piątek, 11 grudnia 2015

„Przylądek strachu” (1962)


Po ośmiu latach więzienia, Max Cady, wychodzi na wolność i zaczyna prześladować głównego świadka oskarżenia, prawnika Sama Bowdena. Przed laty mężczyzna zrelacjonował w sądzie przebieg napaści na kobietę przez Cady’ego, którą przypadkiem zobaczył, a teraz winę za swoje długoletnie zniewolenie przestępca upatruje w Bowdenie. Prawnik wykorzystując swoje znajomości u komendanta policji próbuje wypędzić Cady’ego z miasta w obawie o bezpieczeństwo swojej żony Peggy i córki Nancy, ale zorientowany w przepisach prawa prześladowca uprzykrza życie Sama nie pozostawiając żadnych dowodów swojej działalności. Jego coraz bardziej zdecydowane posunięcia i bezradność organów ścigania uświadamiają Bowdenowi, że musi samotnie stawić czoła Cady’emu zanim skrzywdzi jego rodzinę.

„Przylądek strachu” J. Lee Thompsona powstał na podstawie powieści Johna D. MacDonalda zatytułowanej „The Executioners”. Już na etapie kompletowania ekipy cieszył się dużym zainteresowaniem światka filmowego – pomysłodawcy projektu szczególnie swobodnie mogli przebierać wśród licznych aktorów, zgłaszających swoją gotowość do zagrania w tym konkretnym thrillerze, tak jakby przeczuwano, że „Przylądek strachu” na stałe wpisze się w tradycję filmowych dreszczowców. Już sam scenariusz autorstwa Jamesa R. Webba obiecywał śmiałe, jak na lata 60-te XX wieku widowisko i choć reakcje ówczesnych widzów nie były tak skrajne, jak w przypadku „Psychozy” Alfreda Hitchcocka cenzorzy mieli obiekcje do wzmianek wywołujących skojarzenia z pedofilią. W Wielkiej Brytanii skrojono około sześć minut filmu. Chociaż dzieło Thompsona nadal przyciąga przed ekrany wielu spragnionych mocnych wrażeń widzów obecnie większą popularnością cieszy się jego remake z 1991 roku w reżyserii Martina Scorsese. Film, który oglądałam już wielokrotnie, za każdym razem z niesłabnącym zachwytem nad niemalże wszystkimi jego częściami składowymi, ale największą fascynację niezmiennie budziła we mnie ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Bernarda Herrmanna (którego ubóstwiam za moim zdaniem najlepszy w historii kinematografii motyw muzyczny w scenie pod prysznicem w „Psychozie”), ale jak się okazało Scorsese wykorzystał melodię z pierwszej filmowej wersji „Przylądka strachu”. Maestria Herrmanna znacząco uświetniła produkcję Thompsona, z którą pomimo wielokrotnego obcowania z jej remakiem spotkałam się po raz pierwszy. Ale po tym, co zobaczyłam na pewno nie ostatni.

Scenariusz remake’u „Przylądka strachu” powiela większość wątków przedstawionych w pierwszej filmowej wersji, dodając również coś od siebie, ale przewodnia oś fabularna jest identyczna. W jednego z najsłynniejszych czarnych charakterów w historii dreszczowców, Maxa Cady’ego pierwotnie wcielił się wizualnie niepozorny Robert Mitchum i choć niewinna aparycja aktora przyjemnie kontrastowała z morderczą naturą kreowanej przez niego postaci, Robert De Niro w tożsamej roli w obrazie Scorsese silniej mnie zelektryzował. Za to odtwórca postaci Sama Bowdena, Gregory Peck, swoją sztywną postawą z częstą sygnalizacją za pośrednictwem subtelnej mimiki, że wewnątrz kłębią się w nim skrajne emocje, których nie ma ochoty obnażać przed światem oczarował mnie bardziej niż Nick Nolte w remake’u. Analogiczna sytuacja dotyczy postaci córki głównego bohatera – trzpiotowate, infantylne podejście do tej roli w wykonaniu Juliette Lewis niezmiennie działa mi na nerwy, ale w oryginale w tej roli pojawiła się prawdziwa perełka, zachwycająca Lori Martin, która swoją charyzmą niejednokrotnie przyćmiewała nawet głównych bohaterów, pomiędzy którymi przez cały seans toczyła się niebezpieczna rozgrywka. Od czasu powstania „Przylądka strachu” nakręcono wiele thrillerów o stalkerach, ale spośród wszystkich produkcji propagujących owy motyw, które jak dotąd udało mi się zobaczyć ta historia (zarówno z pierwszej, jak i drugiej wersji filmowej) najdobitniej do mnie przemawia. O sukcesie niniejszej historii przesądziło wiele elementów, ale w moim odczuciu jednym z czołowych superlatywów jest psychologiczno-prawnicze podejście do tematu z minimalizacją fizycznej przemocy. Nie oznacza to, że nie ma jej wcale, bo Cady kilkakrotnie ujawnia swoje zamiłowanie do brutalności, ale Thompson skupił się na reakcjach jego ofiar na niewyobrażalną krzywdę, jaką wyrządził im antagonista, same akty przemocy poza końcówką skrywając przed wzrokiem widza. Tak więc fragmentarycznie widzimy dogorywającego psa Bowdenów otrutego przez Cady’ego, ale kamera na dłużej zatrzymuje się na załzawionej twarzy rozpaczającej Nancy i miotającym się w bezsilności Samie. Podobnie rzecz ma się z pobiciem kobiety poznanej przez Maxa w barze. Niniejsza sekwencja znacząco podnosi poziom adrenaliny we krwi dzięki zmyślnemu podejściu do tematu. Najpierw widzimy piękną, kuso ubraną niewiastę leżącą na łóżku, po czym kamera zwraca się w stronę spoglądającego na nią Cady’ego. Początkowo frywolna postawa kobiety na widok jego kamiennego oblicza ulega przeobrażeniu – jej ciało sztywnieje, twarz spowija grymas niepokoju, ale kiedy Cady rzuca się w jej stronę akcja koncentruje się na prywatnym detektywie i policjancie wkraczających do feralnego pokoju, w którym znajdują pobitą kobietę. I znowu Thompson na chwilę przystaje przy reakcjach ofiary na odniesioną krzywdę – jej strach jest wręcz namacalny, aczkolwiek przesadzona mimika jej twarzy jest mało autentyczna, tym samym odrobinę obniżając poziom dramaturgii finału owego wątku.

Scenariusz Webba nie porusza jedynie tematyki zbrodniczej działalności Maxa Cady’ego, egzystując również na płaszczyźnie filmu prawniczego, roztrząsającego jeden z wciąż aktualnych problemów ustawodawstwa – prewencji. Jak stwierdza zaprzyjaźniony z Bowdenem komendant policji organy ścigania bez dowodów nie mają możliwości przeciwdziałać przestępstwom, bowiem nie mogą nikogo zatrzymać za subiektywnie rozumiany zamiar popełnienia zbrodni. Co więcej bohaterowie dają do rozumienia, że tak sformułowane ustawodawstwo tylko z jednej strony ma swoje minusy, bo jak wspominają sami bohaterowie nie chcielibyśmy żyć w kraju, w którym kara się ludzi jeszcze przed popełnieniem przez nich przestępstwa (jak w „Raporcie mniejszości”). Tak więc mecenas, święcie wierzący w literę prawa staje przed sytuacją, w której prawo chroni przestępcę, wymuszając na ofiarach jego zastraszeń konieczność wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę. Nie wiem, który wątek „Przylądka strachu” wypada lepiej – zagęszczająca atmosferę przemyślana działalność Cady’ego, która sprawia, że patrzymy na protagonistów, jak na swego rodzaju zniewolone istoty, w wyrafinowany sposób terroryzowane przez mężczyznę, który dosłownie dusi je (co rzutuje również na widzów) jedynie swoją obecnością w pobliżu czy wreszcie błyskotliwe spojrzenie na jedną z licznych ułomności prawa. Chroniącego okrutne jednostki planujące skrzywdzenie niewinnych osób z jednoczesnym niewygodnym, acz dającym do myślenia przekonywaniem widza, że większa prewencja mogłaby doprowadzić do nadużyć i jeszcze silniejszego poczucia niesprawiedliwości wśród społeczeństwa. Mam zagwozdkę, bo o ile pierwszy wątek przy akompaniamencie znakomitej ścieżki dźwiękowej Herrmanna, zjawiskowej grze cieni i wystylizowanym, nastrojowym czarno-białym kadrom wręcz przygniatał atmosferą zaszczucia i beznadziejności sytuacji, w jakiej znaleźli się protagoniści, o tyle drugi intrygował przenikliwym spojrzeniem na problem znacząco komplikujący koszmarne położenie trzyosobowej rodziny. W takim rozrachunku nie jestem w stanie rozstrzygnąć, który wątek przedstawiał się ciekawiej, bo oba w równym stopniu dosłownie przyspawały mnie do ekranu. Aż do dynamicznego finału, będącego prawdziwym apogeum klimatu grozy, który rzeczywiście wręcz ocieka aluzjami do rychłego aktu pedofilskiego, co z perspektywy dzisiejszego widza dodatkowo potęguje i tak nieznośną aurę zagrożenia, ale cenzorów w latach 60-tych istotnie taka śmiałość scenarzysty miała prawo rozwścieczyć.

Cóż mogę dodać do powyższych wywodów? Chyba tylko to, że każdy wielbiciel filmowych thrillerów ma obowiązek zapoznać się z tym filmem, bo bez znajomości arcydzieła J. Lee Thompsona jego wiedza o ukochanym gatunku będzie niepełna. Chcecie zobaczyć czarno-biały dreszczowiec, który dyskredytuje wszystkich XXI-wiecznych reprezentantów tego gatunku to sięgnijcie po „Przylądek strachu”, bo w historii kina nie powstało wiele równie mocno trzymających w napięciu, sportretowanych z taką wirtuozerią i dających do myślenia thrillerów. Jak dla mnie dzieło absolutnie skończone, pomijając warsztat paru aktorów, ale w zestawieniu z licznymi superlatywami akurat to wydaje się najmniej istotne.

2 komentarze:

  1. Coś już kieyś słyszałam o tej produkcji, ale nie miałam okazji jej w pełni obejrzeć. Być może to ajlepszy czas zeby w końcu bardziej zaintereswoać się tym filmwm.
    Pozdrawiam:
    kruczegniazdo94.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. wg mnie Przylądek strachu z De niro jest jeszcze lepszy :-) absolutnie rewelacyjne role DeNiro i Nicka Nolte, młodziutka Jullieta Lewis, wszyscy spisali się na medal. Zabójczy gęsty klimat, wspaniała reżyseria Scorsese. Ciągle do niego wracam.

    OdpowiedzUsuń