niedziela, 30 października 2016

Shari Lapena „Para zza ściany”

Młode małżeństwo, Anne i Marco Conti, spędzają wieczór na przyjęciu u sąsiadów, Cynthii i Grahama Stillwellów, co pół godziny kontrolując swoją sześciomiesięczną córeczkę, Corę, przebywającą w tym czasie w ich domu. Pomimo tych środków ostrożności po powrocie z przyjęcia odkrywają, że ich dziecko zniknęło. Zawiadamiają o zdarzeniu policję, która jeszcze tej samej nocy rozpoczyna dochodzenie pod kierownictwem detektywa Rasbacha. W trakcie śledztwa wychodzą na jaw długo skrywane tajemnice Contich, które utwierdzają policjantów w przekonaniu, że aby rozwiązać zagadkę zniknięcia Cory powinni dokładnie przyjrzeć się jej rodzicom. Rasbach zakłada, że dziecko mogło zostać zamordowane, ale nie wyklucza również porwania dla okupu. Kiedy okazuje się, że Marco feralnej nocy obściskiwał się z Cynthią Stillwell, a cierpiąca na depresję poporodowa Anne w przeszłości miała poważne problemy, z których nie zwierzyła się mężowi, Rasbach nabiera pewności, że ich małżeństwo nie jest tak cudowne, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

„Para zza ściany” to pierwszy dreszczowiec w pisarskiej karierze Shari Lapeny, byłej pani adwokat i nauczycielki języka angielskiego, o którym można chyba powiedzieć, że zyskał międzynarodową sławę. W Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Wielkiej Brytanii stał się prawdziwym hitem literackim, wychwalanym zarówno przez wielu zwykłych czytelników oraz krytyków, jak i innych pisarzy. Spotkałam się nawet z opiniami forsującymi przekonanie, że thriller psychologiczny Lapeny zasługuje na uwagę branży filmowej, że powinien zostać przeniesiony na ekran. I w sumie wziąwszy pod uwagę poczytność „Pary zza ściany” wydaje się, że takowe przedsięwzięcie miałoby dużą szansę na osiągnięcie komercyjnego sukcesu. Inna sprawa, czy znalazłaby się ekipa filmowa, która potrafiłaby oddać na na ekranie ducha tej książki... Jakoś w to wątpię.

Osobom, które oglądały film Davida Farra zatytułowany „The Ones Below” pierwsze stronice „Pary zza ściany” powinny się z nim skojarzyć. Wszak akcję książki, podobnie jak we wspomnianym obrazie, zawiązuje kameralne przyjęcie dla czterech osób, złożonych z dwóch sąsiadujących ze sobą par. Tak samo, jak w produkcji Farra autorka początkowo stara się uczulić odbiorców na znajomych głównych bohaterów, zasugerować, że coś może być z nimi nie w porządku. Czyni to z perspektywy Anne Conti, kobiety zmagającej się z problemami psychicznymi, a więc należy wziąć poprawkę na to, że może mieć nieco spaczony ogląd sytuacji - nieobiektywny, podyktowany wyłącznie emocjami, nie faktami. Lapena pozostawia więc w gestii czytelnika rozstrzygnięcie, czy należy zaufać Anne i dopatrywać się czegoś niewłaściwego w zachowaniu Cynthii i Grahama. Kobieta jest przekonana, że jej niegdysiejsza przyjaciółka, Cynthia, próbuje uwieść jej męża, że jej postawa względem niego jest bardzo prowokacyjna, co ku jej irytacji wcale nie przeszkadza Marco, a wręcz sprawia mu dużą przyjemność. Tymczasem Graham w jej mniemaniu jest zbyt bierny, jakby ślepy na zachowanie swojej żony, co chyba prowadzi ją do konkluzji, że jest typem człowieka całkowicie podporządkowanego swojej wybrance, czytelników natomiast powinno to zachęcić do dogłębniejszego analizowania jego postawy. Jestem jednak przekonana, że podczas pierwszej partii powieści nie zdołają przedrzeć się przez domniemaną zasłonę pozorów spowijającą Stillwellów, że nie zdążą wniknąć w ich postacie na tyle, żeby przynajmniej wydedukować, czy w ogóle stanowią jakieś zagrożenie dla głównych bohaterów. Nie będziemy mieli tej szansy, ponieważ Lapena nie przeciąga portretu kolacji u Stillwellów, błyskawicznie przechodząc do wątku przewodniego „Pary zza ściany”. Czyli motywu porwania bądź zamordowania dziecka, ostatnimi czasy cieszącego się sporą popularnością na rynku literackim – wystarczy chociażby wspomnieć takie powieści, jak „Dziewięć dni” Gilly Macmillan i „Gdzie jest Mia?” Alexandry Burt. Shari Lapena wyłuszcza fabułę swojego utworu z perspektywy kilku bohaterów, operując prostym, acz zaskakująco treściwym słownictwem, koncentrując się głównie na emocjach targających kluczowymi postaciami tej diabelnie dramatycznej historii. Bo czyż dla kochających rodziców może być coś gorszego niż zniknięcie ich jedynego dziecka i to w dodatku spowodowane niewystarczającą przezornością z ich strony? Anne i Marco są świadomi swojego błędu, dzięki nieskomplikowanym warsztatowo, ale i tak niezwykle plastycznym opisom autorki możemy wręcz odczuć na własnej skórze, z jak potężnym poczuciem winy się borykają. Jak bardzo żałują, że odważyli się zostawić sześciomiesięczną córeczkę samą w domu i ograniczyć środki ostrożności jedynie do doglądania jej co pół godziny i zabrania ze sobą elektronicznej niani. Ich samopoczucia nie poprawiają niewygodne pytania detektywa Rasbacha, prowadzącego sprawę zniknięcia ich córeczki - jego insynuacje świadczące o tym, że znaleźli się w kręgu podejrzanych. Wydarzenia mające miejsce w domu Contich tuż po odkryciu nieobecności Cory są dosłownie przeładowane emocjami, autentycznie przytłaczają ogromem nieszczęścia, jakie dotknęło młodą parę. Zapoznając się z, jak można sądzić, kompleksowym obrazem procesów myślowych zachodzących w ich głowach w końcu tak samo jak oni dochodzimy do przekonania, że Rasbach traci czas skupiając swoje podejrzenia na Anne i Marco. Co więcej, szybko powinniśmy dojść do przekonania, że detektyw dokłada nieszczęsnej parze niepotrzebnych cierpień, że zdaje się w ogóle nie brać pod uwagę możliwości, iż rodzice Cory nie odpowiadają za porwanie bądź śmierć dziewczynki. A kiedy już utwierdzimy się w tym zapatrywaniu, Lapena zacznie obnażać tajemnice Marco i Anne, które zburzą wyklarowany na początku obraz młodego, szczęśliwego małżeństwa, niemającego większych problemów, poza depresją poporodową Anne i chwilą słabości Marco zaistniałą podczas przyjęcia u Stillwellów tej feralnej nocy, kiedy zaginęła ich córeczka. Pytanie tylko, czy sekrety jakie wywodząca się z majętnej rodziny Anne od lat skrywa przed mężem mogą jakoś wiązać się ze zniknięciem Cory? Czy rzeczywiście mogła skrzywdzić własną córkę i wyprzeć ten czyn z pamięci? I czy pragnący ustrzec ją przed konsekwencjami Marco mógł, jak podejrzewa Rasbach, pozbyć się ciała Cory i zatrzeć wszelkie ślady zbrodni? A może prawda jest dużo bardziej złożona, może jednak rodzice nie mieli nic wspólnego z zaginięciem dziewczynki. Może nasze początkowe odczucia w stosunku do nich były trafne, a Lapena „wywlekając na światło dzienne” ich długo skrywane tajemnice próbuje jedynie namieszać nam w głowach, ukryć tożsamość prawdziwego sprawcy. Którą zaskakująco zdradza mniej więcej w połowie powieści (!), tym samym odchodząc od wyświechtanego schematu budowania kryminalnej intrygi. I choć wydaje się to nieprawdopodobne tym zabiegiem znacznie komplikując fabułę książki.

Każdy coś udaje i każdy udaje kogoś, kim w ogóle nie jest. Cały świat zbudowany jest na kłamstwach i oszustwie.”

Kiedy zapoznawałam się z niezwykle emocjonującymi wstępnymi przesłuchaniami Contich przez Rasbacha musiałam nieustannie zmagać się z pokusą zajrzenia na ostatnie strony, bo ciekawość dosłownie zżerała mnie od środka. Na szczęście nie uległam owym zgubnym podszeptom i radzę wszystkim ciekawskim wytrwać w silnym postanowieniu stopniowego odkrywania prawdy, ponieważ tylko wówczas można w pełni docenić złożoność tej historii, tak w warstwie psychologicznej, jak i kryminalnej. Jeśli chodzi o tę drugą sferę to radzę nie oczekiwać oddanego w najdrobniejszych szczegółach policyjnego śledztwa, bo szczerze powiedziawszy Lapena z czasem zaczyna spychać Rasbacha i jego zespół na dalszy plan, koncentrując się głównie na małżeństwie Contich, którzy starają się odzyskać córkę, tak naprawdę nie wiedząc nawet czy Cora nadal żyje. I dobrze, że zdecydowała się zmarginalizować udział policjantów, bo w zestawieniu z wprawnie dawkowanymi tajemnicami skrywanymi przez głównych bohaterów, z których każde kolejne wprawia w coraz większe zdumienie, tradycyjne dochodzenie policji (zawiązane całkiem dokładnie, ale z czasem przybliżane głównie w krótkich fragmentach) wypada mało spektakularnie, żeby nie rzec trywialnie. Za to emocje kłębiące się w domu Contich, ich coraz bardziej pogarszające się wzajemne relacje i coraz bardziej zaskakujące fakty z ich dotychczasowego życia sprawiają, że autentycznie nie sposób oderwać się od lektury, w oczekiwaniu na kolejne zdumiewające rewelacje. A każda następna zmusza czytelnika do zweryfikowania wszystkich wcześniejszych domysłów, do obrania zupełnie innej ścieżki interpretacyjnej i szukania odpowiedzi w innym kręgu podejrzanych. Tychże nie ma wcale wielu, bo podobnie jak ograniczone przestrzenie, na które składa się świat przedstawiony „Pary zza ściany” tak i liczba bohaterów została dalece zawężona. I szczerze mówiąc aż nie mogłam wyjść z podziwu nad tym, że debiutującej w tym gatunku pisarce udało się na tak kameralnym polu ukuć tak wielce złożoną intrygę, której prawdziwej istoty nie potrafiłam się domyślić bez jej wyraźnej pomocy. I co równie ważne Shari Lapenie udało się nie wpaść w tani melodramatyzm, bo w takich historiach nietrudno przedobrzyć. W przypadku powieści silnie skupiających się na sferze psychologicznej zawsze istnieje ryzyko, że jej autor z czasem osunie się w tkliwy sentymentalizm, tym samym przestając szokować coraz to wymyślniejszymi zwrotami akcji, a zaczynając gubić się w meandrach emocji poprzez przesłodzenia bądź sztuczną egzaltację. U Lapeny nic takiego nie ma miejsca – widać, że autorka nade wszystko pragnęła sprostać wymaganiom spragnionych mocnych wrażeń czytelników, którzy nie mają cierpliwości do taniego sentymentalizmu i spodziewają się bezkompromisowych rozwiązań. I na takowe mogą liczyć, bo choć ja zdecydowałabym się na dużo mocniejszy finał i tak byłam zaskoczona, że początkująca pisarka zrezygnowała z bzdurnego happy endu, decydując się pozostawić czytelników z nieprzyjemnymi odczuciami i wnioskami.

„Para zza ściany” to prawdziwie elektryzująca powieść Shari Lapeny, która ma duże szanse zyskać miano najlepszego thrillera psychologicznego 2016 roku i która powinna otworzyć początkującej w tym gatunku pisarce drogę do wielkiej kariery. Bo taka wirtuozeria, tak umiejętne posługiwanie się słowem i wręcz przeogromna znajomość prawideł rządzących się tym gatunkiem, łatwość budowania suspensu i pogrywania na skrajnych emocjach odbiorców zasługują na najwyższe uznanie. Przynajmniej z mojego punktu widzenia, bo jak zawsze nie mogę mieć pewności, że absolutnie każdy wielbiciel literackich dreszczowców odnajdzie się w tej propozycji. Według mnie to prawdziwe powieściowe objawienie, ale to przecież tylko moje skromne zdanie... niekoniecznie każdy się pod nim podpisze.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz