.jpg)
Derek Charles jest szczęśliwym mężem i ojcem, pracującym w dużej firmie na wysokim stanowisku. Ta idylla kończy się jednak z chwilą poznania pięknej Lisy, która przez kilka dni ma przebywać w jego biurze na zastępstwie. Dziewczyna próbuje poderwać niezainteresowanego jej wdziękami Dereka, a kiedy ten stanowczo odrzuca jej coraz to bardziej zapalczywe zaloty w jej chorym umyśle budzi się przekonanie, że łączy ich płomienny romans.
Hollywoodzka produkcja Steve’a Shilla z doborową obsadą i… konwencjonalną fabułą. Thrillerów traktujących o niebezpiecznych związkach nakręcono już całkiem sporo, a na uwagę zasługują przede wszystkim tak głośne obrazy, jak "W sieci", „Fatalne zauroczenie” i „Niewierna”. „Obsesji”, niestety troszkę brakuje do wymienionych produkcji, aczkolwiek jak na kondycję ostatnio powstałych w Hollywood thrillerów i tak radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Twórcy przede wszystkim zadbali o przekonujące charakterologicznie postacie, wykreowane przez znane twarze. W roli prześladowanego przez blond piękność, czarnoskórego (o jakiejkolwiek niepoprawności politycznej nie może tu być mowy), cieszącego się dobrą opinią wśród kolegów z pracy, dowcipnego Dereka Charlesa, który nad wszystko przedkłada szczęście swojej żony i dziecka wystąpił przekonujący aktorsko Idris Elba. Jego nemezis, żyjąca w wyimaginowanym świecie, niebezpieczna femme fatale, wykreowana przez Ali Larter mogła poszczycić się najbarwniejszą rolą, najmocniej skupiającą uwagę widza na swojej psychotycznej osobowości. I chociaż aktorsko mogła dać z siebie troszkę więcej to w ogólnym rozrachunku i tak przyjemnie się na nią patrzyło. Obsadę dopełnia żona Dereka, która bynajmniej nie zamierza oddać męża bez walki. Zawsze uważałam, że Beyonce Knowles powinna pozostać przy śpiewaniu, aktorstwo zostawiając innym gwiazdkom (podobnie, jak Jennifer Lopez) i raczej nie zmieniłam swoich przekonań po obejrzeniu „Obsesji”, w której zdecydowanie zabrakło jej bardziej wyrazistej mimiki.

Choć „Obsesję” uważam za bardzo udany, mocno wciągający thriller byłabym nieszczera wychwalając każdą minutę seansu, bowiem w moim mniemaniu o wiele lepiej zaprezentowała się pierwsza połowa, w której Lisa próbowała najpierw subtelnie, a z czasem coraz bardziej nachalnie zdobyć serce Dereka. Sceny z obłapianiem mężczyzny w łazience, podczas gdy za drzwiami kabiny przebywał ich kolega z pracy oraz podesłanym Derekowi przez Lisę mailem z jej niezliczonymi zdjęciami w chwili, gdy w pokoju przebywała jego żona wykazują się sporą dozą umiejętnie wyważonego napięcia, bowiem mimo niewinności Dereka odbiorca (podobnie, jak on sam) cały czas jest przekonany, że z chwilą odkrycia molestowania jego osoby przez ponętną kobietę wszyscy z jego otoczenia, łącznie z żoną, nie dadzą wiary jego słowom, w pierwszej kolejności oskarżając (jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa) mężczyznę. Te subtelne, wręcz manipulacyjne zagrania naszej femme fatale kończą się z chwilą jej próby samobójczej – od tego momentu, niestety, twórcy zdecydowali się na większą dozę akcji, na rzecz której poświęcili to misternie konstruowane napięcie w pierwszej połowie seansu. Na ich usprawiedliwienie powiem tylko, że nie mieli innego wyjścia, wszak nie można całej fabuły opierać na delikatnych próbach zdobycia mężczyzny, w końcu musi dojść do bardziej zdecydowanych konfrontacji, aczkolwiek tutaj też scenarzysta się nie popisał. Akcja była, to nie ulega wątpliwości, aczkolwiek w czynach Lisy zabrakło mi większego zdecydowania, większej dozy okrucieństwa, co widać na przykładzie porwania synka Charlesów. Zakończenie, mimo, że nagrodzono je Złotym Popcornem za „najlepszą scenę walki” w moim mniemaniu nie dość, że było aż nadto naciągane to w dodatku zaprezentowało najgorszy z możliwych finał całej intrygi. UWAGA SPOILER Między Lisą i żoną Dereka od początku mocno iskrzyło – ich rozmowy przypominały rywalizację wściekłych kocic, co twórcy nachalnie podkreślili w ich finalnej walce, która owszem ze względu na swój pełny erotyzmu podtekst ma szansę przypaść do gustu męskiej części widowni, aczkolwiek dla mnie była mocno przesadzona. A jeśli dodamy do tego denerwujący, wręcz cukierkowaty happy end to za przeproszeniem zostają mi jedynie mdłości KONIEC SPOILERA.
„Obsesję” widziałam już kilkukrotnie (poza zakończeniem, którego pojedynczy seans w zupełności mi wystarczy), bo mimo kilku denerwujących rozwiązań fabularnych prezentuje sobą dokładnie tego rodzaju produkcję, jakich nieustannie poszukuję – bez efektów komputerowych, skupiających się jedynie na fabule, która choć mocno konwencjonalna i tak jakimś cudem mocno wciąga. A najważniejsze, że znalazło się również miejsce dla femme fatale, czyli mojego ulubionego typu bohaterki filmowej.