Xavier
jest zamkniętym w sobie mężczyzną mieszkającym i pracującym w
Pradze. Na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie nieszkodliwy.
Ludzie z jego otoczenia mogą go widzieć jako nieszukającego
kłopotów, spokojnego człowieka, bo Xavier skrzętnie ukrywa przed
światem swoje mroczne popędy. Zaspokaja je tylko w niektóre noce.
Poluje na młode kobiety: wyłuskuje swoje cele z tłumu, śledzi je
czekając na odpowiedni moment do ataku, a kiedy ten wreszcie
nadchodzi obezwładnia je i przetransportowuje do swojego mieszkania,
gdzie na najróżniejsze sposoby pozbawia je życia. Tak najczęściej
działa, ale od czasu do czasu pozwala sobie na odstępstwa od
sprawdzonych metod. Zbrodniczy tryb życia Xaviera wiąże się z
jego traumatyczną przeszłością, z latami, które spędził u boku
okrutnej matki. Wspomnienia z tego strasznego okresu wciąż go
prześladują, a jedynym znanym mu sposobem na radzenie sobie z nimi
jest brutalne traktowanie wybranych młodych kobiet.
Pełnometrażowy
debiut reżyserski Kaia E. Bogatzkiego pt. „Scars of Xavier” to
nagrodzony na kilku festiwalach niemiecki (acz anglojęzyczny)
thriller psychologiczny z elementami kina gore. Scenariusz
napisał Bogatzki, ale przy obmyślaniu fabuły pomagał mu Marc
Engel, odtwórca roli Xaviera i obok Bogatzkiego główny producent
filmu. Można powiedzieć, że obraz ten wziął się z osobistych
zainteresowań Bogatzkiego autentycznymi seryjnymi mordercami.
Konstruując postać Xaviera twórca ten silnie inspirował się
niektórymi prawdziwymi wielokrotnymi zabójcami, ale jego
pełnometrażowego debiutu nie należy traktować jak filmu
biograficznego - tytułowy antybohater produkcji Kaia E. Bogatzkiego
w ogólnym rozrachunku jest postacią fikcyjną.
Marc
Engel w ramach przygotowań do roli Xaviera na jakiś czas odizolował
się od społeczeństwa i zrzucił kilkanaście kilogramów. Ale
nawet nie znając tych faktów, na ekranie widzi się duże
zaangażowanie aktora w tę niełatwą rolę. Engel jest naprawdę
przekonujący w tym, co tutaj robi. Czego niestety nie mogę
powiedzieć o pozostałych członkach obsady. To znaczy nie dotyczy
to każdego, bo prawie wszystkie kobiety padające ofiarami Xaviera w
mojej ocenie ze swojego zadania wywiązały się całkiem dobrze.
Inna sprawa, że ich role wiele od nich nie wymagały. Ale
drugoplanowe postacie... No cóż, najbardziej drażnił mnie ich
„kwadratowy” akcent, ale mimika też pozostawiała trochę do
życzenia. Zwłaszcza gdy zestawiło się ją z warsztatem Marca
Engela. Aktor bezbłędnie gra twarzą (do jego dykcji też nie mam
zastrzeżeń), co w tym przypadku jeszcze zyskuje na znaczeniu. W
centralnym punkcie tej opowieści nieodmiennie stoi właśnie Xavier
– wszystko kręci się wokół niego, kamera praktycznie go nie
odstępuje, w pewnym sensie to on nadaje kierunki fabule, wprawia w
ruch (i bezruch) świat przedstawiony w pierwszym pełnometrażowym
filmie Kaia E. Bogatzkiego. A że jest człowiekiem małomównym,
nieskorym do dzielenia się z innymi swoimi przemyśleniami,
przeżyciami i w ogóle w żaden sposób niezabiegającym o
przyjaciół, raczej stroniącym od towarzystwa, to Marc Engel musiał
nadrabiać to ciałem. Zwłaszcza twarzą, ale nie tylko. Jego gra
zrobiła na mnie niemałe wrażenie, ale nie mogłam odsunąć od
siebie myśli, że na gruncie tekstowym w pewnym sensie tego
antybohatera skrzywdzono. Ogólny zarys tej postaci, choć
nieoryginalny, jest nader frapujący, chociaż Xavier aż prosi się
o pogłębienie. Mamy oto introwertyka, mężczyznę w pojedynkę
zajmującego jedno z mieszkań w Pradze, który nie nawiązuje
bliższych relacji z ludźmi (chyba że za takową uznamy
krótkotrwałe kontakty kata z ofiarą...) i od lat boryka się z
traumą, jaką zgotowała mu jego własna matka. Ze strasznymi
wspomnieniami z przeszłości, którą spokojnie można uznać za
decydującą fazę w jego życiu. Reminiscencje Xaviera są podawane
w sposób subiektywny – z jego punktu widzenia, co nie jest zbyt
powszechne w kinie. A przecież sceny wspomnieniowe, przenoszenie się
myślą przez filmowe postacie do czasów minionych zyskują na
wiarygodności, gdy przedstawia się ja tak, jak w tym przypadku.
Tyle że dla co poniektórych odbiorców subiektywna perspektywa może
być mniej wygodna – prawdopodobnie dlatego filmowcy tak rzadko na
nią stawiają w sekwencjach reminiscencyjnych. Retrospekcje w „Scars
of Xavier” dużych niedogodności jednak nie powinny rodzić.
Zwłaszcza jeśli będzie się wówczas pamiętało o tytule owego
filmu. Bo skoro nie widzimy twarzy młodego Xaviera, skoro patrzymy
na świat jego oczami, to może głównym celem takiego filmowania
było ukrycie przed nami czegoś okropnego. Czegoś, co być może w
całej swojej wstrząsającej okazałości objawi nam się później.
Wspomnienia Xaviera mogą nieco skomplikować odbiór tej postaci.
Poznajemy go jako seryjnego mordercę młodych kobiet, a więc z
miejsca nastawiamy się do niego skrajnie negatywnie. Ale potem
stopniowo dowiadujemy się, dlaczego jest tym, kim jest. I... Nie
mogę powiedzieć, że traumatyczna przeszłość Xaviera sprawiła,
że obdarzyłam go sympatią, że jego wizerunek w moich oczach
znacznie się ocieplił. Nie, dorosły Xavier nadal w tym sensie
działał na mnie odpychająco, budził we mnie niemały wstręt, ale
miałam sporo współczucia dla młodszej wersji tej postaci. Dla
tego młodzieńca niegdyś mieszkającego z delikatnie mówiąc
niestabilną psychicznie matką, którą najpewniej darzył
bezgraniczną miłością, chociaż bardzo się jej bał. Czy ten
strach w końcu przejdzie w nienawiść? A może Xavier przez cały
czas, wzorem niektórych autentycznych seryjnych morderców, matkę
zarazem kochał i nienawidził? Powodów do nienawiści względem
niej miał aż nadto. Bo to okrutna kobieta była...
Zdjęcia
autorstwa Lucasa Blanka i Philippa Peißena bez wątpienia robią
różnicę. Metaliczne szarości przyciągają wzrok najsilniej, ale
w warstwie technicznej godne odnotowania jest też zadowalające
zagęszczenie mroku, wybór utworów muzycznych (hałaśliwych,
jazgotliwych, delikatnie szarpiących nerwy), mnóstwo zbliżeń i
dosyć charakterystyczny montaż. Dynamiczne i całkiem pomysłowo
posklejane sekwencje głównie tych brutalnych zdarzeń (ale nie
tylko), przetykają bardzo powolne, wręcz ślimacze sceny z
codziennego życia Xaviera. Z tej zwyczajnej, monotonnej sfery jego
egzystencji prywatnej i zawodowej. Kaiowi E. Bogatzkiemu i jego
ekipie udało się wypracować pewną intensywność przekazu. Braki
w scenariuszu częściowo nadrobiła płaszczyzna techniczna – z
samej pracy kamer co nieco na temat Xaviera można wyczytać,
dopowiedzieć sobie, dodać do moim zdaniem niepełnego obrazu tego
mężczyzny przelanego na papier przez Kaia E. Bogatzkiego. Rzecz nie
tyle w tym, że za mało faktów na jego temat podano (choć pewnie
więcej by nie zaszkodziło), ile w nienależytym wgłębianiu się w
nie. Nie powiedziałabym, że scenarzysta jedynie się przezeń
prześlizgiwał, nie zarzuciłabym mu ogromnej powierzchowności, ale
jednak konstrukcja psychologiczna tej postaci pozostawiła we mnie
pewien niedosyt. Kompletnej rekompensaty owej niedogodności od tej,
bądź co bądź, bardzo dobrej realizacji, nie otrzymałam. Portret
psychologiczny Xaviera, mimo wszystko jednak budził we mnie emocje
(głównie tego rodzaju nieprzyjemne uczucia, które w
psychothrillerach o seryjnych mordercach, ale i horrorach z
nurtu gore, są jak najbardziej na miejscu), niejako zmuszał
do uważnego przyglądania się tej postaci. W niemal takim samym
stopniu jak niebanalna gra Marca Engela. Ale rozwój wydarzeń, ta
główna oś akcji osadzona w umownej teraźniejszości (retrospekcji
to nie dotyczy), to zainteresowanie chwilami mocno obniżał. Cały
czas miałam nadzieję, że fabuła wejdzie na ciekawsze tory, że
już wkrótce nastąpi tak bardzo pożądany przeze mnie zwrot w
kierunku czegoś innego, czegoś niechże nawet iście pospolitego,
czegoś często spotykanego w kinematografii, ale odróżniającego
się od tego wszystkiego, co już mi pokazano i zasugerowano. I tylko
po części się doczekałam. Nie zrozumcie mnie źle, umiarkowanie
krwawe efekty specjalne całkowicie mnie usatysfakcjonowały.
Substancja służąca za krew, poszarpane rany, w ogóle wszystkie
praktyczne, makabryczne dodatki wykorzystane w „Scars of Xavier”
w moich oczach malowały się bardzo realistycznie. Maska mordercy
też wpada w oko. Zdarzało mi się nawet krzywić z niesmakiem –
najbardziej „zabolała mnie” sekwencja zszywania własnej dłoni
(te powolne przeciąganie nici przez skórę... brrr!), ale
odpiłowywanie głowy (dalsze rozczłonkowywanie już w domyśle, ale
moją wyobraźnię aż nadto udało się twórcom tutaj uruchomić),
podcięcie gardła i zapamiętałe miażdżenie głowy... No
naprawdę, twórcy efektów specjalnych mają powody do dumy. Ale
największy popis dano „na wstecznym”. Czegoś takiego na ekranie
chyba jeszcze nie widziałam. Prosta, acz niezwykle widowiskowa
sztuczka. Pomysłowa nawet bardziej od charakterystycznego
zakończenia. Zakończenia w formie może trochę przekombinowanego,
ale w treści w sumie w punkt. Chociaż może należałoby nadać
temu więcej tragizmu, wymyślić coś bardziej wstrząsającego.
Albo troszkę bardziej sprawę skomplikować – zmusić widza do
„ruszenia głową”, rozważenia więcej niż jednej
interpretacji, w poszukiwaniu tej najbardziej pasującej do obrazu
Xaviera. Chociaż znowu: czy taki finał naprawdę można odczytywać
tylko w jeden sposób? Czy istotnie nikomu nie nasunie się tutaj
więcej niż jedna rewelacja na temat tytułowego antybohatera
omawianego obrazu? Co do tego nie jestem przekonana, bo sama
rozważałam dwie możliwości. UWAGA SPOILER Banalne
rozdwojenie jaźni i też raczej powszechne dopuszczenie do głosu
bestii, która tak naprawdę może czaić się wewnątrz każdego z
nas (albo przy bardziej pesymistycznym nastawieniu istotnie tkwi w
każdym człowieku stąpającym po ziemi) – no wiecie mamy w sobie
tyle samo dobra co zła, i tylko od nas zależy którą drogą
pójdziemy. Przy założeniu, że ta interpretacja jest właściwa
wszystko wskazuje na to, że Xavier na pewnym etapie swojego życia
wybrał obie. A na końcu filmu najprawdopodobniej zdecydował się
całkowicie porzucić tę jasną stronę swojej osobowości. Wyzbycie
się tych dobrych cech symbolizuje zabicie „jednego Xaviera” w
wyobrażonym, mrocznym mentalnym świecie, do którego przenosimy się
w ostatniej partii filmu. Ale może to być także symbol uśmiercenia
drugiej jaźni Xaviera. Ata trzecia postać, którą wówczas widzimy
pełni rolę swego rodzaju naczynia – to ciało Xaviera, które
zostanie wzięte w wyłączne posiadanie przez tę złą jaźń/ciemną
stronę osobowości mężczyzny, po pozbyciu się tej dobrej KONIEC
SPOILERA. Tak to widzę. Na takie sposoby rozpatrzyłam to
zakończenie i tak naprawdę nie odrzuciłam żadnego z nich (biorę
pod uwagę obie te wersje). Może i brzmi to skomplikowanie, ale gdy
się to ogląda to takowe się nie wydaje. Pod warunkiem, że moje
spostrzeżenia są trafne. Bo nie mogę wykluczyć, że twórcy
chcieli przekazać tutaj coś zupełnie innego. Coś, co mi umyka,
ale być może innym odbiorcom „Scars of Xavier” rzuci się w
oczy. W trakcie napisów końcowych jest jeszcze jedna scena.
Kai
E. Bogatzki moim zdaniem nie ma powodów, by wstydzić się swojego
pełnometrażowego debiutu. Nie chodzi mi tylko o to, że „Scars of
Xavier” został wyróżniony na kilku festiwalach filmowych,
a nawet nie przede wszystkim o to. Nagrody nagrodami, ale ważniejsze
jest to, czy obraz ten potrafi przemówić do ścisłego grona fanów
psychothrillerów o seryjnych mordercach. Moim zdaniem tak,
może sprostać wymaganiom tych osób. Ale i ludzi preferujących
bardziej brutalne obrazy – powiedzmy umiarkowanie krwawe kino gore
o różnego rodzaju zwyrodnialcach, ludziach, którzy odnajdują
przyjemność/ukojenie w zabijaniu swoich bliźnich. Do ideału moim
zdaniem jeszcze sporo mu brakuje, ale to nic. Nie żałuję, że
dałam mu szansę i jestem prawie pewna, że niewielu miłośników
cięższych, mocniejszych, brutalniejszych obrazów (aczkolwiek bez
przesady) „zapłacze” nad bezpowrotnie straconym czasem. Tak więc
im radzę to cuś sprawdzić, na wszelki wypadek nie spodziewając
się jednak jakiegoś miażdżącego efektu. On może przyjść, nie
mówię, że nie, ale dużej szansy na to nie upatruję. Chociaż ta
„jazda na wstecznym”...? No nie wiem, nie wiem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz