Ogrodów. W skromnym domku należącym do
kobiet z rodu Gearych, do którego ich mężowie z jakiegoś powodu
nie zaglądają. Krótko po przyjeździe na wyspę Rachel poznaje
Atvę Galilee Barbarossę, samotnego czarnoskórego mężczyznę,
który większość czasu spędza na morzu. Wdaje się z nim w romans
nie mając pojęcia o jego prawdziwej naturze. Coraz bardziej
tragiczne wydarzenia rozgrywające się w jej otoczeniu oraz
pragnienie zatrzymania przy sobie nowo poznanego ukochanego zmuszają
ją do działania. Rachel pragnie odkryć sekrety rodu Gearych,
których losy jak się okazuje są powiązane z Galilee.
Autor
horrorów, autor dark fantasy, autor prozy ekstremalnej –
wszystkie te określenia definiują literacką twórczość
wszechstronnego artysty Clive'a Barkera, ale nie oddają całej
prawdy. Nie w odniesieniu do całej jego bibliografii.
„Wielkie sekretne widowisko” i jego kontynuacja pt. „Everville”,
„Kobierzec”, „Imajica”, „Sakrament”, „Wąwóz Kamiennego Serca” - to dzieła, w których gatunek fantasy tak
idealnie przeplata się z horrorem, że chwilami trudno odróżnić
jedno od drugiego. Ale obok nich egzystują również motywy osadzone
w odmiennych stylistykach, wyrastające z tradycji mnóstwa innych
gatunków, ujętych z niepowtarzalnej perspektywy człowieka
obdarzonego tak wyjątkową wyobraźnią, że automatycznie wynoszącą
je na nowy, wyższy poziom. Pierwotnie wydana w 1998 roku powieść
„Galilee” ze wszystkich dotychczas przeczytanych przeze mnie
literackich utworów Clive'a Barkera jest zdecydowanie najbardziej
zróżnicowana gatunkowo. Znakomita jakość ich wszystkich jest
kolejnym dowodem wszechstronności tego autora, gdyby jednak Clive
Barker na kartach „Galilee” ograniczył się do owej żonglerki
motywami silnie osadzonymi w ramach różnego rodzaju gatunków
najprawdopodobniej nie byłabym aż tak oczarowana tym nietuzinkowym
dziełem. Byłabym zachwycona, ale w mniejszym stopniu, bo tym co
wprawiło mnie w iście ekstatyczny stan było w pierwszej kolejności
wyjątkowe spojrzenie Clive'a Barkera na wspomniane motywy.
„Galilee”
to wielowątkowa powieść umownie spisana przez pół-człowieka,
pół-boga, którego zarówno przeszłe jak i teraźniejsze dzieje
poznajemy na przemian z losami młodej kobiety Rachel Pallenberg i
kilkorga innych bohaterów. Mnogość postaci nie wpływa negatywnie
na wiarygodność żadnej z nich, co akurat dla mnie żadnym
zaskoczeniem nie było, bo dłuższe powieści Clive'a Barkera
przyzwyczaiły mnie już do dogłębnych rysów psychologicznych
zaludniających je postaci – tak kompleksowych, że niejednokrotnie
wydaje mi się, iż znam ich lepiej, niż swoich najbliższych... Tak
samo jak i wszystko inne Barker portretuje bohaterów „Galilee”
za pośrednictwem długich, złożonych, niezwykle obrazowych zdań,
które tka z materii niejednokrotnie ocierającej się o magiczną
poezję – innymi słowy po raz kolejny pokazuje czytelnikom czyste
piękno słów. Za co swoją drogą niskie ukłony należą się
również tłumaczowi, Robertowi P. Lipskiemu. Wziąwszy pod uwagę
odłam horroru, w którym Clive Barker odnajduje się najlepiej,
odstręczające kawałki wpasowujące się w schemat prozy
ekstremalnej, jego wyszukany, wyczerpujący, a chwilami nawet
kwiecisty styl niejednemu czytelnikowi dopiero wkraczającemu w
literacki świat Barkera (i mówię tutaj o jego dłuższych
powieściach najczęściej klasyfikowanych jako dark fantasy)
może się wydać kompletnie niedopasowany do problematyki utworu. W
„Galilee” jednakże nieczęsto pojawiają się skręty w stronę
wyżej wspomnianej, jednej z licznych wizytówek tego pisarza, a jak
już w krótkich zrywach się pojawiają nie jawią się tak
odpychająco, jak chociażby w „Wąwozie Kamiennego Serca”. Inna
sprawa, że wiele powieści Clive'a Barkera cechuje się zgoła innym
podejściem do motywów gore od tego prezentowanego między
innymi przez Edwarda Lee i Johna Eversona. Narrator „Galilee”
Edmund Maddox Barbarossa we wstępnej partii „swojego” dzieła
wyznaje, że jego zamiarem jest pokazanie nam wszystkiego. Pragnie
abyśmy napawali się poetyką i dojrzeli między innymi wspaniałości
brudu. Fragment, w który autor wplata te obietnice stanowi najlepszą
definicję turpizmu, z jaką dotychczas się zetknęłam – Barker
daje w tym miejscu wyraz swojemu umiłowaniu do rzeczy i zjawisk
powszechnie uważanych za nieestetyczne, a forma w jaką to
przyobleka bezwiednie narzuca nam jego punkt widzenia tj. każe nam
spoglądać na różnego rodzaju paskudztwa z zupełnie innej, mocno
niekomfortowej perspektywy. Clive Barker wie, że rzucanie na prawo i
lewo wulgaryzmami, szafowanie mową potoczną podczas opisywania paru
bezeceństw i fetyszów budzi w czytelniku zgoła słabsze emocje
niźli podkreślanie czystego piękna języka również w chwilach
szastających makabrą. W końcu fascynacja barwnymi opisami czy to
rozczłonkowanych ciał niewinnych ofiar wojennych, czy współżycia
z prostytutką udającą trupa zgodnie z preferencjami jej klienta
powinna budzić odrazę do samego siebie – a taka reakcja jest
zdecydowanie mnie wygodna od niesmaku wywołanego obcowaniem z takimi
okropnościami. Choć nie zdziwiłabym się , gdyby to drugie
miejscami także towarzyszyło co poniektórym odbiorcom „Galilee”.
„Wszystko
opiera się na władzy kolesiów, wielkich firm, łapówkach i
wzajemnym świadczeniu przysług. […] Jedyne, czego pragniecie, to
uczynić zamożnych jeszcze bogatszymi. […] Sądzę, że ma pan
mnie za pierwszą naiwną, która ślepo wierzy w kłamstwa
pieprzonych polityków, załganych łajdaków takich jak pan.”
Jak
już wspomniałam na kartach „Galilee” Clive Barker z rzadka
serwuje nam kawałki nawiązujące do konwencji prozy ekstremalnej.
Owszem, kiedy już się pojawiają wybrzmiewają bardzo donośnie,
ale w porównaniu do pozostałych składowych tej powieści
osadzonych w ramach innych gatunków jawią się niczym drobne
dodatki, śladowe ilości tego, w czym moim zdaniem Clive Barker nie
ma sobie równych. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby niewielu współczesnych
pisarzy mogło choćby zbliżyć się do jego poziomu również w
przypadku jakości pozostałych gatunków, z których składa się
wielowątkowa fabuła „Galilee”. Przeczytałam w swoim życiu
parę romansów i efekt był taki, że nabrałam przekonania, iż
tego rodzaju literatura nie jest dla mnie, że kompletną stratą
czasu będzie zagłębianie się w tę tematykę. Jako, że nie
jestem dobrze zaznajomiona z twórczością współczesnych autorów
romansów nie mogę stwierdzić z pełnym przekonaniem, że „Galilee”
na tym poletku nie ma sobie równych. Mogę jedynie przyznać, że
dałam się porwać burzliwemu związkowi młodej kobiety z boską
istotą imieniem Galilee, że jej błogie szczęście u jego boku
było moim szczęściem, a jej ból w reakcji na nieoczekiwane
rozstanie był moim bólem. Innymi słowy dzieliłam jej dole i
niedole, co znacznie ułatwiała jej jakże atrakcyjna osobowość.
Rachel Pallenberg weszła do zamożnej rodziny Gearych jako
zagubione, nieco naiwne dziewczę, przekonane, że znalazło wielką
miłość u boku kogoś na kształt księcia z bajki. Bożyszcze
amerykańskiej opinii publicznej, Mitchell Geary, okazuje się jednak
mniej interesujący niż zakładała. Podobnie jak w „Wąwozie
Kamiennego Serca” Clive Barker nie szczędzi gorzkich słów pod
adresem możnych tego świata. Bez skrupułów obnaża pustkę,
małostkowość i żałość znamionujące egzystencję bogatych
ludzi. Gdy gasną reflektory, a kamery zostają wyłączone zostaje
bezlitosny światek zdeprawowanych lub zwyczajnie pustych osobników,
którzy myślą wyłącznie o powiększaniu zgromadzonego majątku,
zdobywaniu jeszcze większej władzy lub jałowym trwaniu jako osoba
niezdolna do samodzielnego myślenia, udająca kogoś, kim nie jest
na użytek spragnionej jej wizerunku gawiedzi tak długo, że sama
już nie wie, kim jest w rzeczywistości. Wprost kocham to
zamiłowanie Barkera do obnażania prawdziwego, zepsutego wizerunku
brokatowych, pełnych przepychu realiów, w których pragnie się
znaleźć tylu uboższych obywateli tego świata, wpatrzonych w
kłamliwe, błyszczące obrazki serwowane w prasie i telewizji.
Uwielbiam również niezwykłą wrażliwość tego autora – jego
utożsamianie się z jednostkami skrzywdzonymi przez system (rozmowa
Margie z politykiem, który jak zauważa ta, ktoś powie, że
cyniczna, ja za to twierdzę, że odznaczająca się realistycznym
oglądem świata kobieta, tak samo jak wszyscy jemu podobni potrafi
tylko gadać o konieczności pomocy słabszym), własne
nieprzemyślane wybory oraz destrukcyjną i / lub samolubną
działalność osób trzecich (to najwyraźniej uwidacznia się w
postaci Galilee, ale w pewnym stopniu może odnosić się również
do Rachel). W „Galilee” oprócz fantasy, horroru i przede
wszystkim romansu znajdziemy przebłyski powieści historycznej –
Barker proponuje nam bowiem fikcyjną, jakże poruszającą opowieść
o mężczyźnie niegdyś biorącym udział w wojnie secesyjnej, który
w pewnym momencie słusznie konkluduje, że skrajną
niesprawiedliwością jest posyłanie poczciwych żołnierzy na
śmierć. Wysyłanie na wojnę ludzi, którzy nie przyczynili się do
jej wybuchu przez przedstawicieli władzy, którzy jakoś nie mają
ochoty brać udziału w wywołanej przez siebie wojnie. Ta myśl
wespół z innym wydarzeniem natury nadprzyrodzonej będzie
początkiem diametralnej zmiany jego jestestwa, która w jakiś długo
niepojęty sposób wiąże się z o wiele późniejszymi losami
zwaśnionych rodów Gearych i Barbarossów. Boska natura tych
ostatnich umożliwiła Clive'owi Barkerowi wprowadzenie szeroko
omówionego wątku charakterystycznego dla dark fantasy. Przy
czym radzę się po nim nie spodziewać pospolitego studium
destrukcyjnej wszechmocy, bo owe długowieczne, obdarzone niezwykłymi
mocami istoty cechuje taka ambiwalencja, że właściwie nie sposób
z pełnym przekonaniem orzec, do którego obozu przynależą. Tych
złych, czy tych dobrych? Barbarossowie to hedoniści i zarazem
pasywni obserwatorzy wydarzeń spokojnie czekający na, jak się
wydaje, nieuchronną katastrofę. Tak samo jak nas, ludzi, trawią
ich zwyczajne lęki, zwątpienia, namiętności i cierpienia, ale w
przeciwieństwie do nas od czasu do czasu korzystają ze swoich
niezwykłych zdolności, głównie w celu zaspokajania swoich
pragnień, ale nierzadko też ich czyny mają moc niszczącą.
Najbardziej niejednoznaczną postacią „Galilee” nie jest
tytułowy bohater, choć w jego osobowości nie brak sprzeczności i
zagadkowej złożoności tylko jego matka, najpotężniejsza bogini
mieszkająca na Ziemi, Cesaria. Bardzo sympatyczny narrator, pomimo
(albo właśnie dzięki nim – bo dodających mu tyle wiarygodności)
ciężących na nim grzechów, drobnych przewinień i skaz
charakteru, jej pasierb Edmund Maddox Barbarossa, nie ukrywa
morderczej cząstki natury swojej macochy. Za pośrednictwem jej
niegdysiejszej relacji z trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych
(znowu naleciałość historyczna) i przede wszystkim trawiącej ją
tęsknoty za ukochanych synem marnotrawnym najdobitniej uwypukla jej
ludzkie oblicze, jakże nieoczekiwanie zmuszające odbiorcę do
obdarzenia jej współczuciem, co z kolei sprawia, że pomimo tego
wszystkiego co w niej złe, trudno nie żywić do niej sympatii. Co
swoją drogą można odnieść do niemalże wszystkich członków
rodu Barbarossów – za wyjątkiem Nicodemusa, najprawdopodobniej
nieżyjącego w chwili, gdy „jego syn, Maddox, spisywał tę
historię”. Jednakże to wcale nie przeszkodziło mu w przytoczeniu
bardzo klarownego obrazu boga mającego istną obsesję na punkcie
uciech cielesnych.
O
„Galilee” można tak pisać i pisać przez parę dni, a i tak nie
odda się pełni wartości tego znakomitego dzieła. Clive Barker w
pewnym momencie przelał na kartę tej powieści myśl, że wmawianie
komuś, iż nie istnieją słowa, które w pełni oddawałyby istotę
czegoś jest wierutnym kłamstwem. Bo słowa istnieją - tylko nie
zawsze wiemy, jak ich użyć. A więc przyznaję, że nie potrafię
przybliżyć wyjątkowości tej książki, w sposób, na który bez
wątpienia zasługuje. Żeby dowiedzieć się jak fenomenalne jest to
dzieło najlepiej po prostu po nie sięgnąć, pod warunkiem
oczywiście, że gustuje się w wielowątkowych, przepięknie
napisanych historiach, złożonych z wątków wyrastających z
tradycji kilku różnych gatunków. Przy czym ukazanych w sposób,
który nijak nie można nazwać konwencjonalnym, płytkim, czy
chociażby nudnawym. Wszystko w tej powieści, absolutnie każdy
szczegół wprawił mnie w czysty zachwyt i z utęsknieniem wyczekuję
zapowiedzianej przez Clive'a Barkera kontynuacji „Galilee”. Mam
nadzieję, że powstanie i doczeka się polskiego wydania, bo coś
takiego mogłabym czytać miesiącami, a po skończonej lekturze i
tak mieć ogromną ochotę na więcej stron, więcej rozdziałów i
więcej części...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz