Młode małżeństwo, Nell i Steven Barrows, wprowadzają się do starej
kamienicy w Hollywood. Kobieta od początku nie jest zachwycona mieszkaniem, ale
trudna sytuacja materialna nie pozostawia jej wyboru. Steven całe dnie spędza
na dyżurach w szpitalu, a jego żona w tym czasie poznaje nowych sąsiadów i
historię tego budynku. Im więcej się dowiaduje, tym bardziej wzrasta jej
zniechęcenie do owego otoczenia, które z czasem przekształca się w niepokój.
Kiedy lokatorzy kamienicy zaczynają znikać tylko Nell próbuje przekonać
właściciela budynku i Stevena, że z tym miejscem jest coś nie w porządku. Nikt
nie daje wiary jej słowom, a tymczasem kolejni mieszkańcy są brutalnie
mordowani przez zamaskowanego sprawcę. W końcu kobieta postanawia zgłębić
okultystyczną historię domu i na własną rękę rozwiązać zagadkę zaginięć
lokatorów.
Remake slashera Dennisa
Donnelly’ego z 1978 roku w reżyserii Tobe’a Hoopera, który jak chyba wszystkie
XXI-wieczne horrory tego twórcy nie zyskał dużego uznania widzów. Powodem
niechęci mogło być standardowe ujęcie tematu, w domyśle dostosowane do
oczekiwań fanów nurtu slash z
pominięciem poszukiwaczy czegoś oryginalnego. Scenariusz Jace’a Andersona i
Adama Gierascha w istocie w paru szczegółach nawiązywał do zakurzonego dziełka
Donnelly’ego, choć główna oś akcji została silnie zmodyfikowana i owszem
„Krwawa masakra w Hollywood” na tle innych slasherów
nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ale akurat to nie jest dla mnie żadnym
problemem, wszak zaliczam się do wąskiego grona widzów odnajdujących
przyjemność w obcowaniu z ogranymi motywami slasherów.
W 2013 roku powstał sequel remake’u zatytułowany „Toolbox Murders 2”, którego
premierę wstrzymano przez Deana Jonesa, reżysera „Coffin Baby”. W swoim filmie
Jones wykorzystał zdjęcia i materiały z „Toolbox Murders 2” bez zezwolenia
producentów i choć upierał się przy stanowisku, że jest to całkowicie niezależna
produkcja, oderwana od sequela „Krwawej masakry w Hollywood”, „Coffin Baby” obecnie
jest właśnie tak postrzegany, ze względu na liczne zbieżności ze swoim
poprzednikiem.
Obcując z twórczością Tobe’a Hoopera odnoszę wrażenie, że jak mało który
inny reżyser pozostał on wierny prostocie, która rozsławiła jego nazwisko w
latach 70-tych i 80-tych. Czasy się zmieniły, współcześni odbiorcy często
oczekują od kina czegoś skomplikowanego, bardziej pomysłowego, a stary dobry
Hooper nadal gloryfikuje proste, konwencjonalne motywy. Mnie osobiście takie
pozostawanie w zgodzie z samym sobą, niepoddawanie się naciskom współczesnego
pokolenia odbiorców bardzo imponuje, ale jednocześnie nie zaskakuje mnie
zmasowana krytyka pod adresem jego XXI-wiecznych horrorów. Wydaje mi się być
naturalnym następstwem konfliktu pomiędzy indywidualnym stylem Hoopera a
zupełnie odmiennym zapatrywaniem wielu dzisiejszych odbiorców na kino grozy.
Wbrew obiegowym opiniom slasherów w
XXI-wieku nie kręci się wiele, nie ta epoka, nie takie oczekiwania masowych
widzów. Rąbanek, owszem, powstaje całkiem sporo, ale współcześni twórcy wolą
eksperymentować z konwencjami, rzadko propagując czystość podgatunkową. „Krwawa
masakra w Hollywood” natomiast pozostaje wierna schematom filmów slash, nawet do przemocy podchodząc z
dużą powściągliwością, tak jakby Hooper próbował przywrócić świetność
umierającemu nurtowi horroru. Jedni powiedzą, że to ostatnie tchnienie slashera, a inni, jak na przykład ja,
dopatrzą się w tym obrazie pewnego uroku. Nie jest to dzieło na miarę remake’u jego własnego filmu („Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”), ale na tle
innych, z rzadka pojawiających się XXI-wiecznych slasherów wypada całkiem
zgrabnie.
„The Toolbox Murders” z 1978 roku eksperymentował z warstwą fabularną, łącząc
w sobie narrację typową dla slasherów z elementami kojarzącymi się z
thrillerami psychologicznymi. Tobe Hooper zrezygnował z takich udziwnień,
całkowicie poświęcając się temu pierwszemu podgatunkowi. Akcję zamknął w
starym, właśnie remontowanym budynku mieszkalnym w Hollywood, który został
zaprojektowany przez okultystę. Mroczne wnętrza, w których nowoczesność
przyjemnie kontrastuje z wiekowością są miejscem żerowania psychopatycznego,
zamaskowanego mordercy, znienacka wdzierającego się do mieszkań lokatorów i
pozbawiającego ich życia. Z wykorzystaniem różnych narzędzi, aczkolwiek ich
charakter nie ma w sobie żadnej oryginalności. Wszak podobny asortyment
mordercy widzieliśmy już w pierwowzorze „Krwawej masakry w Hollywood”. Hooper
odrobinę drastyczniej podchodzi do scen eliminacji ofiar, aniżeli Donnelly, ale
równocześnie bardzo się pilnuje, żeby nie przedobrzyć – to ma być w końcu slasher, a nie torture porn. Tak więc zamiast pornograficznych zbliżeń na zadane
rany mamy krótkie migawki wbijania wystrzelonego z pistoletu gwoździa w krtań
kobiety, przewiercania głowy innej wiertarką i parę ujęć bryzgającej po
ścianach, realistycznej wizualnie posoki. Temu ostatniemu twórcy szczególnie
poświęcili swoją uwagę podczas otwierającej film sekwencji zatłuczenia młotkiem
do mięsa blondynki, znakomitej Sheri Moon Zombie, której Hooper moim skromnym
zdaniem powinien powierzyć większą rolę. Główną postać zrzucił na karb Angeli
Bettis, która udowodniła mi, że w kreacjach zrównoważonych kobiet spisuje się
równie dobrze, co w dziwacznych, acz hipnotyzujących rolach oderwanych od rzeczywistości
bohaterek. Takiego samego odczucia nie miałam w stosunku do Juliet Landau,
sąsiadki Nell, z którą ta się zaprzyjaźniła – owa aktorka już zawsze będzie mi
się kojarzyć z zachwycającą rolą wampirzycy, w każdej innej rozczarowując. Cóż piętno charakterystycznej kreacji, nie jej wina tylko moich
przyzwyczajeń… Fabuła w przeciwieństwie do oryginału nie jest wymagająca. Ot,
mamy tajemniczego osobnika ukrywającego się w kamienicy i co jakiś czas
wychodzącego na żer oraz kobietę, którą alarmuje znikanie lokatorów. Hooper, i
chwała mu za to, oprócz klasycznej rzezi poświęca trochę miejsca drugoplanowym
postaciom – między innymi frywolnej młodej kobiecie nieustannie wdającej się w kłótnie
ze swoim chłopakiem, nastolatkowi podglądającemu sąsiadkę za pośrednictwem
kamerki internetowej, nieprzyjemnemu właścicielowi budynku i jego dziwacznemu
pomocnikowi. Jedna z wymienionych osób wydaje się szczególnie podejrzana, aż za
bardzo, czym przynajmniej na mnie Hooper osiągnął odwrotny skutek od
zamierzonego. Przedobrzył, podobnie jak kluczowym wątkiem finału, tak wydumanym,
że aż zabawnym, ale w pozostałych aspektach zgrabnie poruszał się w granicach
konwencji slashera. Zrównoważył
mroczny klimat kamienicy, spotęgowany jak w „Dziecku Rosemary” naleciałościami
okultystycznymi z umiarkowanie krwawą rąbanką, jednocześnie pilnując, aby w
fabułę nie wkradły się jakieś nieakceptowalne dłużyzny. Nell w pojedynkę stara
się rozwikłać zagadkę zniknięć lokatorów, po uprzednim skompromitowaniu się
przed policją, krążąc po ciemnych korytarzach w poszukiwaniu ukrytych pokoi.
Zdobywa informacje o historii tego budynku i zawiązuje więź z najstarszym,
znającym wiele sekretów lokatorem kamienicy. Innymi słowy mamy amatorskie
śledztwo wtłoczone w konwencję slash,
które dzięki wyczuciu napięcia twórców obserwuje się z prawdziwą przyjemnością.
Do czasu rozszyfrowania całej intrygi. Wydaje mi się, że scenarzystów zgubiło
obsesyjne pragnienie zaskoczenia widzów. UWAGA
SPOILER Zamiast postawić na któregoś z mieszkańców budynku zdecydowali się
zrobić z zabójcy zdeformowanego okultystę, który miał nie żyć, ale żyje i
ochoczo realizuje swoje czarnoksięskie praktyki KONIEC SPOILERA. Pomijając jednak tożsamość sprawcy pod koniec
pojawia się kilka smaczków – charakterystyczne dla Hoopera przyjemnie kiczowate
rekwizyty służące za rozczłonkowane trupy, oryginalne odcięcie czerepu i akcja
z piłą tarczową, niestety nie sfinalizowana tak, jak bym chciała. Z bardziej
subtelnych zabiegów spodobało mi się granie na wyrobionych przez lata obcowania
z horrorami oczekiwaniach widzów podczas sceny z lustrem, kiedy to w momencie,
kiedy powinna się w nim odbić sylwetka zabójcy muzyka wznosi się na wyższe
tony.
Nie mogę się zgodzić, że Tobe Hooper "gloryfikuje proste, konewncjonalne motywy". W przypadku Krwawej masakry w Hollywood rzeczywiście bym się pod takim stwierdzeniem podpisał, ale myślę, że twórca ten nie hołduje owym motywom "nadal". Powiedziałbym, że "zaczął" - na pewno od czasu Krokodyla. Co prawda nie widziałem jeszcze wszystkich dokonań Hoopera (mam w planach), ale filmy takie jak Teksańska masakra piłą mechaniczną, Siła witalna czy nawet z pozoru konwencjonalny Lunapark, mają dość nietypową narrację jak na horror. Z czystego czepialstwa wytknę tak poza tym tylko jedną rzecz - odmianę imienia reżysera. Tobe czytamy jako "toubi" (wybacz za brak bardziej profesjonalnego zapisu), a więc wydaje mi się, że w języku polskim należy odmienić jego imię (w tej sytuacji, w jakiej go użyłaś, 3. akapit) jako "Toby'ego". No ale głowy nie daję. Poza tym podpisuję się pod twoją recenzją. Często beszta się ten film z błotem, ale tak na dobrą sprawę wcale nie jest taki zły. Typowa rzecz na raz.
OdpowiedzUsuńO, cześć Nukie. Dawno się nie odzywałeś:(
UsuńTeż nie widziałam wszystkich filmów Hoopera, ale te co widziałam, łącznie z tymi wymienionymi przez Ciebie jakieś skomplikowane dla mnie nie są. Chociaż "TCM" jak na tamte czasy klimat miała pomysłowy, ale ja akurat o fabułach tam prawiłam, tyle że nie sprecyzowałam. Sorki za niedopatrzenie.
W artykułach i recenzjach częściej z taką odmianą jego nazwiska się spotykam, ale z góry przepraszam, jak jest błędna, bo szczerze mówiąc sama nie wiem, czy jego nazwisko odmienia się "Tobe'a" czy "Toby'ego", czy "Tobiego" - strzelam, być może błędnie...
Jestem zaskoczony, że mnie pamiętasz. Bywałem tutaj przez ten czas, kiedy mnie nie było. Dość rzadko, więc nie wdawałem się w żadne dyskusje ani nie wypowiadałem. Że tak to określę, "wypadłem z obiegu", jeżeli chodzi o horrory. Niedługo zacznę nadrabiać zaległości. I postaram się częściej tu zaglądać.
UsuńFabuły tych filmów nie są skomplikowane, racja. Bardziej chodziło mi o sposób ich prowadzenia. Może mi się tylko wydaje, że jest coś innego w jego filmach.
Z pisownią nie mas za co przepraszać gdyby okazała się błędna (przydałby się ktoś trzeci, kto rozwiałby wątpliwości). Tak tylko o tym wspomniałem, bo wymowa "Tobe'a" wydaje się dziwaczna uwzględniając to, w jaki sposób wymawia się to imię w formie neutralnej. Na marginesie, muszę przyznać, że też częściej spotykam się w Internecie z pisownią, której użyłaś.
No wiesz. Jak mogłabym Cię zapomnieć? Nigdy nie zapominam ludzi obcykanych z horrorami. I tych, których lubię też nie mam w zwyczaju zapominać;)
UsuńPewnie, że w filmach Hoopera jest to coś. Mnie zawsze zachwyca nienapuszony styl opowiadania tego reżysera, Craven też to potrafił. Taka lekkość przekazu, magiczna wręcz.