Stronki na blogu

czwartek, 18 kwietnia 2013

„Ruiny” (2008)

Dwie zaprzyjaźnione pary, Amy i Jeff oraz Stacy i Eric, spędzają wakacje w słonecznym Meksyku. Pewnego dnia poznają niemieckiego wczasowicza, Mathiasa i jego znajomego Greka, Dimitra. Razem postanawiają wyruszyć do dżungli z dala od szlaku turystycznego, aby dotrzeć do zamkniętej dla zwiedzających świątyni Majów. Na miejscu zostają otoczeni przez tubylczy lud, który nie chce ich wypuścić z pełnych zielonych pnączy ruin piramidy. Zniewoleni młodzi ludzie wkrótce odkrywają, że prawdziwym zagrożeniem nie są uzbrojeni miejscowi tylko mięsożerna roślina, która niczym pasożyt żeruje na ich wycieńczonych ciałach.
Adaptacja głośnej powieści Scotta Smitha, na podstawie jego własnego scenariusza, w reżyserii Cartera Smitha. Wielbiciele książki zapewne będą zawiedzeni licznymi modyfikacjami fabularnymi, co tym bardziej zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że za scenariusz filmu odpowiadał sam pisarz. „Ruiny” utrzymano w mocno teen-horrorowej konwencji, co akurat wcale mnie nie zraziło – jedyne zmiany „wersji papierowej”, które mnie zawiodły to wyzbycie się prawie całej aury wyalienowania piątki młodych ludzi, przebywających z dala od cywilizacji na ruinach starej piramidy Majów oraz rezygnacja z odwróconej konwencji zgonów poszczególnych protagonistów, tutaj niestety twórcy postawili na znany schemat, który z łatwością można przewidzieć z chwilą poznania wszystkich bohaterów – czyli w trakcie pierwszego kwadransa seansu.
Skoro już wywiązałam się ze swojego polskiego obowiązku narzekania czas przejść do plusów niniejszej produkcji. Jak na teen-horror przystało, oczywiście, nie można liczyć na jakąś ambitną fabułę, już prędzej na utarty schemat, którym uporczywie podąża scenariusz. Aczkolwiek kilka ciekawych elementów znacznie umila cały seans. Twórcy zdecydowali się na kręcenie przeważającej ilości zdjęć w pełnym słońcu, w otoczeniu malowniczych krajobrazów zielonej dżungli, co na zasadzie kontrastu stworzyło mocno trzymający w napięciu klimat wszechobecnego zagrożenia ze strony krwiożerczych roślin. Oczywiście, nocne ujęcia również się pojawiają i także silnie podnoszą poziom adrenaliny we krwi widza, aczkolwiek to w dzień będziemy świadkami najciekawszych wydarzeń z punktu widzenia wielbiciela horrorów. Kiedy nasi protagoniści już odkryją prawdziwą, nadprzyrodzoną naturę otaczających ich roślin, w pełnej akcji scenie poszukiwania w podziemiach telefonu komórkowego (przekonująco wygenerowani komputerowo „zieloni” antagoniści) przyjdzie kolej na potężną dawkę scen gore, które podobnie, jak w pełni profesjonalna realizacja dobitnie udowadniają, że wbrew licznym opiniom polskich widzów nie mamy tutaj do czynienia z horrorem klasy Z. Okrutne krwawe sceny nacechowano tak dużą dawką realizmu, że twórcom bez większego problemu udało się osiągnąć swój główny zamiar: całkowitego zniesmaczenia, jak największej grupy widzów. Amputacja nóg, sparaliżowanemu Mathiasowi – miażdżenie kamieniem i przypalanie rozgrzaną patelnią poszarpanych kikutów oraz skalpowanie Stacy w poszukiwaniu, gnieżdżących się w jej ciele pnączy, najpierw przez Jeffa, a potem przez nią samą z najmocniej rzucającymi się w oczy zwisającymi płatami zakrwawionej skóry to prawdziwa „uczta” dla wielbicieli maksymalnie dosłownego kina gore albo, co bardziej zgodne z prawdą realistycznego torture porn.
Smith szczególnie starannie wybrał obsadę ze znanym mi z remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Jonathanem Tuckerem na czele, którego oryginalna maniera, podczas wypowiadania kolejnych kwestii nieodmiennie mnie zachwyca. Drugi z przodujących panów to Shawn Ashmore we własnej osobie, aktor, który bardziej niż jego brat bliźniak, Aaron, zadomowił się już w kinie grozy. Wystąpił już między innymi w takich produkcjach, jak „Przesilenie”, „Topór 2”, „Powrót zła” i „The Barrens”. W „Ruinach”(choć ewidentnie mógłby przyciąć strzechę na głowie) nie zaskoczył mnie niczym negatywnym – utrzymał swój w miarę przekonujący poziom aktorski. Zestawiając z panami żeńską część obsady muszę przyznać, że w moim odczuciu Jena Malone i Laura Ramsey zaprezentowały się o niebo gorzej – nie wiem, czy to kwestia ich irytujących postaci-histeryczek, ale faktem jest, że niezmiernie działały mi na nerwy.
Chociaż wielu widzów narzeka na zakończenie, które owszem podobnie, jak i większość scenariusza posiada wszelkie znamiona utartej teen-horrorowej konwencji mnie w ogóle nie rozczarowało, choć byłabym wdzięczna, gdyby ktoś inny wyszedł cało z opresji zamiast najbardziej znienawidzonej przeze mnie osoby. Myślę, że największą siłą finału jest rezygnacja z wyjaśnienia genezy morderczej rośliny, jej przeznaczenia oraz reakcji władz Meksyku na jej obecność – dzięki temu widz ma możliwość samodzielnego dopowiedzenia sobie wszystkich niejasności, które jeśli się nad tym zastanowić nie nastręczają zbyt wielkich kłopotów.
W dobie wyzbytych z jakiegokolwiek klimatu grozy i wszechobecnego zagrożenia, szafujących nieustanną akcją i efektami komputerowymi horrorów pokroju „Silent Hill 2” i „Kolekcjonera”, „Ruiny” prezentują się naprawdę smacznie, jeśli oczywiście akceptuje się tę teen-horrorową konwencję. Twórcy unikali nadmiernego epatowania sztucznym efekciarstwem, decydując się na absolutne minimum w wizualizacji krwiożerczej rośliny oraz nie nadużywali sztucznej krwi, co mogłoby szybko zamienić się w czystą groteskę. Już tylko za to należy się Carterowi Smithowi uznanie, a przecież plusów jest dużo więcej.