Po ośmiu latach więzienia, Max Cady, wychodzi na wolność i zaczyna
prześladować głównego świadka oskarżenia, prawnika Sama Bowdena. Przed laty
mężczyzna zrelacjonował w sądzie przebieg napaści na kobietę przez Cady’ego, którą
przypadkiem zobaczył, a teraz winę za swoje długoletnie zniewolenie przestępca
upatruje w Bowdenie. Prawnik wykorzystując swoje znajomości u komendanta policji
próbuje wypędzić Cady’ego z miasta w obawie o bezpieczeństwo swojej żony Peggy
i córki Nancy, ale zorientowany w przepisach prawa prześladowca uprzykrza życie
Sama nie pozostawiając żadnych dowodów swojej działalności. Jego coraz bardziej
zdecydowane posunięcia i bezradność organów ścigania uświadamiają Bowdenowi, że
musi samotnie stawić czoła Cady’emu zanim skrzywdzi jego rodzinę.
„Przylądek strachu” J. Lee Thompsona powstał na podstawie powieści Johna D.
MacDonalda zatytułowanej „The Executioners”. Już na etapie kompletowania ekipy
cieszył się dużym zainteresowaniem światka filmowego – pomysłodawcy projektu szczególnie
swobodnie mogli przebierać wśród licznych aktorów, zgłaszających swoją gotowość
do zagrania w tym konkretnym thrillerze, tak jakby przeczuwano, że „Przylądek
strachu” na stałe wpisze się w tradycję filmowych dreszczowców. Już sam
scenariusz autorstwa Jamesa R. Webba obiecywał śmiałe, jak na lata 60-te XX
wieku widowisko i choć reakcje ówczesnych widzów nie były tak skrajne, jak w
przypadku „Psychozy” Alfreda Hitchcocka cenzorzy mieli obiekcje do wzmianek
wywołujących skojarzenia z pedofilią. W Wielkiej Brytanii skrojono około sześć
minut filmu. Chociaż dzieło Thompsona nadal przyciąga przed ekrany wielu
spragnionych mocnych wrażeń widzów obecnie większą popularnością cieszy się
jego remake z 1991 roku w reżyserii Martina Scorsese. Film, który oglądałam już
wielokrotnie, za każdym razem z niesłabnącym zachwytem nad niemalże wszystkimi
jego częściami składowymi, ale największą fascynację niezmiennie budziła we
mnie ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Bernarda Herrmanna (którego ubóstwiam
za moim zdaniem najlepszy w historii kinematografii motyw muzyczny w scenie pod
prysznicem w „Psychozie”), ale jak się okazało Scorsese wykorzystał melodię z
pierwszej filmowej wersji „Przylądka strachu”. Maestria Herrmanna znacząco
uświetniła produkcję Thompsona, z którą pomimo wielokrotnego obcowania z jej
remakiem spotkałam się po raz pierwszy. Ale po tym, co zobaczyłam na pewno nie
ostatni.
Scenariusz remake’u „Przylądka strachu” powiela większość wątków
przedstawionych w pierwszej filmowej wersji, dodając również coś od siebie, ale
przewodnia oś fabularna jest identyczna. W jednego z najsłynniejszych czarnych
charakterów w historii dreszczowców, Maxa Cady’ego pierwotnie wcielił się
wizualnie niepozorny Robert Mitchum i choć niewinna aparycja aktora przyjemnie
kontrastowała z morderczą naturą kreowanej przez niego postaci, Robert De Niro
w tożsamej roli w obrazie Scorsese silniej mnie zelektryzował. Za to odtwórca
postaci Sama Bowdena, Gregory Peck, swoją sztywną postawą z częstą sygnalizacją
za pośrednictwem subtelnej mimiki, że wewnątrz kłębią się w nim skrajne emocje,
których nie ma ochoty obnażać przed światem oczarował mnie bardziej niż Nick
Nolte w remake’u. Analogiczna sytuacja dotyczy postaci córki głównego bohatera –
trzpiotowate, infantylne podejście do tej roli w wykonaniu Juliette Lewis
niezmiennie działa mi na nerwy, ale w oryginale w tej roli pojawiła się
prawdziwa perełka, zachwycająca Lori Martin, która swoją charyzmą niejednokrotnie
przyćmiewała nawet głównych bohaterów, pomiędzy którymi przez cały seans
toczyła się niebezpieczna rozgrywka. Od czasu powstania „Przylądka strachu” nakręcono
wiele thrillerów o stalkerach, ale spośród wszystkich produkcji propagujących
owy motyw, które jak dotąd udało mi się zobaczyć ta historia (zarówno z
pierwszej, jak i drugiej wersji filmowej) najdobitniej do mnie przemawia. O
sukcesie niniejszej historii przesądziło wiele elementów, ale w moim odczuciu
jednym z czołowych superlatywów jest psychologiczno-prawnicze podejście do
tematu z minimalizacją fizycznej przemocy. Nie oznacza to, że nie ma jej wcale,
bo Cady kilkakrotnie ujawnia swoje zamiłowanie do brutalności, ale Thompson skupił
się na reakcjach jego ofiar na niewyobrażalną krzywdę, jaką wyrządził im
antagonista, same akty przemocy poza końcówką skrywając przed wzrokiem widza.
Tak więc fragmentarycznie widzimy dogorywającego psa Bowdenów otrutego przez
Cady’ego, ale kamera na dłużej zatrzymuje się na załzawionej twarzy
rozpaczającej Nancy i miotającym się w bezsilności Samie. Podobnie rzecz ma się
z pobiciem kobiety poznanej przez Maxa w barze. Niniejsza sekwencja znacząco
podnosi poziom adrenaliny we krwi dzięki zmyślnemu podejściu do tematu.
Najpierw widzimy piękną, kuso ubraną niewiastę leżącą na łóżku, po czym kamera
zwraca się w stronę spoglądającego na nią Cady’ego. Początkowo frywolna postawa
kobiety na widok jego kamiennego oblicza ulega przeobrażeniu – jej ciało
sztywnieje, twarz spowija grymas niepokoju, ale kiedy Cady rzuca się w jej stronę
akcja koncentruje się na prywatnym detektywie i policjancie wkraczających do
feralnego pokoju, w którym znajdują pobitą kobietę. I znowu Thompson na chwilę
przystaje przy reakcjach ofiary na odniesioną krzywdę – jej strach jest wręcz
namacalny, aczkolwiek przesadzona mimika jej twarzy jest mało autentyczna, tym
samym odrobinę obniżając poziom dramaturgii finału owego wątku.
Scenariusz Webba nie porusza jedynie tematyki zbrodniczej działalności Maxa
Cady’ego, egzystując również na płaszczyźnie filmu prawniczego, roztrząsającego
jeden z wciąż aktualnych problemów ustawodawstwa – prewencji. Jak stwierdza
zaprzyjaźniony z Bowdenem komendant policji organy ścigania bez dowodów nie
mają możliwości przeciwdziałać przestępstwom, bowiem nie mogą nikogo zatrzymać
za subiektywnie rozumiany zamiar popełnienia zbrodni. Co więcej bohaterowie dają
do rozumienia, że tak sformułowane ustawodawstwo tylko z jednej strony ma swoje
minusy, bo jak wspominają sami bohaterowie nie chcielibyśmy żyć w kraju, w
którym kara się ludzi jeszcze przed popełnieniem przez nich przestępstwa (jak w
„Raporcie mniejszości”). Tak więc mecenas, święcie wierzący w literę prawa
staje przed sytuacją, w której prawo chroni przestępcę, wymuszając na ofiarach
jego zastraszeń konieczność wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę. Nie wiem,
który wątek „Przylądka strachu” wypada lepiej – zagęszczająca atmosferę przemyślana
działalność Cady’ego, która sprawia, że patrzymy na protagonistów, jak na swego
rodzaju zniewolone istoty, w wyrafinowany sposób terroryzowane przez mężczyznę,
który dosłownie dusi je (co rzutuje również na widzów) jedynie swoją obecnością
w pobliżu czy wreszcie błyskotliwe spojrzenie na jedną z licznych ułomności
prawa. Chroniącego okrutne jednostki planujące skrzywdzenie niewinnych osób z
jednoczesnym niewygodnym, acz dającym do myślenia przekonywaniem widza, że
większa prewencja mogłaby doprowadzić do nadużyć i jeszcze silniejszego
poczucia niesprawiedliwości wśród społeczeństwa. Mam zagwozdkę, bo o ile
pierwszy wątek przy akompaniamencie znakomitej ścieżki dźwiękowej Herrmanna,
zjawiskowej grze cieni i wystylizowanym, nastrojowym czarno-białym kadrom wręcz
przygniatał atmosferą zaszczucia i beznadziejności sytuacji, w jakiej znaleźli
się protagoniści, o tyle drugi intrygował przenikliwym spojrzeniem na problem
znacząco komplikujący koszmarne położenie trzyosobowej rodziny. W takim
rozrachunku nie jestem w stanie rozstrzygnąć, który wątek przedstawiał się
ciekawiej, bo oba w równym stopniu dosłownie przyspawały mnie do ekranu. Aż do
dynamicznego finału, będącego prawdziwym apogeum klimatu grozy, który rzeczywiście
wręcz ocieka aluzjami do rychłego aktu pedofilskiego, co z perspektywy dzisiejszego
widza dodatkowo potęguje i tak nieznośną aurę zagrożenia, ale cenzorów w latach
60-tych istotnie taka śmiałość scenarzysty miała prawo rozwścieczyć.
Cóż mogę dodać do powyższych wywodów? Chyba tylko to, że każdy wielbiciel
filmowych thrillerów ma obowiązek zapoznać się z tym filmem, bo bez znajomości
arcydzieła J. Lee Thompsona jego wiedza o ukochanym gatunku będzie niepełna.
Chcecie zobaczyć czarno-biały dreszczowiec, który dyskredytuje wszystkich XXI-wiecznych
reprezentantów tego gatunku to sięgnijcie po „Przylądek strachu”, bo w historii
kina nie powstało wiele równie mocno trzymających w napięciu, sportretowanych z
taką wirtuozerią i dających do myślenia thrillerów. Jak dla mnie dzieło
absolutnie skończone, pomijając warsztat paru aktorów, ale w zestawieniu z
licznymi superlatywami akurat to wydaje się najmniej istotne.
Coś już kieyś słyszałam o tej produkcji, ale nie miałam okazji jej w pełni obejrzeć. Być może to ajlepszy czas zeby w końcu bardziej zaintereswoać się tym filmwm.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:
kruczegniazdo94.blogspot.com
wg mnie Przylądek strachu z De niro jest jeszcze lepszy :-) absolutnie rewelacyjne role DeNiro i Nicka Nolte, młodziutka Jullieta Lewis, wszyscy spisali się na medal. Zabójczy gęsty klimat, wspaniała reżyseria Scorsese. Ciągle do niego wracam.
OdpowiedzUsuń