„Obserwatorzy
spoza czasu” (oryg. „The Watchers Out of Time and Others”) to
zbiór szesnastu opowieści inspirowanych prozą Howarda Phillipsa
Lovecrafta, który swoją światową premierę, w tym kształcie,
miał w roku 1974. Autorem zasadniczo jest amerykański nieżyjący
już pisarz August Derleth, który jednakże opierał się na
materiałach pozostawionych przez swojego wieloletniego
korespondencyjnego przyjaciela z Providence. Po śmierci Lovecrafta
Derleth wraz z innym amerykańskim pisarzem, Donaldem Wandreiem, po
nieudanych próbach nakłonienia wydawców do publikacji dzieł
Lovecrafta, założyli własne wydawnictwo, Arkham House (nazwa
pochodzi od miejscowości wymyślonego przez Samotnika z Providence
na potrzeby jego prozy), którego głównym celem było wydanie
wszystkich tekstów mistrza literatury grozy w twardych oprawach.
Można powiedzieć, że to Arkham House wyniósł na salony twórczość
za życia niedocenianego, a niewątpliwie Wielkiego Pisarza. Czy, jak
kto woli, ta inicjatywa dwóch pisarzy, którzy należycie
zaopiekowali się literacką spuścizną ojca Mitologii Cthulhu, nie
pozwoliła, by dzieła Howarda Phillipsa Lovecrafta zagubiły się w
mrokach historii. Podobno Lovecraft w swoich listach do Augusta
Derletha zachęcał go do rozbudowania jego mitologii, ale dopiero po
śmierci tego pierwszego, Derleth postanowił, nie tyle dołożyć
swoją cegiełkę do kosmologii swojego korespondencyjnego
przyjaciela, ile z elementów tego świata przedstawionego stworzyć
nową gałąź Lovecraftowskiego drzewa. To zrodziło kontrowersje –
nie wszystkim spodobało się to, co August Derleth skomponował ze
spuścizny Samotnika z Providence. Tym bardziej, że Arkham House
wypuszczało teksty Derletha także pod nazwiskiem H.P. Lovecrafta
(mniejsza, że niektóre z nich zawierają słowa skreślone przez
Lovecrafta; jedynie jakieś tam fragmenty) – Derleth nazwał się
„pośmiertnym współpracownikiem” Howarda Phillipsa, czym też
naraził się na krytykę. Jeden z najbardziej zasłużonych badaczy
twórczości Samotnika z Providence, S.T. Joshi, tę fazę zawodowej
działalności Augusta Derletha nazwał być może najbardziej
haniebną w jego życiu. Dołączył do obozu oburzonych,
zniesmaczonych, czy po prostu niezadowolonych z tego konkretnego
podpięcia się pod dokonania Lovecrafta. Zdaje się, że największe
zastrzeżenia budzi styl, w jakim Derleth włączył się w ów
ogromny przecież projekt. Mnóstwo wszak pisarzy i pisarek dołożyło
swoją cegiełkę do tego wybitnego świata przedstawionego.
(Nawiasem mówiąc, Cthulhu Mythos to nazwa wymyślona przez
Derletha, Lovecraft natomiast stosował nazwę Yog-Sothothery). Treść
oczywiście też ma znaczenie, ale być może wokół tej
działalności Augusta Derletha, nie narosłoby tyle kontrowersji,
gdyby nie podpisywał swoich tekstów także nazwiskiem H.P.
Lovecrafta i nie nazywał się jego pośmiertnym współpracownikiem.
Być może.
Piętnaście
opowiadań, w tym jedno nieukończone oraz jedna minipowieść w
Polsce po raz pierwszy wydana w 2000 roku przez wydawnictwo Zysk i
S-ka (seria Kameleon). W 2021 roku to samo wydawnictwo wypuściło
edycję w twardej oprawie (pobudzającą, przynajmniej moją,
wyobraźnię grafikę na froncie zaprojektował Paweł Hordyniak) w
tłumaczeniu (jak poprzednio) Roberta P. Lipskiego. Muszę przyznać,
że miałam problem z tą publikacją. Niektórych może zaskoczę,
ale nie polegał on na tym, że August Derleth poważył się, miał
czelność, dopisać swój rozdział do kosmologii Samotnika z
Providence, stworzyć coś w rodzaju drugiej płaszczyzny Mitologii
Cthulhu, czy jak to tam nazwiemy. Krótko rzecz ujmując: historie
zamieszczone w tej książce w moim odbiorze były na tyle wyrównane,
że ułożenie ich od subiektywnie najlepszych do najsłabszych było
tutaj pewnym wyzwaniem. Dumałam, przestawiałam, a potem wracałam
do wcześniejszego ułożenia, żeby za niedługo znowu „łobuza”
przenieść. Aż w końcu zdecydowałam się na...
…dwóch
zwycięzców i całą gromadę dosłownie depczących im po piętach
„szybkich i wściekłych”. Otwierająca niniejszy zbiór (nie
licząc słów wstępnych od April Derleth, córki Augusta)
minipowieść pod tytułem „Czyhający w progu”
opowiada o owianym złą sławą tak zwanym lesie Billingtona w
stanie Massachusetts. Poznajemy Ambrose'a Dewarta, który właśnie
odziedziczył tę podobno przeklętą ziemię, wraz ze stojącą na
niej starą nieruchomością. Motyw przeklętego dziedzictwa będzie
często spotykany w tym zbiorku – widać, że Derleth szczególnie
go sobie upodobał. To samo można powiedzieć o amatorskich
badaniach burzliwej, niezwykłej historii przodków – takiemu
zajęciu odda się Dewart niedługo po przeprowadzce do tak zwanego
domu Billingtona. Czarna magia (to też jeden z ulubionych motywów
Derletha), tajemnicze morderstwa i zaginięcia, wrzaski rozlegające
się w niektóre noce w owianym złą sławą lesie, gdzie od dawien
dawna stoi emanująca jakąś złowrogą mocą wieżyczka. Uwagę
zwraca też struktura tej opowieści, jej forma - trzy części i tak
jakby trzy opowieści. Na początek narracja trzecioosobowa, z
Ambrose'em Dewartem w centrum, a w dwóch kolejnych działach już
bezpośrednie (w pierwszej osobie) relacje innych postaci. Szerokie
objęcie Mitologii Cthulhu (oczywiście na gałęzi Derletha - będzie
więc też o konflikcie złych Wielkich Przedwiecznych z dobrymi
Starszymi Bogami). Klimatyczna, choć miejscami może trochę
przegadana (niektóre opisy według mnie zbędne, jakby powielane,
powtarzane), ale już końcówka poprowadzona nazbyt pośpiesznie.
Drobne zgrzyty w niesamowicie intensywnym doznaniu zgotowanym mi
przez człowieka nazywanego protegowanym Howarda Phillipsa
Lovecrafta.
„Zamknięty
pokój” odnajdujemy w krainie na obrzeżach Dunwich. W
domostwie, które zgodnie z ostatnią wolą jego dziadka, stało się
wyłączną własnością Abnera Whateleya, który wychował się w
tych stronach, a teraz wraca na stare śmieci. W domu znajduje list
od swojego nieżyjącego już dziadka, który przekazał mu cały ten
najpewniej przeklęty majątek. List z osobliwą prośbą, czy raczej
żądaniem, które Abner ma zamiar wypełnić. I odkryć bodaj
największy sekret swojego dziadka. Dowiedzieć się więcej o
tytułowym pokoju, w którym, jak wie, przed laty zamknięto jego
ciotkę. Ciotkę, która prawdopodobnie wróciła odmieniona z
nadbrzeżnego miasteczka Innsmouth. Gęsty, lepki klimat,
nieodstępujące poczucie przyczajonego zagrożenia nie z tego
świata. Lekki zapaszek degeneracji, gnilny odorek, mgiełka
obrzydliwości i soczysty sekrecik rodzinny. Doprawdy interesujący
trupek w szafie. Niecodzienny okaz, aczkolwiek swoje istnienie chyba
bardziej zawdzięczający Lovecraftowi niż Derlethowi.
Opowiadania
moim zdaniem niemal równie dobre. Rewelacyjne. „Spadkobierca”,
czyli opowieść o człowieku, który NIE odziedziczył straszliwego
majątku. Antykwariusz Alijah Atwood wynajął nieruchomość w
Providence, która wpadła mu w oko. Poprzedni właściciel tego domu
zmarł, a jego spadkobierca jeszcze się nie odnalazł. Cała ta
sprawa jest na tyle tajemnicza, żeby nie powiedzieć osobliwa, aby
rozbudzić ciekawość Atwooda. Stara się rozwiązać zagadkę,
która dla współczesnego czytelnika prawdopodobnie będzie
oczywista. Przewidywalna opowieść o odwiecznej pogoni człowieka
za... Prawie na pewno się domyślicie. Niezbyt kreatywna, ale
znakomicie się wchłaniająca – rytmiczna melodia – stosownie
mroczna opowieść o UWAGA SPOILER ubłaganym upływie czasu
KONIEC SPOILERA.
W
„Dziedzictwie Peabodych” August Derleth pokazuje
nam kolejną przeklętą schedę. Wielki dom na prowincji w stanie
Massachusetts, w pobliżu miejscowości Wilbraham. Może i trochę
wtórne, ale na mnie podziałało. Okultyzm, alarmujące koszmary
senne, niebezpieczne sekrety antenata głównego bohatera, Zgniły
klimat i nader tragiczna otoczka. Mocno przygnębiająca rzecz.
„Przodek”
skupia się na młodym mężczyźnie, który dostaje propozycję nie
do odrzucenia. Jego mieszkający w lesie w stanie Vermont kuzyn
oferuje mu dobrze płatną i na pozór niezbyt wymagającą pracę.
Ów kuzyn prowadzi badania ukierunkowane na odzyskanie utraconych
wspomnień własnych, ale też jak szybko się okaże, zamierza
dotrzeć do wspomnień swoich przodków. Interesująca koncepcja:
niemożliwe, ale chwytliwe! Cuchnące opowiadanko – prawie czuć
ten ohydny zapach dobywający się z laboratorium szalonego naukowca.
Naukowca opętanego zgubną ideą. Niezdrową obsesją na punkcie...
historii.
„Cień
z przestworzy” to (umownie) opowieść psychoanalityka
Nathaniela Coreya o jednym z jego pacjentów. Niezwyczajny przypadek
niekoniecznie chorobowy. Tak czy inaczej, jego problemy zaczęły się
od zagadkowego ataku, po którym zapadł w śpiączkę. Stosunkowo
szybko odzyskał przytomność, ale stracił pamięć. Błyskawicznie
uzupełnił dane w swoim banku pamięci i dodał nowe. Nowe
zainteresowania i właściwie nowa osobowość. I uciążliwe
koszmary senne. Okiem Coreya, pacjent zatracił zdolność
odróżniania jawy od snu, ale czytelnik zapewne nie będzie
podzielał tego, bądź co bądź, zdroworozsądkowego przekonania.
Głos nauki w tego rodzaju opowieściach nie powinien być zbyt
uważnie słuchany. O czym może na własnej skórze przekona się
także Nathaniel Corey. Być może boleśnie. To opowiadanie wydało
mi się ambitniejsze od pozostałych. Bardziej kręta droga ku
straszliwej Prawdzie. Podskórny, pełzający niepokój. Lekka
paranoja.
„Wiedźmi
Jar”. Na zachód od Arkham leży dzika kraina, w której
mieszka pewna dziwna rodzina (że tak sobie zrymuję). Ludzie ci
stronią od innych, prowadzą wręcz pustelniczy żywot. Najmłodszy
członek wypełnia wprawdzie swój szkolny obowiązek, ale dystansuje
się od pozostałych uczniów. Nowy nauczyciel, człowiek, który
dopiero co przybył w te strony, człowiek z zewnątrz,
niewtajemniczony w sprawy tego zakątka Massachusetts, postanawia
pomóc temu ponad przeciętnie inteligentnemu chłopcu. Płynna,
rozbudzająca ciekawość narracja. Krótko, acz treściwie. Dobre
tempo, ciekawa, choć niezbyt wymyślna, raczej standardowa opowieść
o rodzinnym przekleństwie, klątwie.
W
„Cieniu na poddaszu” August Derleth znowu
przedstawia nam nieszczęsnego dziedzica. A właściwie prawie
dziedzica, bo żeby nasz narrator, mężczyzna imieniem Adam, stał
się pełnoprawnym właścicielem domostwa przepisanego mu przez
wuja, najpierw musi spędzić w nim co najmniej trzy miesiące. Przed
sprzedażą, jeśli taka będzie jego wola. Wujek ten parał się
czarną magią... i wszystko jasne:) Nawiedzone, przesiąknięte złą
aurą domiszcze, zagrożone ja w gruncie rzeczy sympatycznego
bohatera, sprawnie zagęszczający się mrok, (nie)uchwytna groza i
nocny intruz-pedant. Standard, ale cieszy.
W
„Ciemnym bractwie” poznajemy nocnego wędrowca z
Providence, Arthura Phillipsa, który niebawem znajdzie sobie wierną
towarzyszkę. Podczas jednego z tych wspólnych wypadów – noce w
Providence – natkną się na dziwnego jegomościa, jak zakładają
miłośnika twórczości nieodżałowanego Edgara Allana Poego. Taka
trochę „Inwazja porywaczy ciał” w wersji Augusta Derletha.
Iście paranoiczna atmosfera. O przerażającym spisku bez pardonu
prącym w jak najlepszym kierunku. A przynajmniej ja lepszego
zakończenie dla takiego utworu wymyślić nie potrafię.
„Glina
z Innsmouth” to umowna relacja przyjaciela rzeźbiarza
Jeffreya Coreya. Po zrzuceniu przez marynarkę wojenną bomb
głębinowych do wód w pobliżu Innsmouth, fale wyrzuciły na brzeg
między innymi niezwykłą glinę. Z tej gliny Jeffrey Corey ulepił
dosyć szkaradną rzeźbę, tym samym sprowadzając na siebie poważne
niebezpieczeństwo. Ale czy na pewno? Ciekawy, choć w pewnym
zakresie znany mi już z innych źródeł, wątek, A do tego
lovecraftowskie rybopodobne istoty, degeneracja, plugastwo, jak to w
Innsmouth. I tylko finału żal.
Kroczek
za powyższymi stawiam:
„Dzień
Wentwortha”, czyli prawdopodobnie najgorsze doświadczenie
w życiu komiwojażera Freda Hadleya. Wracając z Dunwich, gdzie
przybył w interesach, mężczyzna wybiera drogę przechodzącą
przez dolinę leżącą na północ od wspomnianej fikcyjnej osady
wymyślonej przez Howarda Phillipsa Lovecrafta. Pogoda zmusza naszego
bohatera do poszukania jakiegoś schronienia. Kto szuka, ten
znajdzie... ale niezupełnie to, czego szukał. Samotnie mieszkający
mężczyzna, który ugości Hadleya wyraźnie z obawą wyczekuje
niemożliwego. Sam siebie próbuje przekonać, że jego strach jest
całkowicie irracjonalny, ale to nie pomaga. Facet ma porządnego
pietra. Prosta historia z „milusim” zakończeniem. I ta atmosfera
oczekiwania. Nieznośna. Czekasz na nieuniknione, dobrze wiesz na co,
czy raczej na kogo. Suspens jak u Hitchcocka, nie sądzicie?
„Okno
na poddaszu” to... Tak, tak, jest spadkobierca! Po śmierci
swojego kuzyna młody mężczyzna, zgodnie z jego ostatnią wolą,
staje się jedynym właścicielem nieruchomości otoczonej wzgórzami
nieopodal Aylesbury Pike. Niby standardowa opowieść, ale przy tak
zręcznej żonglerce napięciem nudzić się niepodobna.
Lovecraftowski klimat, przyczajona, nienazwana groza, która
niebawem, już za moment najpewniej w całości się nam objawi. W
całej swojej z pewnością ultrapotwornej postaci.
„Koszmar
z przeszłości” i kolejny dziedzic. Domostwo w pobliżu
Dunwich, którego poprzedni właściciel, wuj narratora, świeżo
upieczonego właściciela tej ponad wszelką wątpliwość felernej
schedy, zaginął dawno temu. Klimatycznie, jak zawsze (czytaj: w
całym omawianym zbiorze), ale fabuła trochę nijaka. Mało
wyrazista, pozbawiona charakterystycznych elementów. Dobrze się
czytało, ale podejrzewam, że w pamięci błyskawicznie się zatrze.
Schowa się za bardziej pomysłowymi przeżyciami innych członków
„skażonych rodów” z kronik Augusta Derletha, które nie
powstałyby, gdyby pewien samotnik z Providence miast pisaniem zajął
się czymkolwiek innym.
Teraz
dwie tylko niezłe historyjki. „Lampa Alhazreda”,
która może być wariacją na temat życia samego Howarda Phillipsa
Lovecrafta. Główny bohater nazywa się Ward Phillips (przypadek?
Nie sądzę) i – jakżeby inaczej! - właśnie odziedziczył dom z
całym wyposażeniem. To ze zwykłych rzeczy, ale jest i „mały”
bonus. Ten dodatkowy prezent to tytułowa lampa (tak, tego
Alhazreda). Magiczna lampa, bo w jej świetle odsłaniają się inne
światy. Opowieść bijąca tęsknotą za starymi, lepszymi czasami.
Za dzieciństwem. Zdecydowanie bardziej nostalgicznie niż upiornie.
Mnóstwo żywych kolorów – nieco znużyły mnie te szczegółowe,
powiedziałabym kwieciste opisy bajkowych krain – i mało, dla mnie
stanowczo za mało, czerni. Właściwie to tyle, co nic.
„Rybaka
z Sokolego Przylądka” czyta się jak legendę, ewentualnie
krótką baśń, bajkę dla niegrzecznych, albo po prostu
spragnionych mocniejszych doznań, dzieci. Był sobie pewien rybak,
który niedaleko miasteczka Innsmouth złowił niezwykłą istotę,
która mogła, ale nie musiała, być najprawdziwszą syreną.
Darował jej życie, a w zamian coś zostało mu obiecane. Jak na
poziom tego zbiorku to trochę mało. Krótka historyjka skąpana w
jako takiej atmosferze tajemniczości, ale właściwie pozbawiona
jakichś zapadających w pamięć akcentów.
Tekst
poza konkurencją, nie biorący udziału w tym moim wyobrażonym
wyścigu – nie wystawiłam mu oceny w swoim zeszyciku. Wyobraźcie
sobie, że oglądacie film. Już zdążyliście rozgościć się w
świecie przedstawionym, zaangażowaliście się w losy bohaterów,
gdy nagle akcja zostaje przerwana, a na ekranie pojawiają się słowa
„produkcja nie została dokończona z powodu nagłej śmierci
reżysera”. Dobrze, w świecie filmowym coś takiego może i by nie
przeszło (może nie, może tak, nie wiem), ale w światku
wydawniczym taki ruch nikogo dziwić nie powinien. Raczej. Choć
wiedziałam, że „Obserwatorzy spoza czasu”
(wspomina o tym April Derleth w swojej przedmowie do tej publikacji)
to tekst, którego August Derleth nie zdążył dokończyć przed
swoją śmiercią, to i tak poczułam się... nietęgo. Myślę, że
jakaś dłuższa historia się tu kluła. Może nawet (mini)powieść.
O niejakim Nicholasie Waltersie, Angliku, który dziedziczy niewielką
posiadłość w pobliżu Dunwich w stanie Massachusetts. Wie, że
jego ojciec miał rodzinę w Stanach Zjednoczonych, ale nigdy mu o
niej nie opowiadał. Niedługo po przybyciu Waltersa do
nowego-starego domu w podejrzanej okolicy, autor przykuwa naszą (i
swojego bohatera) uwagę do dekoracji na ścianie nad kominkiem. Coś
niepojętego, zastanawiającego się tu wyprawia. Kolejny ruch
czołowej postaci? Oczywiście szukanie informacji o starym, herbowym
rodzie z Dunwich. Mroczne sekrety... I koniec. A z taką wyraźną
pieczołowitością, maniakalną wręcz, wspaniałą skrupulatnością
August Derleth budował tę historię. Klimat boski, tylko czasu
zabrakło. Szkoda. Z drugiej strony dalej równie dobrze mogło się
popsuć...
Przepiękne
wydanie (Zysk i S-ka, rok 2021), wyborne opowieści. Czternaście
opowiadań, jedna minipowieść i jedno nieukończone dzieło Augusta
Derletha, moim zdaniem pojętnego ucznia Howarda Phillipsa
Lovecrafta. Tak, to nie to samo. Tak, to trochę inna mitologia. Są
różnice, ale i są podobieństwa. Wspólne elementy. Derleth
stworzył coś w rodzaju równoległego świata, gdzie moim zdaniem
panuje podobna atmosfera i gdzie żyją też stwory stworzone przez
Samotnika z Providence, ale cała otoczka... Zbiór „Obserwatorzy
spoza czasu” w mojej domowej biblioteczce stanie obok wydań
zbiorczych utworów Howarda Phillipsa Lovecrafta. Gdybym musiała
wybierać, to bez wahania poszłabym za tym drugim, ale na szczęście
nie muszę. Na szczęście mogę z radością przenosić się do
mrocznych światów wykreowanych przez obu tych panów. Na szczęście
dla mnie u Augusta Derletha też mi wygodnie. Takie moje najnowsze,
choć pewnie mocno spóźnione, odkrycie. Ale jak to mówią: lepiej
późno niż wcale.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz