wtorek, 5 maja 2020

„Dreamkatcher” (2020)


Luke przyjeżdża wraz z synem Joshem i swoją nową partnerką Gail do drewnianej chaty w leśnej okolicy. Mały Josh nadal głęboko przeżywa śmierć swojej matki, a Gail wykorzystuje swoje doświadczenie jako psycholog dziecięca do niesienia pomocy chłopcu. To niełatwe, bo on nie chce zaakceptować obecności nowej kobiety w ich rodzinie. Ich relacja zaczyna się jednak poprawiać, gdy zostają w chacie sami, ponieważ Luke'a wzywają obowiązki zawodowe. Krótko po jego wyjeździe Gail i Josh poznają mieszkającą nieopodal starszą kobietę imieniem Ruth, która handluje różnościami. Jej asortyment zawiera między innymi łapacze snów, które najbardziej interesują Josha, z powodu koszmarnych snów nawiedzających go od przyjazdu do tego zacisznego miejsca. Gail nie wyraża zgody na to, by chłopiec wszedł w posiadanie łapacza snów, ale Joshowi wkrótce nadarza się okazja do pozyskania upragnionego przedmiotu bez wiedzy swojej opiekunki. Wtedy koszmary odchodzą, ale jednocześnie pojawia się coś śmiertelnie niebezpiecznego.

Amerykański horror nastrojowy pt. „Dreamkatcher” to pełnometrażowy debiut reżyserski Kerry'ego Harrisa. Scenariusz w oparciu o pomysły Harrisa napisał Dan V. Shea, który nigdy nie wcześniej nie stworzył scenariusza pełnometrażowego obrazu. A przynajmniej nie przełożonego na ekran. Jedna z ról w „Dreamkatcher” przypadła w dziale legendzie kina grozy, Lin Shaye, z rad której reżyser chętnie korzystał (prywatnie Shaye i Harris są przyjaciółmi). W pierwszoplanową postać wcieliła się natomiast Radha Mitchell, fanom kina grozy znana między innymi z „Silent Hill” (2006), „Opętanych” (2010) i „Duchów kanionu” (2016). „Dreamkatcher” ukazał się w Internecie w kwietniu 2020 roku.

O łapaczach snów pisał już choćby Stephen King, w swojej powieści „Łowca snów”, zekranizowanej przez Lawrence'a Kasdana w 2003 roku. Ale w „Dreamkatcher” (nie „Dreamcatcher”) w przeciwieństwie do Kinga przedmiot ten, albo tylko do niego podobny, stoi w centralnym punkcie – z niego bierze się cały koszmar, który rozgorzeje w pewnej leśnej chatce. Pierwsza scena (niewykluczone, że zainspirowana „Lśnieniem” Stanleya Kubricka) działa na wyobraźnię. Nastrojowa ścieżka dźwiękowa i widok „z lotu ptaka” na rozległe, zwarte lasy, przez które przebiega asfaltowa droga, którą właśnie pokonuje jeden samochód. Siedzą w nim ludzie, którzy już od jakiegoś czasu starają się stworzyć szczęśliwą rodzinę. A przynajmniej takie starania wykazują dorośli: kompozytor muzyczny imieniem Luke i jego partnerka Gail (przyzwoita kreacja Radhy Mitchell) będąca psychologiem dziecięcym (o przepraszam: psycholożką dziecięcą). Nieletni syn mężczyzny, Josh (dobra kreacja Finlaya Wojtaka-Hissonga, który swoją drogą nie mógł zobaczyć na ekranie efektów swoich starań, bo jego opiekunowie uznali, że jest za młody na takie filmy), nie jest natomiast przekonany do obecności nowej kobiety w ich życiu. Tęskni za matką, która jakiś czas temu utonęła w stawie i co zrozumiałe nawet nie chce myśleć o tym, że ktoś mógłby zająć jej miejsce. Gail nie robi nic, co wskazywałoby na to, że chce zastąpić chłopcu matkę. Zależy jej na bliskiej relacji z tym straumatyzowanym chłopcem, ale też nie chciałaby, żeby zapomniał o swojej rodzicielce. Widać, że kobieta nie jest psychoterapeutką tylko z nazwy – twórcy zadbali o to, by główna bohaterka „Dreamkatcher” zachowywała się tak, jak można się tego spodziewać po osobie z jej doświadczeniem zawodowym. Nie naciska chłopca, nie złości ją jego negatywne nastawienie, nie traci cierpliwości, nie obraża się, ani nic w tym rodzaju. Gail wie, że Josh potrzebuje czasu oraz dużo uwagi, również jej, osoby mającej doświadczenie w pracy z cierpiącymi dziećmi, i to wszystko mu zapewnia. W końcu jej starania zaczynają przynosić efekty. Chłopiec powoli się przed nią otwiera; mniej traktuje ją jak wroga, a bardziej jak powierniczkę. Są sami w tym odizolowanym miejscu. W dodatku bez samochodu, ponieważ zabrał go Luke (nieprzykuwająca uwagi rola Henry'ego Thomasa), nagle wezwany do miasta w celach zawodowych. W pobliżu nich, jak pewnego dnia odkrywają, znajduje się tylko jedna osoba: starsza pani (jak zwykle widowiskowy wkład Lin Shaye – normalnie, kocham tę aktorkę!), która handluje różnymi dziełami własnych rąk. Fani gatunku w tym momencie powinni już mieć pewność, że „Dreamkatcher” Kerry'ego Harrisa bazuje na sprawdzonych motywach. Doskonale znanych każdemu długoletniemu miłośnikowi horrorów składnikach fabularnych. Mamy przecież wyjazd do odludnego, malowniczego, ale bezsprzecznie tchnącego też jakąś, w sumie niezbyt ukrytą, groźbą, miejsca. Mamy coraz bardziej alarmująco zachowuje się dziecko i osobę dorosłą, która stara się mu pomóc, ale z czasem naturalnie sytuacja się komplikuje. Mamy też przeklęty przedmiot, którym tym razem uczyniono coś przynajmniej przypominającego łapacza snów (twórcy nie starają się zasiać w nas wątpliwości, co do właściwości tej rzeczy, w posiadanie której wchodzi mały Josh). I wreszcie dziwaczną sąsiadkę, a w każdym razie tak odbieraną przez Gail. Starszą kobietę imieniem Ruth z nietypowym hobby, która... Ujmijmy to tak: rozwój tej postaci nie odbiega od znanej chyba każdemu wielbicielowi gatunku normy. Właściwie już od pierwszego jej występu na ekranie w dużym stopniu wiadomo, jaką rolę odegra w tej historii.

„Dreamkatcher” dość uparcie trzyma się konwencji horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, ale też wprowadza jeden mniej powszechny element (aczkolwiek nie będący absolutną innowacją), wokół którego tak naprawdę „ta karuzela się kręci”. Nie jest to nieistotny dodatek do fabuły, tylko można rzec integralny jej składnik. Mowa oczywiście o tytułowym przedmiocie, który będzie miał wielce negatywny wpływ nie tylko na jego nowego posiadacza, ale także, pośrednio, tymczasową opiekunkę tego drugiego. Mógłby wprawdzie film Kerry'ego Harrisa być chociaż trochę mniej przewidywalny, ale nie mogę powiedzieć, że „Dreamkatcher” uderzył mnie nieumiejętnym wykorzystaniem lubianych przeze mnie motywów. Nie jest to wprawdzie mistrzostwo świata, ale przynajmniej nie musiałam zmagać się z jakimiś oderwanymi od reszty, przypadkowymi wątkami, niekonsekwentnym, nieprzyswajalnie niezrównoważonym prowadzeniem akcji, czy po prostu niewyobrażalnie beznamiętnym kalkowaniem. Tak, dostałam tradycyjną opowiastkę o chłopcu dręczonym przez jakąś złą siłę (właściwie to nie „jakąś”, bo szybko ją nazwałam – tego twórcy też nie ukrywali) i kobiecie coraz bardziej utwierdzającej się w przekonaniu, że z jej małym podopiecznym jest dużo gorzej, niż zakładała. Gail czuje się coraz mniej bezpiecznie w towarzystwie nieletniego syna swojego partnera. Jednak to to, co dzieje się z chłopcem w tej odosobnionej okolicy (drewniana chata stojąca na niewielkiej łączce, którą z kolei otaczają rozległe lasy) może przyciągać większą uwagę widzów, nie tylko dlatego, że walka jaką prawie każdej nocy toczy Josh jest „największym popychadłem akcji”. „Gra pierwsze skrzypce” w rozwoju tej nieskomplikowanej, schematycznej opowieści. O uwagę widzów walczy też forma. To znaczy zmagania Gail rzadziej przetykano, przynajmniej w zamyśle, upiornym wstawkami. Więcej takich zabiegów zaobserwujemy w nocnych przejściach Josha. Nie są one wprawdzie tak wyraziste, tak dosadne, tak efekciarskie, żeby zadowolić wszystkich. Problem z „Dreamkatcher” mogą mieć przede wszystkim te osoby, które nastawiają się na multum efektów specjalnych i jump scenek. Dawki i tego, i tego są raczej niewielkie. (Na marginesie: z tych wszystkich w zamyśle upiornych dodatków wyróżniłabym gruby, skrzeczący głos chwilami wydobywający się z gardła Josha). Odnosiłam wręcz wrażenie, że twórcom „Dreamkatcher” bardziej zależało na psychologicznym wymiarze scenariusza, niż wizualnych (a w przypadku jump scenek też audio) dodatkach ukierunkowanych na strasznie odbiorców. Na zasiewaniu niepokoju w bardziej subtelny sposób, poprzez coraz wyraźniejsze sugestie poważnych zmian zachodzących w bohaterach. Postawa Josha względem Gail zmienia się przynajmniej dwukrotnie. Poznajemy go jako chłopca niechętnie nastawionego do nowej dziewczyny swojego ojca, z którą jednak potem nawiązuje nić porozumienia. Druga zmiana, oczywiście na gorsze, zachodzi w nim pod wpływem nie tak znowu tajemniczej mocy, która wydostaje się wiadomo skąd. Później może się to jeszcze zmienić, ale prawdopodobniej będzie to też zależeć od Gail. Bo w niej też zachodzą zmiany, tj. jej stosunek do Josha zmienia się w odpowiedzi na zmiany zachodzące w nim. Nic odkrywczego w materii kina grozy, ale w moich oczach „Dreamkatcher” właśnie tym najbardziej się bronił. Dynamicznymi postaciami, rozgrywanymi w bądź co bądź angażującym mnie stylu. Nieprzekombinowanym, aczkolwiek montaż... Tak, tutaj przedobrzono. Te nagłe cięcia, gwałtowne przeskoki akcji trochę wybijały mnie z rytmu, na chwilę rozpraszały uwagę. Pochwalić natomiast muszę jeszcze wybór miejsca akcji (leśne pustkowie), ale i jak sądzę na mały plusik zasługuje sposób przedstawienia tak otaczającego chatę lasu, jak i wnętrza samej tej drewnianej nieruchomości. W miarę mroczny to film, chociaż przydałoby się jeszcze to podkręcić. Choćby przez bardziej zdecydowane próby „ściśnięcia” i tak niewielkich przecież pomieszczeń w tym osamotnionym domku. Wygenerowania zdecydowanie silniejszego poczucia klaustrofobii, przynajmniej we mnie, bo nie wykluczam, że niektórym odbiorcom „Dreamkatcher” tyle wystarczy, by poczuć się mocno nieswojo, by zrobiło im się naprawdę duszno. Wątpię jednak, żeby pełnometrażowy debiut reżyserski Kerry'ego Harrisa usatysfakcjonował tych sympatyków horrorów nastrojowych, którzy lubią być zaskakiwani, bo nawet zakończenie niezwykle łatwo przewidzieć. Toż to oczywistość! A nie sądzę, żeby nie dało się do tego dokleić czegoś niespodziewanego. Ale, ale jest jeszcze jedna scena przerywająca na moment napisy końcowe. Więc może tutaj... Nie, też standard.

Dotychczasowy odzew na „Dreamkatcher” Kerry'ego Harrisa, delikatnie mówiąc, nie jest zachęcający. Przynajmniej na razie film ten zbiera głównie skrajnie negatywne recenzje, więc pewnie lepiej dwa razy się zastanowić, zanim podejmie się to... hmm... ryzyko. Ciężko przechodzi mi to przez klawiaturę z tego prostego powodu, że osobiście nie uważam tego filmowego przedsięwzięcia za jakąś druzgocącą porażkę. Moim zdaniem ani to wpadka, ani pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych. Konwencjonalne, niezaskakujące, ale mimo tego dość wciągające kino, utrzymane w miarę (acz bez szaleństw) mrocznym klimacie i mogące pochwalić się paroma solidnymi występami aktorskimi z niezastąpioną Lin Shaye na czele stawki. Oraz dość satysfakcjonującym podłożem psychologicznym, przy czym i w tej materii radziłabym nie nastawiać się na niezapomniane wrażenia. Może i to horror dla mniej wymagających odbiorców, ale... Ja tam ogromnych wymagań nie mam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz