W
1980 roku na zboczach Mont Terrible rozbija się samolot relacji
Stambuł – Paryż. Stu sześćdziesięciu ośmiu pasażerów i
członków załogi ginie na miejscu. Jest jednak ktoś, kto wyszedł
cało z katastrofy. To trzymiesięczna dziewczynka, której
tożsamości nikt nie potrafi ustalić. Wiadomo, że na pokładzie
samolotu znajdowały się dwie osoby w tym wieku: Lyse-Rose de
Carville i Emilie Vitral, ale nie sposób ponad wszelką wątpliwość
stwierdzić, którą z nich jest ocalałe niemowlę. Media nazywają
je Ważką i Lylie, a tymczasem dziadkowie obu dziewczynek starają
się udowodnić przed sądem, że to właśnie ich wnuczka przeżyła.
Opieka nad dzieckiem w końcu zostaje przyznana jednej z tych par,
ale wątpliwości co do tożsamości dziewczynki pozostają.
Osiemnaście lat później prywatny detektyw Credule Grand-Duc, który
przez wszystkie te lata bezskutecznie starał się rozwikłać
zagadkę tożsamości cudownie ocalałej dziewczynki, wreszcie osiąga
upragniony cel. Ale zostaje zamordowany, zanim z kimkolwiek podzieli
się swoim odkryciem. Zostawia jednak dziennik, którego karty
zapełnił szczegółami ze swojego długoletniego śledztwa. Ale czy
zdążył przelać na papier to ostatnie, najważniejsze odkrycie?
Czy w dzienniku znajduje się odpowiedź, której przez wszystkie te
lata pożądało tak wiele osób?
Pierwotnie
wydana w 2012 roku powieść francuskiego pisarza Michela Bussiego
pt. „Un avion sans elle” („Samolot bez niej”) przyniosła mu
międzynarodową sławę. Jego wcześniejsze powieści nie cieszyły
się porównywalnym zainteresowaniem czytelników, ale po publikacji
„Un avion sans elle” to się zmieniło – zwłaszcza po raz
pierwszy wydane w 2011 roku „Czarne nenufary” zyskały „nowe
życie”. Uhonorowany między innymi Prix Maison de la Presse, Prix
du polar francophone i Prix du roman populaire, „Samolot bez niej”,
został wydany w ponad trzydziestu językach i nadal cieszy się
sporym zainteresowaniem czytelników z wielu krajów świata.
Bez
wątpienia „Samolot bez niej” jest najważniejszym dziełem w
literackim dorobku Michela Bussiego, bo to właśnie ta książka
rozsławiła jego nazwisko. I to nie tylko w jego rodzimej Francji.
„Najważniejszym”, nie musi jednak znaczyć „najlepszym”.
Według mnie Bussi nie wzniósł się tutaj na wyżyny swoich
możliwości, na tle tych jego utworów, z którymi dotychczas się
zapoznałam („Czarne nenufary”, „Mama kamie”, „Nigdy nie zapomnieć”, „Czas jest mordercą”, „Mówili, że jest piękna”), „Samolot bez niej” w mojej ocenie wypada najgorzej.
Muszę jednak zaznaczyć, że twórczość Michela Bussiego bardzo
sobie cenię, to tak naprawdę jeden z moich ulubionych pisarzy,
człowiek, który jak to się mówi, ma z czego schodzić. Innymi
słowy: choć w moim oczach „Samolot bez niej” nie doścignął
tych jego powieści, które wcześniej wpadły w moje ręce, to
określenie „dobry thriller” i tak ciśnie mi się na usta. Nie
jest to oczywiście duży komplement, bo po tym powieściopisarzu
spodziewam się wspaniałości, ale myślę, że na taką skromną
pochwalę ta pozycja w pełni zasługuje. Michel Bussi słynie z
zaskakujących zwrotów akcji, przede wszystkim tego oczekują od
niego jego czytelnicy – mocnych, niespodziewanych uderzeń, które
ciężko wyrzucić z pamięci. Tymczasem „Samolot bez niej” tego
apetytu tak do końca nie zaspokaja. Opowieść ta nie jest
całkowicie pozbawiona elementu zaskoczenia, ale Bussi zdecydowanie
nie zaaplikował mi tutaj wstrząsu, siłą dorównującego któremuś
z tych, które dotąd zdążyłam dzięki niemu przeżyć. Część z
tego udało mi się przewidzieć, ale zabolało mnie szczególnie
jedno – jeden poważny feler, bezsensowna wpadka, której przecież
z łatwością dałoby się uniknąć. UWAGA SPOILER
Wystarczyło zmienić tytuł książki, bo ten jest jednym wielkim
spoilerem KONIEC SPOILERA. Albo nie. Trudno mi to stwierdzić
z całą pewnością, zgadnąć jakim torem podążałyby moje myśli,
gdyby nie owo potknięcie, bardzo delikatnie rzecz ujmując. Bo tak
to już jest, że gdy przeczyta się parę utworów danego pisarza,
to zazwyczaj człowiek uczy się go wyprzedzać. Wie gdzie szukać
odpowiedzi, jak odczytywać informacje wrzucane przez autora, których
tropów się chwytać, a które zbyć machnięciem ręki. Oczywiście
bywa i tak, że mimo wszystko pobłądzimy, że nie uda nam się
wszystkiego należycie zinterpretować, ale niektóre przygotowane
przez takiego autora rewelacje, dla zaznajomionego z jego innymi
utworami odbiorcy, niespodziankami na pewno nie będą. Już przed
lekturą „Samolotu bez niej” wiedziałam, że należy przygotować
się na najmniej prawdopodobny obrót wydarzeń. Największą
zagadką, tą z której wyrasta multum innych pytań, na które jak
najszybciej chciałoby się znaleźć odpowiedzi, jest tożsamość
jedynej ocalałej z katastrofy samolotu relacji Stambuł – Paryż,
do której na kartach omawianej powieści Bussiego doszło w grudniu
1980 roku. Czy trzymiesięczne wówczas niemowlę to pochodząca z
obrzydliwie bogatej rodziny de Carville'ów, Lyse-Rose, czy raczej
wywodząca się z ubogiej familii Vitralów, Emilie? Tego nie wie
nikt. Nawet wtedy, gdy jedna z tych rodzin wygrywa walkę w sądzie o
opiekę nad dzieckiem, wątpliwości pozostają. I dręczą one
głównych uczestników owego dramatu przez kolejne osiemnaście lat.
Bo tyle trzeba czekać na przełom w sprawie, na odkrycie prawdziwej
tożsamości osoby, którą media nazwały Ważką i Lylie (to drugie
powstało z połączenia imion dwóch niemowlaków znajdujących się
na pokładzie feralnego samolotu). Problem jednak w tym, że
człowiek, któremu udało się rozwiązać tę zagadkę w 1998 roku
(umownej teraźniejszości) zostaje zamordowany przed podzieleniem
się z kimkolwiek tą drogocenną informacją. Zostawił jednak swój
dziennik, zeszyt, w którym przedstawił szczegóły swojego
osiemnastoletniego śledztwa, w którym może, ale nie musi znajdować
się również ta najważniejsza wiadomość, rozwiązanie tej jakże
frapującej zagadki. Ponadto przed śmiercią podał swojej
zleceniodawczyni, kobiecie, która przez osiemnaście lat słono
płaciła temu prywatnemu detektywowi za zajmowanie się wyłącznie
tą jedną sprawą, źródło swojego olśnienia. To znaczy dał jej
wskazówkę, gdzie należy szukać odpowiedzi. Nam, czytelnikom,
również, ale szczerze powiedziawszy na niewiele się nam ona zda.
Punktów zaczepienia będziemy musieli poszukać gdzie indziej. W
dzienniku dopiero co zamordowanego detektywa? W tych retrospekcjach z
jego życia, które Bussi podaje we fragmentach, którymi to
przeplata bieżące wydarzenia (bieżące to znaczy te z 1998 roku)?
A może odpowiedzi lepiej szukać w teraźniejszości bohaterów, w
wydarzeniach rozgrywających się osiemnaście lat po katastrofie
samolotu relacji Stambuł – Paryż, z której cało wyszła tylko
jedna osoba, obecnie wchodząca w dorosłość i nadal tak naprawdę
nie znająca swoich korzeni.
Lyse-Rose
de Carville czy Emilie Vitral? Gdy już zapoznałam się z zarysem
tej sytuacji, zadałam sobie pytanie, która z tych dwóch opcji
byłaby większą niespodzianką. Każda z nich wydawała się równie
prawdopodobna, ale z czasem autor dał mi jasno do zrozumienia, że
jedna z nich bezsprzecznie wzbudzi w czytelniku emocje dużo
silniejsze niż ta druga. Żadna nie ma jednak prawa kogokolwiek
zaskoczyć, bo przecież od początku zmusza się nas do brania pod
uwagę każdej z tych możliwości. Czyżby więc tym razem głównym
celem Michela Bussiego nie było maksymalne zaskoczenie odbiorców
jego twórczości, czyżby zrezygnował z tego jakże
charakterystycznego dla jego prozy elementu, z tego swojego znaku
rozpoznawczego, na rzecz jakichś innych wrażeń? Przemknęło mi to
przez myśl, ale wówczas byłam już tak mocno przywiązana do
pewnego wyjaśnienia, do ścieżki, na którą zostałam wręcz
brutalnie wepchnięta przez pewien mocno rzucający się w oczy
spoiler, że nie skłaniałam się w tę stronę. Niewykluczone
jednak, że te osoby, którym nie jest znana twórczość tego
utalentowanego Francuza, którzy swoją przygodę z jego prozą
rozpoczną od „Samolotu bez niej” nie odczytają należycie tej
krótkiej wiadomości, nie dopatrzą się w niej tego, co ja
względnie szybko zaczęłam odbierać jako spoiler. Informację
wielce niepożądaną, bo UWAGA SPOILER znając już ogólne
założenia pisarstwa Bussiego, tj. wiedząc, że w jego powieściach
odpowiedzi należy szukać w tych miejscach, na które autor nie
wskazuje wprost, wybrać taką wersję wydarzeń, której autor nie
roztrząsa (aż do końcowych partii swoich książek), nie miałam
żadnych problemów z właściwym odczytaniem tytułu powieści.
Stuprocentowej pewności jednak nie miałam, bo to zagranie wydawało
mi się tak absurdalne, tak niesamowicie niepotrzebne, tak szkodzące
tej publikacji, że nie potrafiłam tak prostu wyzbyć się
wątpliwości, co do tego, że rzeczywiście odważono się porwać
na coś takiego. Być może należy to traktować jako ryzyko, które
(przynajmniej w moim przypadku) się nie opłaciło. W jakim celu
jednak je podejmowano, czemu to miało służyć? Oto jest pytanie...
pytanie, na które niestety nie znam odpowiedzi. Ale nie wiem też,
czy gdyby tytuł książki był inny, Bussiemu udałoby się
wyprowadzić mnie w pole. Może gdybym wcześniej nie przeczytała
paru innych jego powieści... Ale chyba nie, bo tak naprawdę mamy
tutaj do czynienia z zagadką, na którą wręcz samoistnie nasuwa
się jeszcze jedna odpowiedź. Taka, której autor przez długi czas
palcem nie wskazuje (poza tym nieszczęsnym tytułem). Wątpliwości
w zaznajomionych z jego twórczością czytelnikach może jednak
budzić fakt, że ta trzecia opcja, od której naszą uwagę pisarz
stara się odciągnąć, wydaje się być najbardziej prawdopodobna.
Bo czy bardziej możliwe jest to, że trzymiesięcznemu niemowlęciu
udało się przeżyć katastrofę samolotu, w której zginęli
wszyscy inni pasażerowie i cała załoga, czy raczej to, że
dziewczynki nazywanej Ważką i Lylie po prostu w tym samolocie nie
było? Bardziej, że tak to ujmę życiowa, wydaje mi się ta druga
ewentualność, ale przecież Bussi już jakiś czas temu utwierdził
mnie w przekonaniu, że tak zwana brzytwa Ockhama w jego twórczości
nie ma zastosowania. Z drugiej jednak strony, to bezwiednie
nasuwające się trzecie rozwiązanie owej zagadki, ta najprostsza
opcja w ramach takiej konstrukcji literackiej mogła wydawać się
najmniej prawdopodobna, taka na którą przygotuje się najmniej
czytelników KONIEC SPOILERA. Michel Bussi w „Samolocie bez
niej”, jak zwykle zresztą, nie ogranicza się do jednego zwrotu
akcji, w powieści tej odnajdziemy parę pomniejszych tego rodzaju
zagrań, kilka nie tak ważkich, ale mających moc lekkiego
zaskakiwania, rewelacji, które ponadto rozpędzają fabułę zanim
czytelnika zacznie ogarniać znużenie. Innymi słowy, zanim śledztwo
Credule'a Grand-Duca, z którym zapoznajemy się równocześnie z
czytającym jego dziennik Markiem Vitralem, przyjacielem
osiemnastoletniej Lylie, która po osiemnastu latach wciąż nie zna
swoich korzeni, i toczące się w umownej teraźniejszości
dochodzenie samego Marca, zaczną wytracać pęd, Bussi detonuje
mniejszą czy większą bombę, która nie pozwala na zaczerpnięcie
oddechu. Mimo, że główny zwrot akcji udało mi się przewidzieć i
to na długo przed jego nastaniem, to chłonęłam tę opowieść z
dużym zainteresowaniem. Sytuacja była dynamiczna, zwłaszcza ciąg
wydarzeń, niejako na moich oczach, rozgrywający się w umownej
teraźniejszości zmieniał się jak w kalejdoskopie. A i z
tajemniczości tak kompletnie odarta ta historia dla mnie była.
Ciekawość podsycało zagadkowe zachowanie Lylie, sugestie, że
młoda kobieta planuje jakąś zbrodnię, jej skomplikowana relacja z
Markiem i oczywiście tożsamość mordercy, bo i tego rodzaju postać
bierze udział w tej intrydze. Zastanawiało mnie też zachowanie
dwóch babć, dwóch kobiet, które od lat są tak zwanymi głowami
zwaśnionych rodów de Carville'ów i Vitralów. Rodzinne tajemnice,
które byłam przekonana odgrywają jakąś istotną rolę w całym
tym galimatiasie, ale dopóki Bussi nie zechciał opuścić tej
sekretnej kurtyny, nie wiedziałam nawet, w których miejscach na tej
metaforycznej szachownicy ustawić te postacie. Która jest tą
dobrą, a która tą złą, i czy w ogóle można rozpatrywać je w
tak prostych kategoriach. Zresztą, to samo mogę powiedzieć o kilku
innych uczestnikach tej intrygi, z Lylie włącznie, absolutnie nie
dotyczyło to jednak Marca Vitrala, po stronie którego przez cały
czas twardo stałam.
Osobom,
których przygoda z twórczością francuskiego pisarza Michela
Bussiego, który sztukę manipulacji opanował wręcz do perfekcji,
według mnie jednego z najlepszych współczesnych autorów
literackich thrillerów, jeszcze się nie rozpoczęła, ale mają w
planach pochylenie się nad jego twórczością, na pierwszy ogień
radzę nie brać „Samolotu bez niej”. Uważam, że każda z wyżej
wymienionych przeze mnie pozycji (wszystkie te, z którymi zapoznałam
się wcześniej) bardziej nadaje się na start. Po tę publikację
najlepiej sięgnąć potem, gdy już polubi, czy wręcz pokocha się
pisarstwo Michela Bussiego. Bo jak już będzie się znało jego
zwyczajowy poziom, to nawet taki lekki spadek formy, jaki w mojej
ocenie uwidacznia się w „Samolocie bez niej”, zapewne nikogo nie
zniechęci do kontynuowania swojej trzymającej w napięciu przygody
z tym niebanalnym powieściopisarzem. Pozostałych natomiast ta
powieść może zrazić do jego pisarstwa. Pewnie nie wszystkich, ale
sądzę, że istnieje spore niebezpieczeństwo, iż taki efekt na
część takich odbiorców „Samolot bez niej” wywrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz