Pół
roku po samobójczej śmierci matki, nastoletni Aidan i jego młodsza
siostra Mia, zostają nakłonieni przez ojca do spędzenia okresu
świątecznego w górskiej chacie. Ze względu na zobowiązania
zawodowe ojca przez parę dni dzieci mają przebywać tam tylko z
jego nową partnerką Grace. Aidan i Mia obwiniają ją o śmierć
matki i wcale nie ukrywają swojej niechęci do niej. Kobieta stara
się nawiązać z nimi porozumienie w trakcie pobytu w odizolowanej
chacie i po wyjeździe ich ojca zaczyna odnosić małe sukcesy. Ale w
trakcie śnieżycy, która całkowicie odcina ich od cywilizacji w
chacie zachodzą niewytłumaczalne zjawiska, które wywołują u
Grace wspomnienia z jej traumatycznej przeszłość w pewnej sekcie
religijnej.
„The
Lodge” to brytyjsko-kanadyjsko-amerykański horror psychologiczny w
reżyserii pochodzących z Austrii Severina Fialy i Veroniki Franz,
twórców między innymi głośnego „Widzę, widzę” (2014) i
jednego segmentu antologii filmowej „Atlas zła” (2018). Stworzony we współpracy z legendarną wytwórnią Hammer Films.
Scenariusz autorstwa Fialy, Franz i Sergio Casci po części mógł zostać
zainspirowany niechlubną historią sekty religijnej, „Heaven's
Gate”, założonej w latach 70-tych XX wieku w Stanach
Zjednoczonych. W 1997 roku trzydziestu dziewięciu członków tej
grupy odebrało sobie życie. Główne zdjęcia rozpoczęły się w
marcu 2018 roku i jeszcze w tym samym miesiącu się zakończyły.
Chata, w której toczy się większa część akcji nie została
stworzona na potrzeby filmu. To rzeczywista lokalizacja, której
znalezienie zajęło twórcom trochę czasu. Pierwszy pokaz „The
Lodge” odbył się w styczniu 2019 roku na Sundance Film Festival.
Do amerykańskich kin, w ograniczonym zakresie, trafił w lutym 2020
roku.
Severin
Fiala i Veronika Franz w swoim „The Lodge” pokazują, że
doskonale znane miłośnikom kina grozy motywy mają jeszcze wiele do
zaoferowania (aczkolwiek od siebie też coś niepospolitego, jeśli
już nie innowacyjnego, dokładają). Trzeba tylko znaleźć dla nich
właściwe miejsce w nowej historii, dać im odpowiednią oprawę
audiowizualną i oczywiście wymyślić sposób na poprowadzenie ich
z jak największą korzyścią dla docelowego widza. Niekoniecznie
tak zwanego masowego. Bo choć „The Lodge” początkowo istotnie
miał być komercyjnym straszakiem, to za sprawą Fialy i Franz wizja
uległa zmianie. Najpierw zostajemy skonfrontowani z tragedią, jaka
spotyka pewną rodzinę. Nastoletni Aidan i jego młodsza siostra Mia
tracą ukochaną matkę imieniem Laura (w którą wcieliła się
Alicia Silverstone, ale niestety szybko ze sceny zeszła). Kobieta
zabija się, gdy staje się dla niej jasne, że jej mąż i ojciec
jej dzieci, psychiatra Richard (mało wyrazisty, bo i rola nie bardzo
na to pozwalała Richard Armitage), nie wycofa się z postanowienia o
rozwodzie. Mężczyzna związał się już z inną kobietą, swoją
pacjentką Grace (widowiskowa kreacja Riley Keough), z którą sześć
miesięcy po samobójczej śmierci Laury nie tylko nadal się
spotyka, ale planuje ją poślubić. Niezbyt liczy się przy tym z
uczuciami własnych dzieci albo po prostu ślepo wierzy w to, że
Aidan i Mia szybko się do niej przekonają. Najbardziej znany z
dwuczęściowej readaptacji powieści „To” Stephena Kinga Jaeden
Martell oraz mająca za sobą rolę w na przykład „Totemie”
Marcela Sarmiento Lia McHugh według mnie bezbłędnie wywiązali się
z nie tak znowu łatwego zadania „ożywienia” małoletnich
postaci, które co zrozumiałe nie potrafią pogodzić się ze stratą
jakiej doznały. To znaczy winią za śmierć matki kochankę swojego
ojca (jego samo jakoś nie...), z którą teraz mają spędzić kilka
zimowych dni w górskiej chacie. Rzecz jasna nie są nastawieni
entuzjastycznie do tego pomysłu, ale jak to mówią „dzieci i ryby
głosu nie mają”, więc nie pozostaje im nic innego, jak dać się
wywieźć na odizolowane, ekstremalnie zaciszne, przykryte grubą
warstwą śniegu terytorium i zamknąć w czterech ścianach ze
znienawidzoną przyszłą macochą. Sceneria naprawdę robi wrażenie.
Samotna drewniana chata (nie licząc budynku gospodarczego), za którą
rozpościera się gęsty las i przed którą rozciąga się aktualnie
skute lodem niemałe jezioro. Mróz panujący na ekranie ma moc
przenikania – zdjęcia Thimiosa Bakatakisa są tak niesamowicie
sugestywne, że dosłownie ogarniał mnie przeraźliwy chłód, który
musieli odczuwać bohaterowie tej niepokojącej opowieści. Ponurość
aż wylewa się z ekranu. Szarości ewidentnie dominują i to nie
tylko w kapitalnych, diablo intensywnych zdjęciach, ale także w
warstwie tekstowej. Twórcy niezapomnianego „Widzę, widzę” nie
chcieli konstruować historii, w której wszystko jest czarno-białe.
Chcieli utrudnić odbiorcom opowiadanie się po którejś ze stron,
ale i ferowanie kategorycznych wyroków. Innymi słowy: wiarygodności
tej opowieści miało dodawać to, że o nikim tak naprawdę nie
można powiedzieć, że jest jednoznacznie zły bądź dobry. Aidan i
Mia niesprawiedliwe obarczają Grace całą winą za śmierć swojej
matki, bo nawet jeśli wyjść z założenia, że rozbiła ona
szczęśliwą dotąd rodzinę, to „do tego tańca potrzeba było
dwojga”. A więc należałoby winić też Richarda. Pamiętajmy
jednak, że to dzieci. Szczerze kochają ojca, a przyszła macocha to
ktoś zupełnie im obcy, więc łatwiej celować w nią. Moim zdaniem
jednak należy przynajmniej spróbować spojrzeć na to szerzej.
Zadać sobie pytanie, czy gdyby nie Grace, Richard i Laura ciągle
byliby szczęśliwym małżeństwem? Czy ten związek bez niej miałby
jakąś przyszłość? Może miłość Richarda do Laury tak czy
inaczej by wygasła? To pozostaje w sferze domysłów. Scenarzyści
nie udzielają nam jasnych odpowiedzi w tej kwestii, ale zachęcają
do zagłębiania się w nią. Prowadzenia poszukiwań niejako na
własną rękę, coraz bardziej utwierdzając się jednak w tym, że
w „The Lodge”, zupełnie jak w życiu, niełatwo o jednoznaczne
osądy. Każdy ma swoje racje, które z perspektywy postronnego
obserwatora, czyli odbiorcy omawianego horroru psychologicznego, są
jak najbardziej możliwe do przyjęcia (jeśli tylko zdoła on wczuć
się w postacie uwięzione w rustykalnym domku w górach), aczkolwiek
to nie jest równoznaczne z pochwalnym stosunkiem do postaw
przybieranych przez wszystkich uczestników tego... koszmaru. Bo w
odciętej od reszty świata chacie, jak można się tego spodziewać,
źle się będzie działo. Wkrótce wkroczymy do Strefy Mroku, która
jak wiadomo rządzi się swoimi prawami. Jak najdalszymi od
ziemskich...
„The
Lodge” trochę przypomina powieść Stephena Kinga pt. „Lśnienie”
i naturalnie jej filmową adaptację w reżyserii Stanleya Kubricka
oraz miniserialową ekranizację Micka Garrisa. Severin Fiala i
Veronika Franz zresztą nawet nie próbowali ukrywać tych
podobieństw. Wręcz przeciwnie: naprowadzali widza na ten trop, a
największą wskazówką uczynili pieska Grace. Podobnie z
„Dziedzictwem. Hereditary” Ariego Astera – domek dla lalek. W
„The Lodge” znajdujemy też ukłon w stronę „Coś” Johna
Carpentera, który bez wątpienia żadnemu długoletniemu
wielbicielowi horrorów też nie ma możliwości umknąć. I nie jest
to li wyłącznie tak mało charakterystyczny element, jak śnieżne
pustkowie, na którym utknęli Graca, Aidan i Mia. Bez bieżącej
wody, bez prądu i w samym środku nieubłaganie szalejącej
śnieżycy. Ale to jeszcze nic. Sytuacja jest naprawdę nietypowa.
Tajemnicza, niebezpieczna i... no po prostu dziwna. Dziwnością niby
żywcem wyjętą z Archiwum X. Wcześniej twórcy starali się
wyrobić w nas przekonanie, że w chacie dojdzie do poważnego
konfliktu pomiędzy gniewnymi dziećmi i ich przyszłą macochą, ale
potem... Grace i jej małoletni podopieczni, wbrew przewidywaniom,
zaczęli się do siebie zbliżać. Najpierw Mia, a wkrótce i jej
brat nawiązali kontakt z kobietą, którą wcześniej winili za
śmierć swojej ukochanej matki. Można powiedzieć, że zaczęli
zakopywać topór wojenny, ale... Kiedy niewytłumaczalne wkracza do
drewnianej chaty zajmowanej przez tę trójkę (i psa, którego swoją
drogą, zgodnie ze zwyczajem, nie powitałam z otwartymi ramionami,
ponieważ zwierzęta w horrorze najczęściej kończą marnie. Czy
tak też było i tym razem, nie zdradzę) Grace naturalnie próbuje
rzecz zracjonalizować. A jedyny wniosek jaki jej skołowany umysł
wówczas jest w stanie przyjąć to taki, że odpowiedzialność za
to wszystko, co się dzieje ponoszą dzieci. Tyle że Aidan i Mia
również wydają się być szczerze zdumieni i przerażeni całą tą
nienaturalną sytuacją, jaką zastali rankiem po najprzyjemniejszym
z dotychczasowych wieczorów w towarzystwie Grace. Co więcej, wiemy,
że ich tymczasowa opiekunka niegdyś żyła w wyjątkowo groźnej
sekcie religijnej, a gdy już wyrwała się z jej szponów podjęła
leczenie psychiatryczne, które tak naprawdę trwa do dziś. Nękają
ją koszmary senne i jest somnambuliczką. Wszystkie te informacje
każą nam brać pod uwagę też taką ewentualność, że to nikt
inny, jak mająca problemy psychiczne przyszła macocha Aidana i Mii
odpowiada, choć nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, za „ich nagłe
wejście do Strefy Mroku”. A więc tak naprawdę cała ta trójka
znajduje się w kręgu podejrzanych. Żeby jednak nie było tak
łatwo, pojawia się jeszcze jedna możliwość. Krystalizuje się
przed nami równie nieprzyziemna wizja, która choć nie odznacza się
oryginalnością, to muszę twórcom „The Lodge” oddać całkiem
efektywne wykorzystanie tego nieświeżego motywu. Tutaj zyskuje on
nowe życie, dostaje skrzydeł, które zaniosły mnie wprost w
objęcia podszytej grozą niesamowitości. Nadnaturalność, czy
otchłań szaleństwa? Odcięcie do cywilizacji, czy może
opuszczenie świata, w którym obowiązują znane prawa fizyki?
Odpowiedź na tę niesamowicie dręczącą zagadkę może padnie,
może nie: może zakończenie pozostanie otwarte na wyobraźnię
widza, na przeróżne interpretacje wydarzeń, które rozegrały się
w tej mrocznej chacie „pośrodku niczego”. Osobiście miałam
nadzieję na to drugie, ale asekuracyjnie wybrałam sobie jedno z
podrzuconych wcześniej przez twórców wyjaśnień, którego
postanowiłam za wszelką cenę się trzymać. Co przyznaję łatwe
nie było. Wymagało potężnego uporu, którego momentami mi
zbrakło. Parokrotnie się zachwiałam. Myślałam: przecież mogłam
się pomylić. To całkiem możliwe, skoro dzieje się to, co właśnie
się dzieje... UWAGA SPOILER Okazało się, że mój strzał
był celny, ale i tak nie mogę zarzucić „The Lodge”
przewidywalności, bo choć miałam nadzieję na taki epilog, to
jednak obstawiałam, że aż tak daleko filmowcy nie odważą się
pójść. Sama nie wiem czemu, bo przecież Severin Fiala i Veronika
Franz swoim „Widzę, widzę” udowodnili mi już, że nie boją
się wypuszczać w stronę widza mocnych uderzeń KONIEC SPOILERA.
„The Lodge” w wielkim skrócie wciąga nas w odmęty szaleństwa
oraz faktycznej czy tylko rzekomej nadnaturalności, która tak czy
inaczej negatywnie oddziałuje na słabą psychicznie jednostkę.
Zakleszcza w odbierającej dech ciasnocie, w poczuciu wciąż i wciąż
narastającej klaustrofobii, generowanej tak chwytliwym miejscem
akcji, jak coraz bardziej dramatycznym rozwojem fabuły. Narastającym
przeczuciem, że będzie gorzej i gorzej, aż... Może symbolika
religijna zostanie właściwie odczytana, może osoby uwięzione w
drewnianym, samotnie stojącym w górskiej okolicy domku, zrozumieją,
czego się od nich oczekuje; dokonają tego, czego muszą dokonać w
imię błogiego bezpieczeństwa. A może zupełnie nie w tym rzecz.
Nieważne. Ważne, że wpadłam. Weszła cała w tę klimatyczną,
nieśpiesznie snutą opowieść, pod powierzchnią której przez
dosłownie cały czas aż kotłuje się od mocarnie trzymających w
napięciu wydarzeń, które prostą drogą prowadzą do
nieodwracalnej tragedii albo co równie prawdopodobne wytęsknionego
katharsis. Tak na marginesie: jedna jump scenka nieomal
przyprawiła mnie o zawał serca (cóż za skuteczność!), pragnę
jednak podkreślić, że takich, jak by na to nie patrzeć, niskich
zagrań w „The Lodge” jest jak na lekarstwo. Film ten, owszem,
wprawił mnie w niemały dyskomfort emocjonalny, ale niepewność,
niepokój buduje się tutaj zgodnie z wytycznymi „starej szkoły
horroru nastrojowego”. Bardziej klimatem niźli wymyślnymi
efektami specjalnymi, czy właśnie mnogością „prymitywizmu
buuu!”.
Ani
lepszy, ani gorszy od „Widzę, widzę”. Tak muszę podsumować
drugi pełnometrażowy film fabularny austriackiego duetu, Severina
Fialy i Veroniki Franz. Muszę, bo choć to nieco innego rodzaju
przeżycie, to natężenie emocji wcale u mnie mniejsze nie było.
Emocji, od których aż kipiałam podczas seansu „The Lodge”.
Przysięgam, że nie mogłam oczu oderwać od tego odżywczo
klimatycznego horroru psychologicznego. Odżywczo, bo zdążyłam się
już stęsknić za takimi duszącymi widowiskami, gdzie tak naprawdę
wszystko może się zdarzyć. W „The Lodge” wkraczamy do może
niezupełnie nieznanego nam świata, spotykamy się z dość znajomo
wybrzmiewającą opowieścią, ale podaną tak, że kapcie Wam ze
stóp pospadają! Erupcja klimatyczna i to dodatku towarzysząca
silnie wciągającej opowieści o szaleństwie i czymś jeszcze.
Czymś być może dużo bardziej obezwładniającym potęgą
niszczenia bądź oczyszczania niedoskonałych ludzkich jednostek.
Musicie to zobaczyć!
Bardzo ciekawa i głęboka analiza filmu. Kiedy widziałem całą trójkę ( w zasadzie czwórkę ) to przyszła mi na myśl bajka o Hansel i Gretel ( właśnie dokładnie tak ich bym sobie wyobrażał, świetny dobór aktorów ). Następne to jest czasem maniakalne odwoływanie się do religii, do pokuty, i szczególnie do krzyża; co w horrorze może nie dziwić, lecz w tym przypadku krzyż ma zupełnie inne znaczenie o odniesienie niż w reszcie horrorów. Weronika Franz, małżonka Ulricha Seidla, zagłębia się w odmęty religijności i symboliki religijnej, bardzo lubianej i często przedstawianej w filmach jej męża! Tylko ten kto zna twórczość filmową Ulricha Seidla widzi w tym kontynuację pewnej narracji i tej samej symboliki.
OdpowiedzUsuń