Luke
przyjeżdża wraz z synem Joshem i swoją nową partnerką Gail do
drewnianej chaty w leśnej okolicy. Mały Josh nadal głęboko
przeżywa śmierć swojej matki, a Gail wykorzystuje swoje
doświadczenie jako psycholog dziecięca do niesienia pomocy chłopcu.
To niełatwe, bo on nie chce zaakceptować obecności nowej kobiety w
ich rodzinie. Ich relacja zaczyna się jednak poprawiać, gdy zostają
w chacie sami, ponieważ Luke'a wzywają obowiązki zawodowe. Krótko
po jego wyjeździe Gail i Josh poznają mieszkającą nieopodal
starszą kobietę imieniem Ruth, która handluje różnościami. Jej
asortyment zawiera między innymi łapacze snów, które najbardziej
interesują Josha, z powodu koszmarnych snów nawiedzających go od
przyjazdu do tego zacisznego miejsca. Gail nie wyraża zgody na to,
by chłopiec wszedł w posiadanie łapacza snów, ale Joshowi wkrótce
nadarza się okazja do pozyskania upragnionego przedmiotu bez wiedzy
swojej opiekunki. Wtedy koszmary odchodzą, ale jednocześnie pojawia
się coś śmiertelnie niebezpiecznego.
„Dreamkatcher” dość uparcie trzyma się konwencji horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, ale też wprowadza jeden mniej powszechny element (aczkolwiek nie będący absolutną innowacją), wokół którego tak naprawdę „ta karuzela się kręci”. Nie jest to nieistotny dodatek do fabuły, tylko można rzec integralny jej składnik. Mowa oczywiście o tytułowym przedmiocie, który będzie miał wielce negatywny wpływ nie tylko na jego nowego posiadacza, ale także, pośrednio, tymczasową opiekunkę tego drugiego. Mógłby wprawdzie film Kerry'ego Harrisa być chociaż trochę mniej przewidywalny, ale nie mogę powiedzieć, że „Dreamkatcher” uderzył mnie nieumiejętnym wykorzystaniem lubianych przeze mnie motywów. Nie jest to wprawdzie mistrzostwo świata, ale przynajmniej nie musiałam zmagać się z jakimiś oderwanymi od reszty, przypadkowymi wątkami, niekonsekwentnym, nieprzyswajalnie niezrównoważonym prowadzeniem akcji, czy po prostu niewyobrażalnie beznamiętnym kalkowaniem. Tak, dostałam tradycyjną opowiastkę o chłopcu dręczonym przez jakąś złą siłę (właściwie to nie „jakąś”, bo szybko ją nazwałam – tego twórcy też nie ukrywali) i kobiecie coraz bardziej utwierdzającej się w przekonaniu, że z jej małym podopiecznym jest dużo gorzej, niż zakładała. Gail czuje się coraz mniej bezpiecznie w towarzystwie nieletniego syna swojego partnera. Jednak to to, co dzieje się z chłopcem w tej odosobnionej okolicy (drewniana chata stojąca na niewielkiej łączce, którą z kolei otaczają rozległe lasy) może przyciągać większą uwagę widzów, nie tylko dlatego, że walka jaką prawie każdej nocy toczy Josh jest „największym popychadłem akcji”. „Gra pierwsze skrzypce” w rozwoju tej nieskomplikowanej, schematycznej opowieści. O uwagę widzów walczy też forma. To znaczy zmagania Gail rzadziej przetykano, przynajmniej w zamyśle, upiornym wstawkami. Więcej takich zabiegów zaobserwujemy w nocnych przejściach Josha. Nie są one wprawdzie tak wyraziste, tak dosadne, tak efekciarskie, żeby zadowolić wszystkich. Problem z „Dreamkatcher” mogą mieć przede wszystkim te osoby, które nastawiają się na multum efektów specjalnych i jump scenek. Dawki i tego, i tego są raczej niewielkie. (Na marginesie: z tych wszystkich w zamyśle upiornych dodatków wyróżniłabym gruby, skrzeczący głos chwilami wydobywający się z gardła Josha). Odnosiłam wręcz wrażenie, że twórcom „Dreamkatcher” bardziej zależało na psychologicznym wymiarze scenariusza, niż wizualnych (a w przypadku jump scenek też audio) dodatkach ukierunkowanych na strasznie odbiorców. Na zasiewaniu niepokoju w bardziej subtelny sposób, poprzez coraz wyraźniejsze sugestie poważnych zmian zachodzących w bohaterach. Postawa Josha względem Gail zmienia się przynajmniej dwukrotnie. Poznajemy go jako chłopca niechętnie nastawionego do nowej dziewczyny swojego ojca, z którą jednak potem nawiązuje nić porozumienia. Druga zmiana, oczywiście na gorsze, zachodzi w nim pod wpływem nie tak znowu tajemniczej mocy, która wydostaje się wiadomo skąd. Później może się to jeszcze zmienić, ale prawdopodobniej będzie to też zależeć od Gail. Bo w niej też zachodzą zmiany, tj. jej stosunek do Josha zmienia się w odpowiedzi na zmiany zachodzące w nim. Nic odkrywczego w materii kina grozy, ale w moich oczach „Dreamkatcher” właśnie tym najbardziej się bronił. Dynamicznymi postaciami, rozgrywanymi w bądź co bądź angażującym mnie stylu. Nieprzekombinowanym, aczkolwiek montaż... Tak, tutaj przedobrzono. Te nagłe cięcia, gwałtowne przeskoki akcji trochę wybijały mnie z rytmu, na chwilę rozpraszały uwagę. Pochwalić natomiast muszę jeszcze wybór miejsca akcji (leśne pustkowie), ale i jak sądzę na mały plusik zasługuje sposób przedstawienia tak otaczającego chatę lasu, jak i wnętrza samej tej drewnianej nieruchomości. W miarę mroczny to film, chociaż przydałoby się jeszcze to podkręcić. Choćby przez bardziej zdecydowane próby „ściśnięcia” i tak niewielkich przecież pomieszczeń w tym osamotnionym domku. Wygenerowania zdecydowanie silniejszego poczucia klaustrofobii, przynajmniej we mnie, bo nie wykluczam, że niektórym odbiorcom „Dreamkatcher” tyle wystarczy, by poczuć się mocno nieswojo, by zrobiło im się naprawdę duszno. Wątpię jednak, żeby pełnometrażowy debiut reżyserski Kerry'ego Harrisa usatysfakcjonował tych sympatyków horrorów nastrojowych, którzy lubią być zaskakiwani, bo nawet zakończenie niezwykle łatwo przewidzieć. Toż to oczywistość! A nie sądzę, żeby nie dało się do tego dokleić czegoś niespodziewanego. Ale, ale jest jeszcze jedna scena przerywająca na moment napisy końcowe. Więc może tutaj... Nie, też standard.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz