Nastoletnia
dziewczyna za zgodą matki kupuje małego aligatora amerykańskiego.
Trzyma go w swoim pokoju w akwarium do czasu, gdy jej ojca wyprowadza
z równowagi kolejny wybryk gada. Mężczyzna spuszcza aligatora w
toalecie, kiedy jego córki nie ma w domu, uznając, że najlepiej
będzie powiedzieć jego właścicielce, że zastał gada martwego.
Dwanaście lat później funkcjonariusz policji, David Madison,
prowadzi sprawę tajemniczej śmierci niezidentyfikowanych osób.
Śledczy dysponują tylko pojedynczymi kończynami ofiar, które
wypłynęły z kanałów. David postanawia je sprawdzić. Wchodzi do
kanałów razem z innym policjantem, ale tylko Madisonowi udaje się
wyjść z nich cało. Jego kolega pada ofiarą gigantycznego
aligatora na oczach Davida. Mężczyzna relacjonuje to swojemu
przełożonemu, ale ten jest sceptycznie nastawiony do jego
opowieści. David szybko staje się obiektem kpin swoich kolegów z
pracy, ale to nie trwa długo. Wkrótce nie ma już w mieście
człowieka, który nie wierzyłby w to, że w kanałach żyje
aligator. Nikt też nie wątpi w to, że stanowi on ogromne
zagrożenie dla mieszkańców miasta, policja stara się więc jak
najszybciej pozbyć tego gada. Najbardziej zdeterminowany jest David,
który w walce z ogromnym aligatorem łączy siły z herpetolog,
doktor Marisą Kendall.
„Aligator” Lewisa Teague'a to jeden z tych horrorów, które dzisiejszemu pokoleniu powinny unaoczniać, jakiemu pogorszeniu uległ nurt animal attacków. Oczywiście, nadal pojawiają się w miarę realistyczne obrazy z tego podgatunku, ale śmiem twierdzić, że zdecydowana większość współczesnych animal attacków to boleśnie sztuczne i często durnowate (dwugłowy rekin na przykład) obrazy generowane komputerowo. Gigantyczny tytułowy antybohater omawianego filmu powinien robić za wskazówkę dla twórców współczesnych animal attacków – niech sobie popatrzą, jak winno się robić mordercze zwierzaki w horrorach, bo to co najczęściej mi pokazują w mojej ocenie nie osiąga nawet poziomu dna, tylko błądzi w mule pod nim. Aligator w produkcji Lewisa Teague'a po części jest animatroniczny. Rzeczony efekt specjalny wypada bardzo realistycznie, ale co rozumie się samo przez się, nie tak jak ujęcia prawdziwego gada. Otóż, mechaniczny aligator nie zawsze działał tak, jak chciał tego reżyser, więc Teague ratował się zbliżeniami na prawdziwego gada. I chyba nie muszę dodawać, że była to bardzo dobra decyzja? Efekt starań reżysera „Aligatora” i jego ekipy powinien przekonać nawet najbardziej wymagających, jeśli chodzi o realizm, miłośników filmowych horrorów, a to nie wszystko. Warstwa gore nie jest mocno rozbudowana, ale te umiarkowanie krwawe ujęcia, które się pojawiają pod kątem wiarygodności, moim skromnym zdaniem, wypadają praktycznie bez zarzutu. Owszem, w niektórych momentach krew wydaje się być zbyt jasna, ale to wyjątki. Zazwyczaj jest dobrze, a jeśli zaś chodzi o dodatki udające ludzkie kończyny to jest wręcz wspaniale. Jakkolwiek niestosownie by to brzmiało w kontekście efektów imitujących części ludzkich ciał. Ze wszystkich ataków aligatora najbardziej wstrząsnął mną jednak jeden z najbardziej oklepanych i mało widowiskowych sposobów odbierania życia postaciom występującym w animal attackach. A konkretniej tych traktujących o stworzenia atakujących wyłącznie bądź między innymi w wodzie. Mowa o scence w basenie, o sekwencji, w której śmierć biedaka akcentuje tylko czerwona plama pojawiająca się na powierzchni, a zwiastuje ją widok aligatora wylegującego się w przydomowym basenie. Moment ten świadczy o bezkompromisowości twórców. Odwagi z pewnością odmówić im nie można, pomimo tego, że nie decydują się unaocznić tej potwornej śmierci w sposób szczegółowy. Wiek ofiary jednakże w zupełności mi wystarczył – to był ten moment, w którym wreszcie spojrzałam nienawistnym okiem na ogromnego aligatora grasującego w dużym amerykańskim mieście. Ale przyznaję się bez bicia, że z czasem mi przeszło – wróciło współczucie do tego zagubionego gada, do istoty której grzech polegał na tym (ironia), że robiła wszystko, by zabić głód, że jadła również ludzi i przebywała w miejscu, w którym nie była mile widziana, w tak zwanym cywilizowanym świecie, który przecież należy do ludzi. A że trafiła tam nie z własnej woli to już kompletnie nie ma znaczenia, prawda? Ludzie bowiem nie są winni absolutnie niczemu – w swoim własnym mniemaniu – dlaczego więc mieliby okazywać litość temu intruzowi? Najlepiej po prostu go zabić. Rozpocząć zakrojone na dosyć szeroką skalę polowanie na grubego zwierza i jak to zwykle w takich przypadkach bywa, mieć mu złe, że próbuje się ratować. David i partnerująca mu herpetolog, doktor Marisa Kendall (dobra kreacja Robin Riker) również robią wszystko, by zniszczyć aligatora, chociaż podejrzewam, że UWAGA SPOILER kobieta mogłaby zmienić front, gdyby wiedziała, że poluje na swojego przyjaciela z dzieciństwa. Niekoniecznie tak by było, ale nie miałabym nic przeciwko, gdybym mogła się o tym przekonać – szkoda, że postać ta nie została w tej kwestii uświadomiona KONIEC SPOILERA. Ale ta dwójka, mimo wszystko, dawała się lubić. Nie jakoś mocno, ale trochę sympatii dla nich miałam, co bez wątpienia zawdzięczałam nie swoim wysiłkom, bo takowych absolutnie nie czyniłam, tylko owocnym, jeśli o mnie chodzi, staraniom twórców. Filmowcy chyba zdawali sobie sprawę z tego, że widz, czy tego chce czy nie, prawdopodobnie nie będzie w stanie całkowicie potępiać aligatora i jednocześnie maksymalnie przychylnym okiem spoglądać na ludzi biorących udział w polowaniu na niego. Być może dlatego właśnie tak silnie koncentrowali się na budowaniu jakiejś nici porozumienia z dwójką z tych ostatnich, że tak to nazwę, na tworzeniu fali, na której widz mógłby z nimi nadawać. W moim przypadku efekt był tylko częściowy – jak to zazwyczaj z animal attackami u mnie bywa, niestety, ale nie potrafiłam trzymać kciuków za powodzenie akcji Davida i Marisy. I to w sumie jedyny minus „Aligatora” - tylko to przeszkadzało mi w tym klimatycznym, iście realistycznym, trzymającym w napięciu horrorze Lewisa Teague'a. Tylko i aż, bo to w końcu bardzo poważne uniedogodnienie. Poważne, ale i często (jeśli nie zawsze) przeze mnie odbierane w animal attackach. Podkreślam: przeze mnie, bo całkiem możliwe, że nie wszyscy będą tak reagować na tytułowe stworzenie, jak ja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz