Przyjaciółki
ze studiów, Jackie, Trina i Abbey, organizują spotkanie po latach,
weekendowy wypad nad jezioro w lasach New Jersey, na obszarze
nazwanym Deep Barrens. Jackie mieszka w Nowym Jorku, gdzie pracuje na
etacie i praktycznie utrzymuje swojego aktualnego chłopaka, Trina
jest odnoszącą sukcesy modelką z imponującą posiadłością w
Los Angeles, a Abbey opiekuje się schorowaną matką w Chicago.
Teraz wreszcie mają okazję do wspólnego powspominania szalonych
przygód z czasów młodości i przeżycia nowej, z dala od ich
naturalnego, wielkomiejskiego, środowiska. Relaks na łonie Natury
zostaje jednak brutalnie przerwany przez obłąkaną rodzinkę z Deep
Barrens: dorosłych, ale bynajmniej dojrzałych braci Ike'a i Addleya
oraz ich troskliwą inaczej matkę, radośnie zarządzającą tym
koszmarem.
|
Plakat filmu. „Mother's Day” 1980, Troma Entertainment, Saga Films, Duty Productions |
Obraz
wyklęty. Zakazany między innymi w Wielkiej Brytanii (do użytku
domowego dopuszczony dopiero w 2015 roku), Australii i Republice
Federalnej Niemiec. Jeden z najbardziej znienawidzonych filmów
Rogera Eberta, nieżyjącego już amerykańskiego krytyka filmowego,
pierwszego zdobywcy Nagrody Pulitzera w tej dziedzinie, dziennikarza,
scenarzysty i autora książek. Właściwie obraz znienawidzony przez
większość ówczesnych i wielu współczesnych znawców kina. Za
przedstawienie przemocy wobec kobiet (ekstremalnie niesmaczna, chora
opowieść), za cynizm, „kreskówkowe aktorstwo”, nieporadne
próby generowania napięcia, niezręczne ustawienia kamer i w ogóle
za wszystko. W jednej z amerykańskich gazet pojawiła się nawet
pochwała dla cenzury, coś w rodzaju niby ostrożnej laurki dla
pomysłu czy to okrojenia, czy w ogóle wyeliminowania tej inwazyjnej
produkcji. „Dzień matki” (oryg. „Mother's Day”) Charlesa
Kaufmana - brata współzałożyciela kultowej wytwórni Troma
Entertainment, Lloyda Kaufmana, jednego z producentów tej małej
paskudy – został zrealizowany za zaledwie sto piętnaście tysięcy
dolarów (albo sto pięćdziesiąt, bo i takie dane są w obiegu),
między innymi w miejscu, które zostało bezbłędnie rozpoznane
przez miłośników „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama i
„Piątku trzynastego II” Steve'a Minera. Scenariusz jest dziełem
Charlesa Kaufmana i Warrena Leighta. W 2010 roku wypuszczono luźny
remake tej (nie)sławnej pozycji pod tym samym oryginalnym tytułem
(pol. „Powrót zła”), wyreżyserowany przez Darrena Lynna
Bousmana, twórcę między innymi drugiej, trzeciej i czwartej
odsłony hitowej „Piły” (filmowa seria zapoczątkowana w 2004
roku przez Jamesa Wana) oraz późniejszych „11-11-11. Liczby
przeznaczenia” (2011), „The Barrens” (2012) i „Zakonu Świętej
Agaty” (2018).
Rape
and revenge w oparach satyry społecznej. Siarczysty policzek dla
amerykańskiej kinematografii, ohydztwo nie do przyjęcia, odrażający
produkt, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego.
Hańba, hańba, hańba! Psy szczekają, a karawana jedzie dalej.
Nieważne, jak mówią, byle mówili. W zasadzie w kinie grozy
ostrzegawcze krzyki obrońców moralności czy mniej wzniosłe wyrazy
oburzenia bezczelnym przekraczaniem granic dobrego smaku, często
przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego. Antykampania rozkręcona
przez krytyków filmowych zaraz po wypuszczeniu „Dniu matki”
Charlesa Kaufmana, przez jakiś czas może i przynosiła spodziewane
efekty - zadowalających wpływów z tego obrazu nie było: prędzej
porażka niż sukces finansowy, ale jak się do tego miały w
większości skrajnie niepochlebne recenzje zaufanych piór, pewności
nie mam – w końcu jednak „muchy zaczęły oblegać padlinę”.
„Dzień matki” Charlesa Kaufmana nieoczekiwanie wyrwał się ze
okowów całkowitego zapomnienia, przystroił w piórka kultu. I
śmiem przypuszczać, że spora w tym zasługa rozgniewanych
koneserów sztuki filmowej. W sumie szkoda, że nie przypuścili
większego ataku, bo mam czelność ubolewać nad, bądź co bądź,
niedostateczną rozpoznawalnością tej produkcji spod ciemnej
gwiazdy. Właściwie, gdybym zaufała tym wszystkich wstrząśniętym,
zaszokowanych, zniesmaczonym ekspertom filmowym, to pewnikiem
czułabym się mocno oszukana. Też mile zaskoczona, bo ze
„szczytnej” akcji pt. „Nie zbliżajcie się do Dnia Matki
Charlesa Kaufmana!!!” wyniosłam też wyraźną sugestię, że to
czysta mizoginia jest. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet
przemycili swój wstrętny manifest pod przykrywką co najmniej
równie wstrętnego (pod)gatunku. Yhm, jasne. Exploitation...
trzymajcie mnie w pięciu, bo zabiję dziesięciu. Normalni ludzie
czegoś takiego nawet kijem by nie tknęli. Tylko psychopaci,
zboczeńcy, dewianci, czy jak tam nas teraz zwą. Nas, czyli
odbiorców hardcorowych obrazów. Nie jestem tylko pewna, czy
opowieść o niemodelowej amerykańskiej rodzince autorstwa Charlesa
Kaufmana i Warrena Leighta (scenariusz) bezpiecznie można włożyć
do tej szufladki. Czy aby nie zostanie tam rozerwana na strzępy
przez inne bestie? Choćby szerzej znane pozycje spod znaku gwałtu i
zemsty: taki „Ostatni dom po lewej” Wesa Cravena albo „Pluję
na twój grób” Meira Zarchiego. „Bękarty lat 70. XX wieku”,
które też zostały zrimejkowane (nowe plucie na grób, w Polsce
dystrybuowane pod tytułem „Bez litości” obecnie liczy sobie
trzy części, z których jedna jest bardzo luźno, jeśli w ogóle
powiązana z resztą, a stare plucie na grób dwie, przy czym sequel
ukazał się dopiero w 2019 roku, czyli przeszło czterdzieści lat
po premierze pierwowzoru), zresztą z większym powodzeniem i które
najwyraźniej nie uzbroiły amerykańskich krytyków - w każdym
razie nie wszystkich - porywających się na „Dzień matki”
Charlesa Kaufmana. Może nie widzieli? Albo to, albo okazali się
bardziej czuli na ten ochłap, a właściwie to bardziej pierd
sztuki. Mmm... cóż za rozkoszny zapaszek. Słychać wycie?
Znakomicie! Nazywajcie mnie mizoginem, nazywajcie cynikiem, ale
prawdy nie zakrzyczycie. A prawda jest taka, że Stany Zjednoczone
Ameryki Północnej (i nie tylko one) ugrzęzły w bagnie
konsumpcjonizmu. Żyjcie sobie dalej w swoich mydlanych bańkach,
gońcie za mitycznym American Dream, oglądajcie telewizje,
słuchajcie disco lub punku i zamykajcie oczy na wszelkie patologie.
Zamiatajcie brudy pod dywan, a ja i tak je wyciągnę. Trupy z szaf,
komód i innych schowków też powywlekam, nie mogę jednak obiecać,
że będą w jednym kawałku.
|
Okładka DVD. „Mother's Day” 1980, Troma Entertainment, Saga Films, Duty Productions |
„Dzień
matki” Charlesa Kaufmana otwiera parodia Erhard Seminars Training,
autentycznej organizacji założonej przez Wernera Erharda w 1971
roku, oferującej „jedyny w swoim rodzaju, niezastąpiony”
sześciotygodniowy kurs w zakresie samodoskonalenia. W jedną z
epizodycznych postaci wcielił się sam Charles Kaufman (a w inną,
która przewinie się nieco później, jego ojciec Stanley Kaufman),
ale nas powinna najbardziej interesować sympatyczna staruszka
proponująca nowym znajomym darmową podwózkę. W zasadzie jest
chyba gotowa ugościć tych młodych ludzi w swoich skromnym progach
– nakarmić, może nawet przenocować – gdzieś w leśnej głuszy.
Poczciwa kobiecina nie ukrywa, że w duchu śmieje się z tych
wszystkich mieszczuchów, którym wydaje się, że zapuszczanie
korzeni na takim bezludziu nierozerwalnie wiąże się z całkowitym
odcięciem od zdobyczy cywilizacyjnych. Rozszczebiotana pani za
kierownicą przekonuje swoich wielce podejrzanych pasażerów, że
bez trudu nadąża za zwykle patrzącymi na nią z góry miastowymi.
Aroganckimi turystami, którzy teraz siedzą w jej rozklekotanym
aucie. Czekając na dogodny moment do definitywnego uciszenia tej
naiwnej staruchy? Bo chyba tak o niej myślą. Złe spojrzenia w
połączeniu z alarmistyczną zabawką młodzieńca z tylnego
siedzenia, dobitnie mówią nam, że kroi się jakaś grubsza sprawa.
Że dobry uczynek starszej kobiety, już niebawem zostanie ukarany.
Spadnie głowa i pokaże się poszarpane mięsko, polane raczej
kiepską imitacją krwi. A potem poznamy kobiety walczące. Papużki
nierozłączki w czasach studenckich, których drogi potem się
rozeszły. Nie pokłóciły się ani nic w tym rodzaju, tylko tak się
niefortunnie dla tej przyjaźni poskładało, że osiadły w różnych
metropoliach. A co studia złączyły, niechaj los permanentnie nie
rozłącza. Jackie, Trina i Abbey (zadowalające kreacje odpowiednio
Deborah Luce, Tiany Pierce i Nancy Hendrickson) z inicjatywy tej
pierwszej po latach umawiają się na biwak. Wariatki znowu razem.
Pozytywnie zakręcone, ale i potrafiące uprzykrzyć życie
niewadzącym im rodakom. Scena w sklepie – klasyczny postój:
podrzędny przybytek z nieeleganckim, jeśli już nie niechlujnym,
bądź co bądź podejrzanym typem za ladą – doskonale to
pokazuje, ale mnie ukuło coś jeszcze. Nawet bardziej niż
niegrzeczne potraktowanie drobnego przedsiębiorcy. Przeróbka motywu
z „Jasia i Małgosi” braci Grimm, remiks piwoszek, które
najwyraźniej uważają, że o porządek wypada dbać tylko w swoich
czterech ścianach (w przypadku Triny na posesjach), a wszędzie
indziej można się zachowywać jak zwykłe fleje. Z drugiej strony,
to może okazać się zbawienne dla przynajmniej jednej z nich.
Której? Nie wiem, jak to się stało, ale beznadziejnie
przestrzeliłam w typowaniu czołowej postaci. Naprawdę, byłam
mocno zaskoczona rozwojem wydarzeń – tacy przebiegli filmowcy, czy
taka niekontaktująca ja? - w „melinie” niewzorcowej
amerykańskiej rodziny. Skażonej popkulturą. Nestorka rodu, jedna z
najciekawszych, najbardziej wybuchowych staruszek, jakie w kinie
grozy zdążyłam wypatrzyć (bezbłędny występ Beatrice Pons) -
normalnie kobieta dynamit - jest zapaloną telewidzką, samotnie
wychowującą dwóch pełnoletnich synów, Ike'a i Addleya (aktor
jednej roli Gary Pollard i Michael McCleery, czyli oficer Akins z
późniejszego „Prześladowcy” Johna Dahla), faktycznie
dokazujących jak w kreskówce, ale mnie to przekonało. Nie do
końca, bo ulubione zajęcie tej skrajnie patologicznej rodzinki, z
bajką dla grzecznych dzieci przypuszczalnie nikomu kojarzyć się
nie będzie. Odgrywanie scenek dla najdroższej mamusi. Uwielbia
telewizję, ale to za mało. Pragnie obcować także z kulturą
wysoką, chadzać do teatru, jak inne wytworne damy w tym
niesprawiedliwie obdzielającym kraju. Panie z miasta mają wszystko
wykładane na tacy, a ona, pani z pipidówy, może liczyć tylko na
wątpliwy talent swoich chłopców. Porwania, tortury, gwałty,
morderstwa, makabryczne czynności już post mortem... ale
nieprzestrzegania czwartego przykazania Bożego zarzucić im nie
można. Bezwzględnie czczą matkę swą (ojciec gdzieś się
zapodział). To nie kwestia religii, tylko wartości panujących w
ich obskurnym, potwornie brudnym domu. Nie żebym była pedantką,
ale to już tęgie przegięcie. Artystycznym nieładem nawet
najbardziej roztrzepane twórcze umysły zapewne tego nie nazwą.
Niewykluczone, że część wystroju „zrobiła się sama”, że w
tym nieprzytulnym domku w lesie zadziałali też niewyspecjalizowani,
przypadkowi scenografowie, bo ekipa kręciła w pustostanie, w którym
podobno ktoś został zamordowany, a zwłoki odkryła ekipa Charlasa
Kaufmana. „Dzień matki” bywa zabawny, częściej okrutny,
niespecjalnie, a na pewno nieprzesadnie krwawy i mnie tam nieraz
solidnie trzymający w napięciu. A już najmocniej podczas
spuszczania odpowiednio zapakowanego ciała z okna i „zabawy w
chowanego” w ciemnym, strasznym lesie.
Brudny
klimat, brudna historia, brudne charaktery – czego chcieć więcej?
I jeszcze ten charakterystyczny moment, to przebudzenie mocy (final
girl), przy którym niezmiennie rośnie moje serce. „Dzień
matki” Charlesa Kaufmana to „wideo paskudne”, ale myślę, że
z tej bardziej ugodowej półki. Nie jest takim wstręciuchem, jak go
malują. W każdym razie podejrzewam, że miłośnicy tanich
filmowych brutali bywali już w większych „opałach”.
Exploitation z nie tak znowu ostrymi zębiskami.
Niezachowujący maksymalnej powagi, mający dystans do siebie,
śmiejący się, ale z umiarem. I raczej gorzko. Niepoprawny
politycznie czaruś. Bo mnie zauroczył, a najgorsze, że nie wstydzę
się do tego przyznać, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz