Australia,
rok 1987. Rodzice nastoletniej Vicki Maloney od niedawna są w
separacji. Dziewczyna większość czasu spędza z ojcem, ale na dwa
dni w każdym tygodniu musi przyjeżdżać do matki, z którą nie ma
dobrych relacji. Vicki nie potrafi wybaczyć jej odejścia od męża
i nie podoba jej się to, że matka nie daje jej takiej swobody jak
ojciec. Podczas jednego z pobytów u rodzicielki Vicki dostaje od
niej zakaz pójścia na imprezę, ale udaje jej się ukradkiem
wymknąć z domu. Podczas poszukiwań miejsca, w którym odbywa się
zabawa podjeżdża do niej samochód z nieznaną jej parą w środku,
która proponuje nastolatce sprzedaż narkotyków. Vicki jest
zainteresowana, ale okazuje się, że nie mają już przy sobie
towaru. Informują ją, że mają zapas w swoim domu, a nastolatka
zgadza się pojechać z nimi celem dokonania transakcji. Nie wie
jeszcze, że ma do czynienia z seryjnymi mordercami, Evelyn i Johnem
White'ami, którzy zwykli przez kilka dni przetrzymywać wybrane
młode kobiety w swoim domu, a później pozbawiać ich życia i
pozbywać się ich zwłok.
„Ogary
miłości” to australijski thriller psychologiczny w reżyserii
debiutującego w pełnym metrażu Bena Younga, który także napisał
scenariusz. Dopatrzono się w nim inspiracji autentycznymi
zbrodniarzami, Davidem i Catherine Birnie. W 1986 roku ta mieszkająca
w Perth w Australii Zachodniej, żyjąca w nieformalnym związku para
porwała w sumie pięć kobiet w wieku od piętnastu do trzydziestu
jeden lat. Tylko jednej z nich udało się przeżyć – jej ucieczka
doprowadziła do schwytania seryjnych morderców, których następnie
postawiono przed sądem i skazano na czterokrotne dożywocie, z
możliwością ubiegania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie
po dwudziestu latach odsiadki. Producentka „Ogarów miłości”,
Melissa Kelly, ogłosiła jednak, że film został zainspirowany
wieloma prawdziwymi zbrodniami, nie tylko tymi popełnionymi na
terenie Australii, ale nie w takim stopniu, żeby przyklejać mu
łatkę „oparty na faktach”.
Akcja
„Ogarów miłości” rozgrywa się w 1987 roku, ale gdyby
zrezygnowano z zamieszczenia tej informacji na początku filmu to
pewnie bym tego nie odgadła. Bo wątpię, żeby telefon z tarczą i
stare szlagiery rozlegające się co jakiś czas w tle nakierowały
mnie na właściwy trop... Wystrój domu antybohaterów nie należy
do najnowocześniejszych, ale to można by zrzucić na karb kiepskiej
sytuacji materialnej gospodarzy, bo jeśli spojrzy się na lokum ojca
Vicki Maloney to naprawdę łatwo dojść do wniosku, że akcję
filmu umieszczono w czasach współczesnych. Tym bardziej, że
kolorystyka zdjęć także nie przypomina tej widzianej na filmach z
lat 80-tych, a gdybym dzisiaj zobaczyła na ulicy kogoś ubranego w
któryś ze strojów noszonych przez aktorów występujących w
„Ogarach miłości” to na pewno nie pomyślałabym o stylu retro.
Zaznaczam jednak, że to obserwacja poczyniona przez laika, osobę
kompletnie nieznającą się na modzie, a więc niezbyt miarodajna. W
każdym razie jak na moje oko stylizacja na lata 80-te w ogóle
twórcom nie wyszła, ale to akurat nie miało dla mnie większego
znaczenia. Bo przywoływanie ducha kinematografii z tej dekady wcale
nie jest jedyną ścieżką prowadzącą do mojego serca.
Niepotrzebne mi doskonale oddane realia lat 80-tych, ta magiczna
aura, która zawsze wprawia mnie między innymi w sentymentalny
nastrój, żeby wsiąknąć w świat odmalowany przez twórców
XXI-wiecznego obrazu. Uwielbiam te a la powroty do przeszłości, ale
to wcale nie oznacza, że dyskredytuję wszystkie inne style. W
płaszczyźnie technicznej „Ogarów miłości” praktycznie się
zakochałam. Byłam wprost urzeczona tą lekko przygaszoną (ale
naprawdę delikatnie) kolorystyką, w której ponadto widać ostre
przebitki szarości i nieco metalicznej czerni; promieniami
słonecznymi, które to najczęściej padały na spokojną,
malowniczą okolicę, w której mieszkała para seryjnych morderców,
bo jakimś cudem emanowała z nich jakaś ponurość; powolnymi
wstawkami szerzej przedstawiającymi tę dzielnicę miasta, zwłaszcza
ciągami zdjęć na stop-klatkach; i mocno intymną pracą kamer
wewnątrz odpychającego domostwa Johna i Evelyn White'ów.
Pomieszczenia nie są zaniedbane, nie są odstręczająco
zanieczyszczone, za wyjątkiem tych chwil, w których pies należący
do kobiety wypróżni się na dywan, ale jego właścicielka czym
prędzej po nim sprząta. Stara się utrzymywać w czystości również
mały pokoik, w którym wraz z mężem przez kilka dni, pojedynczo,
przetrzymują porwane nastolatki, ale jeśli porówna się to
pomieszczenie do wszystkich pozostałych to ten pierwszy i tak na
pewno wyda się zaniedbany. Jest najsilniej odpychający, ale w
głównej mierze przez to co widzimy w centrum, a mianowicie
przerażoną młodą kobietę przykutą do łóżka, najczęściej z
zakneblowanymi ustami, a z czasem z mocno obolałym ciałem. Ben
Young najwięcej miejsca poświęcił niezdrowej relacji czarnych
charakterów: zakochanej parze, która w głównej mierze w zaciszu
swojego domu prowadzi zbrodniczy proceder. Dlaczego John i Evelyn
porywają nastolatki, przetrzymują je przez kilka dni, po czym
pozbawiają życia i pozbywają się ich ciał? Tego scenarzysta nie
artykułuje wprost, ale daje nam do zrozumienia, że owa chora
potrzeba bardziej rozpanoszyła się w Johnie, a jego partnerka jest
w nim tak szaleńczo zakochana, że wydaje się, iż jest gotowa
zrobić wszystko, czego mężczyzna zapragnie. No prawie wszystko, bo
szybko staje się jasne, że Evelyn nigdy nie da mu przyzwolenia na
wykorzystanie seksualne innej kobiety, a akurat Vicki Maloney budzi w
nim takie pragnienie. Wyłączając prolog „Ogary miłości”
skupiają się na przejściach jednej ofiary Evelyn i Johna, przy
czym czynią to bardziej z perspektywy jej oprawców niźli jej
samej. Plus jest taki, że wielbiciel mocniejszego kina może
„popływać” w brudnych umysłach pary zwyrodnialców, dokładnie
zapoznać się z ich wprawiającymi w niemały dyskomfort psychiczny
osobowościami. Ale zmarginalizowanie postaci ich aktualnej ofiary,
nieporównanie mniej szczegółowa charakterystyka dziewczyny i danie
jej dużo mniej czasu antenowego niż parze zwyrodnialców, sprawiła,
że pomiędzy mną i Vicki był pewien dystans. Na tyle mały, żebym
życzyła jej wydostania się z opresji i żebym głęboko jej
współczuła, ale jednocześnie dość szeroki, aby odebrać mi
możliwość utożsamienia się z nią. Bo tak naprawdę z całej tej
trójki postaci tylko ona stanowiła dobry materiał na identyfikację
ze uwagi na to, że była postacią pozytywną. Niepozbawioną wad,
ale i tak pozytywną. W przypadku „Ogarów miłości” ten proces
się nie odbył, nawet odnośnie postaci, które skupiły się na
poszukiwaniach Vicki, bo one pojawiały się na ekranie jeszcze
rzadziej od zniewolonej nastolatki i miałam jeszcze mnie informacji
na ich temat.
Niemożność
utożsamienia się z Vicki to właściwie jedyna słabsza strona tego
obrazu. Z mojego punktu widzenia, bo nie wykluczam, że inni widzowie
nie będą mieli z tym żadnego problemu. Albo zwyczajnie nie będzie
im zależało na procesie identyfikacji. Nie jest on w sumie
najistotniejszy – można silnie zaangażować się w tę opowieść
bez „wchodzenia w skórę którejś z postaci”. Wiem, bo mnie bez
wkładania jakiegokolwiek wysiłku się to udało. Nie wiem natomiast
jak zareagują na ten obraz osoby, które zdołają utożsamić się
z mordercami, bo w moim przypadku (na szczęście) w ogóle nie było
o tym mowy. Nie sądzę zresztą, żeby twórcom omawianego filmu
zależało na zmuszeniu widza do obrania takiej perspektywy.
Doskonale wykreowana przez Emmę Booth, Evelyn White jest kobietą
właściwie uzależnioną od swojego aktualnego partnera, Johna, w
którego z niemalże równie dobrym skutkiem wcielił się Stephen
Curry. Darzy go tak ogromną miłością, że wydaje się, iż jest
gotowa zrobić dla niego wszystko i absolutnie wszystko mu wybaczyć.
A jest co wybaczać, bo mężczyzna często wpada w niekontrolowaną
wściekłość, w trakcie której jest zdolny wyrządzić krzywdę
swojej życiowej partnerce i zarazem wspólniczce we wdrożonym przez
nich procederze. „Ogary miłości” nie są więc tylko opowieścią
o zniewolonej nastolatce (w tej roli niezbyt przekonująca Ashleigh
Cummings), która jeśli nic nie zrobi umrze za kilka dni, ale
również (albo przede wszystkim) historią o toksycznym związku,
niezdrowym przywiązaniu kobiety do mężczyzny, zaślepieniu
miłością do niebezpiecznego osobnika, który wydaje się również
darzyć ją wielkim uczuciem. Nie powstrzymuje go to jednak przed
zaplanowaniem gwałtu na uwięzionej nastolatce (nie zdradzę, czy
Johnowi udało się wprowadzić go w życie). Wracając jednak do
postaci Evelyn nie odnosi się wrażenia, że kobieta działa wbrew
sobie podczas realizacji ich zbrodniczych planów – nie wygląda to
tak, jakby mężczyzna zmuszał ją do porwań nastoletnich dziewcząt
i zajmowania się nimi podczas ich kilkudniowych przymusowych pobytów
w ich domu, poprzedzających ich śmierć. Ma się raczej wrażenie,
że w kobiecie również tkwi czyste okrucieństwo, że także jest
mocno zdemoralizowaną osóbką, która oto znalazła ujście dla
swoich morderczych pragnień. Nie jestem tylko przekonana co do tego,
czy rzeczone zapędy tkwiły w niej już przed poznaniem Johna, czy
zostały jej „wszczepione” przez mężczyznę. Innymi słowy, czy
Evelyn dopuszczałaby się tych strasznych czynów, gdyby nie
związała się z Johnem, który to ewidentnie pełni rolę
dominującą w ich związku. Warstwa psychologiczna „Ogarów
miłości” to moim zdaniem istny majstersztyk – Ben Young wiele
zostawia domysłom widza, ale to co artykułuje wręcz zmusza widza
do analizowania psychiki seryjnych morderców, do szukania odpowiedzi
na pytania, na które scenarzysta nie odpowiedział i również przez
to (nie tylko za sprawą szeroko omówionych innych aspektów ich
osobowości) ciągłego zanurzania się w ich wnętrzach, co z uwagi
na okrutne czyny, których się dopuszczają wprawia w ogromny
dyskomfort. Z tego też powodu można chyba nazwać „Ogary miłości”
kinem bezkompromisowym – pod kątem psychologii jest w miarę
bezwzględny wobec widza. Pod kątem, nazwijmy to, sugestii makabry też. Jeden moment wpędził mnie w niemałą rozpacz, ale inne też budziły duże emocje, aczkolwiek nie należy się nastawiać na
uwypuklanie okrucieństwa poprzez dosłowne wizualizacje. Ben
Young epatuje przemocą, ale unika szczegółowego obrazowania męki
dziewczyny. Większość pozostawia wyobraźni odbiorców, którą
swoją drogą bez wątpienia potrafi rozbudzić. Z nieocenioną
pomocą swojej ekipy. To samo zresztą mogę powiedzieć o
generowaniu napięcia, które to nawet w najwolniejszej środkowej
partii filmu ani na chwilę mnie nie opuszczało, a w końcówce
zostało tak mocno wywindowane, że te wydarzenia musiałam śledzić
na stojąco (nie przesadzam, daję słowo, że nie mogłam
usiedzieć).
Australijskie
„Ogary miłości” to thriller, który dał mi powody
przypuszczać, że oto w światku filmowym pojawił się kolejny
obdarzony wielkim talentem reżyser, któremu trzeba się bacznie
przyglądać. Taki, którego dalszą karierę zamierzam śledzić w
miarę swoich możliwości i nie zamierzam ograniczać się jedynie
do sięgania po jego thrillery. Na 2018 rok zaplanowano premierę
jego kolejnego dreszczowca, tym razem zmiksowanego z science fiction, pt. „Extinction",
którego mam nadzieję obejrzeć. Ale jeżeli Ben Young w przyszłości
pochyli się również nad innymi gatunkami to jeśli tylko będę
miała taką możliwość to na pewno też dam im szansę (może za
wyjątkiem komedii romantycznych...). Bo w „Ogarach miłości”
zobaczyłam taki oto talent, który ma szansę kwitnąć także w
innych gatunkach filmowych, nie tylko w mrocznych thrillerach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz