sobota, 21 października 2017

„1922” (2017)

Rok 1922 był najgorszym rokiem w życiu farmera Wilfreda Jamesa. Pasmo nieszczęść zaczęło się wówczas, gdy jego żona Arlette postanowiła sprzedać ziemię i przeprowadzić się do miasta. W obliczu sprzeciwu Wilfreda kobieta decyduje się spieniężyć tylko swoje sto akrów i zabrać ze sobą jedynie ich czternastoletniego syna Henry'ego. Ale jej małżonek nie jest zachwycony perspektywą samotniczego trybu życia i dysponowania osiemdziesięcioma akrami ziemi, leżącej w bezpośredniej bliskości terenu, na którym jeśli plany Arlette się ziszczą, będzie stała ubojnia. Zaczyna więc nastawiać Henry'ego przeciwko jego matce. Cierpliwie tłumaczy nastolatkowi, że jedynym wyjściem z sytuacji jest zabicie Arlette i wmówienie wszystkim zainteresowanym, że kobieta uciekła. Henry w końcu daje się przekonać. Zgadza się pomóc ojcu w realizacji jego zbrodniczego planu.

„1922” to ekranizacja minipowieści Stephena Kinga zamieszczonej w zbiorze „Czarna bezgwiezdna noc”. W książce widnieją cztery utwory, z której już w sumie trzy przeniesiono na ekran - „Dobrane małżeństwo” i „Wielki kierowca” doczekały się swoich filmowych wersji w 2014 roku. Pierwszy obraz został wyreżyserowany przez Petera Askina, a drugi przez Mikaela Salomona. Natomiast „1922” na warsztat wziął Zak Hilditch - sam spisał scenariusz i to on zasiadł na krześle reżyserskim. Jego film trafił do szerokiego obiegu niedługo po ukazaniu się ekranizacji „Gry Geralda” na platformie Netflix. Obie produkcje wywodzą się z tej stajni, a wziąwszy pod uwagę poziom filmowej „Gry Geralda” moje oczekiwania względem „1922” były dosyć spore. Tym bardziej, że twórcy omawianej produkcji mieli łatwiejsze zadanie do wykonania od ekipy pracującej nad poprzednią ekranizacją prozy Stephena Kinga made in Netflix.

Minipowieść (czy jak kto woli opowiadanie, bo wiem, że nie każdy uznaje to pierwsze określenie) jest wdzięczniejszym materiałem źródłowym od powieści. Nie w absolutnie każdym przypadku, bo nadrzędne znaczenie ma fabuła, ale akurat w tym również ona działała na korzyść Zaka Hilditcha. Twórcy „Gry Geralda” mieli niezwykle twardy orzech do zgryzienia, podczas gdy minipowieść „1922” wydawała się być praktycznie gotowym scenariuszem. Można było wprowadzić w tę opowieść jakieś własne pomysły, a nawet zmodyfikować ją w takim stopniu, że trzeba by było określać ją mianem adaptacji, a nie bardziej preferowanej przez jak się wydaje większość wielbicieli literackich pierwowzorów, ekranizacji. Ale scenarzysta Zak Hilditch widać uznał, że nie ma takiej potrzeby (nie licząc drobnostek i zakończenia) i moim zdaniem słusznie, bo akurat od tej historii nie wymagałam żadnych poprawek. Kombinacje mogłyby, jak to nierzadko bywa, wypaczyć sens i obniżyć atrakcyjność fabuły „1922”, choć poszukiwacze zawiłych intryg mogą mieć inne zdanie na ten temat, bo to bardzo prosta historyjka. Podsumowując: omawiany film jest ekranizacją, a nie adaptacją utworu Stephena Kinga, co oznacza tyle, że jest bardzo wiernym odwzorowaniem literackiego pierwowzoru. Zak Hilditch nie poprzestał na wyjmowaniu z minipowieści samych wydarzeń składających się na tę historię. Pozwolił też sobie zapożyczyć wiele zdań skonstruowanych przez Stephena Kinga, kwestii wtłoczonych w usta aktorów, zwłaszcza odtwórcy roli głównej Thomasa Jane'a. Ten aktor miał już okazję grać w filmach opartych na twórczości Kinga, w „Łowcy snów” i we „Mgle”, ale jak na moje oko rola Wilfreda Jamesa leżała mu najlepiej. W przypadku tej postaci nietrudno o przerysowanie, o sprowadzenie jej do pozycji wsiowego głupka albo co gorsza degenerata zasługującego tylko i wyłącznie na najwyższe potępienie. A podczas lektury minipowieści miałam zgoła inny stosunek do głównego bohatera i zarazem narratora. Spoglądałam na niego w zupełnie inny sposób i właśnie to nastawienie do osoby, która dopuściła się okrutnej zbrodni uważam za największy superlatyw tego utworu. Thomas Jane musiał wcielić się w postać mężczyzny bardzo przywiązanego do swojej ziemi. Ciężko pracującego farmera, który nie wyobraża sobie życia w mieście, przy czym nie należy na niego patrzeć przez pryzmat krzywdzącego stereotypu tj. robola, który gardzi wysiłkiem umysłowym. Wilfred James wieczory spędza nad książkami, czytając dla przyjemności, a gdy jego żona Arlette (dobra kreacja Molly Parker) informuje jego i ich czternastoletniego syna Henry'ego (do warsztatu Dylana Schmida również nie mam żadnych zastrzeżeń) o swoich zamiarach, mężczyzna wykazuje się dużą znajomością technik manipulacyjnych. Thomas Jane wręcz doskonale wywiązał się ze swojego zadania – stworzył niezwykle realistyczny wizerunek mężczyzny lubiącego proste życie, ale wykazującego się też niemałą inteligencją i przebiegłością. Pokazał dwoistość ludzkiej natury, o czym między innymi traktowała minipowieść „1922” - człowieka, we wnętrzu którego ścierają się dwa przeciwstawne bieguny, który jest na tyle sympatyczny, żeby widza obchodził jego los, ale który też nie pozwala nam zapomnieć, że jest jednostką zdolną do najokrutniejszych czynów. Tak samo jak literacki pierwowzór filmowa wersja została włożona w ramy pisemnej spowiedzi – James opisuje wydarzenia zaistniałe w jego przeszłości siedząc w pokoju hotelowym. Koncentruje się głównie na feralnym roku 1922, ale przybliża także widzom wypadki mające miejsce w kolejnych latach, które doprowadziły go do punktu, w którym obecnie się znajduje. To ostatnie unaocznia w skrótowy sposób, tak samo jak w wersji literackiej. A ilekroć wraca wspomnieniami do przeszłości twórcy skrupulatnie odmalowują przed naszymi oczami realia pierwszej połowy lat dwudziestych XX wieku, kładąc spory nacisk na robiący wrażenie kontrast sielanki z posępnością. Mrok w niezwykle smaczny i mocno podnoszący napięcie sposób przeplata się tutaj z żywymi barwami, którym mieni się malownicze otoczenie trzyosobowej rodziny Jamesów w gorących promieniach słonecznych. Złowroga, ponura aura szybko zacznie dominować – mrok w końcu weźmie we władanie światło słoneczne, a beznadzieja, nieuchronność coraz to większych nieszczęść zacznie sukcesywnie zabijać wszelkie przebłyski nadziei na lepsze jutro.

Przesłanie „1922”, tak literackiej odsłony tej historii, jak i tej filmowej, wybrzmiewa bardzo wyraźnie i można chyba spokojnie powiedzieć, że nie jest ono zbyt oryginalne. Ta opowieść to ni mniej, ni więcej jak przestroga przed dopuszczaniem się zbrodni. Historia mówiąca o tym, że morderstwo nie jest sposobem na rozwiązanie problemów, że ten akt prowadzi do kolejnych, dużo bardziej poważniejszych kłopotów. Takich, których być może w ogóle nie da się rozwiązać – można odsuwać w czasie konsekwencje swojego czynu, ale ten proces nie będzie trwał wiecznie, w końcu przyjdzie moment zapłaty. Zabójca jednak dużo wcześniej zapragnie cofnąć czas, żeby mógł odwrócić bieg wypadków. Ale tego nie może zrobić – co się stało, to się nie odstanie. Teraz może jedynie próbować wyjść obronną ręką z rozpaczliwej sytuacji, w której się postawił. Uratować to, co można jeszcze uratować, ale z biegiem trwania filmu dla odbiorcy (i dla niego pewnie też) staje się coraz bardziej jasne, że toczy walkę z wiatrakami, że nic co zrobi nie przyniesie upragnionych przez niego rezultatów. Zak Hilditch przeprowadza nas przez tę opowieść w niemalże równie poruszającym, emocjonalnym stylu, co Stephen King na kartach swojej minipowieści. Na szczęście oszczędził mi widoku krowy przechodzącej niewyobrażalne męki w studni, bo ciężko mi było o tym czytać i nie miałam najmniejszej ochoty tego oglądać, ale pokazał sam moment upadku i przez chwilę kazał mi słuchać rozdzierającego serce muczenia rannego zwierzęcia. Wyobraźnia dopowiedziała resztę i w ten oto sposób znowu uroniłam kilka łez. Straszne losy innej krowy twórcy pokazali już dosyć szczegółowo, ale morderstwo Arlette jest o wiele mniej drastyczne niż w minipowieści. Krótkie migawki zamiast pornograficznych zbliżeń, co poczytuję na minus, ale już gwałtowność tego aktu i mroczna atmosfera go spowijająca wywarły na mnie oczekiwany efekt. Uderzyły z całą mocą, znacznie wywindowały napięcie, które od tego momentu tylko wzrastało. Co godne pochwały filmowcy nie uciekali przed wszystkimi makabrycznymi kawałkami tej historii – pozwolili bardzo dokładnie przyjrzeć się ciału leżącemu w studni, po którym biegają szczury (jeden w pewnym momencie wyłania się z ust trupa), okaleczaniu zwierzęcia i pogryzionej twarzy jednej postaci. Ale największe wrażenie robi charakteryzacja martwej kobiety, a najbardziej pomysłowa i klimatyczna jest sekwencja z samorzutnie trzaskającymi drzwiami wejściowymi, za którymi w pewnym momencie widać zakrwawioną, stojącą nieruchomo postać, która nie ma prawa stąpać po tym świecie. Zak Hilditch nieco zmodyfikował końcówkę „1922”. A moim zdaniem celem tego było UWAGA SPOILER pozostawienie szerszego pola do domysłów. W minipowieści mamy trupa Arlette, który opowiada Wilfredowi o życiu Henry'ego i jego dziewczyny z dala od farmy (coś a la „Bonnie i Clyde”), ale nie informuje go jedynie o wydarzeniach, które już zaistniały, zdradza mu też to, co dopiero się wydarzy. Wieszczy. Co mogłoby wskazywać na to, że James rzeczywiście padł ofiarą zemsty zza grobu, a nie zmagał się jedynie z wyrzutami własnego sumienia, powoli popadając w obłęd. Można oczywiście przyjąć, że wszystko mu się pomieszało, spisywał bowiem tę historię wówczas, gdy dobrze poznał dzieje Henry'ego i jego dziewczyny. Jego śmierć też można wytłumaczyć – mogło to być samobójstwo, a nie efekt działalności szczurzych wysłanników Arlette. Ale wydaje mi się, że Stephen King bardziej opowiadał się za motywem nadprzyrodzonym, że chciał abyśmy stawiali na zemstę zza grobu. Hilditch natomiast darował sobie przepowiadanie przyszłości przez martwą Arlette – dał do zrozumienia, że trup kobiety opowiada Wilfredowi tylko o tym, co już się wydarzyło i nie pokazał końca Jamesa. Nie pozostawił żadnych wątpliwości co do tego, że za chwilę umrze, ale z widoku jego zwłok zrezygnował KONIEC SPOILERA. Właściwie to obie wersje zakończenia uznaję za udane – każde ma swój urok, każde wydaje mi się być idealnym zwieńczeniem tej opowieści i jestem skłonna zaryzykować przypuszczenie, że wielu innych fanów twórczości Stephena Kinga podzieli mój pogląd, że nie będą mieli za złe Hilditchowi tej zmiany.

Platforma Netflix filmem „1922” utwierdziła mnie w przekonaniu obudzonym po seansie „Gry Geralda”, że jest stajnią, z której powinno wychodzić jak najwięcej filmów opartych na prozie Stephena Kinga. W tym charakterze i jak na tę chwilę to dla mnie najbardziej obiecujące źródło – na kinowe adaptacje czy ekranizacje twórczości tego autora właściwie w ogóle nie czekam, ale gdy tylko dojdą mnie słuchy o tym, że Netflix (a mam taką nadzieję) pracuje nad kolejną filmową wersją jakiegoś utworu Kinga zacznę z utęsknieniem wypatrywać wpuszczenia jej do szerszego obiegu. Tak jak to robiłam w przypadku „1922” od momentu zobaczenia znakomitej ekranizacji „Gry Geralda”. I w najmniejszym nawet stopniu się nie zawiodłam – omawiany obraz to moim zdaniem kolejny kawałek solidnej roboty, przeznaczony zarówno dla wielbicieli literackiego pierwowzoru, jak i osób jeszcze z nim niezaznajomionych. Fanów thrillerów i horrorów, bo zobaczymy tutaj elementy charakterystyczne dla obu tych gatunków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz