Student
Alex Harmann na zajęciach z metafizyki dowiaduje się o tak zwanej
projekcji astralnej, czyli osiąganiu stanu, w którym postrzega się
świat spoza swojego ciała fizycznego. Większość jego przyjaciół
w to nie wierzy, ale Alex uważa, że warto to sprawdzić. Chłopak
interesuje się sferą duchową z powodu swojej matki. Kobieta
umarła, gdy Alex był jeszcze dzieckiem, a ojciec dopiero teraz
opowiada mu wszystko, co mu wiadomo o śmierci małżonki i chorobie
psychicznej, z którą wcześniej się zmagała. Pierwsza próba
osiągnięcia stanu OBE nie przynosi pożądanych rezultatów, ale
Alex się nie poddaje. Poszerza swoją wiedzę na ten temat i próbuje
raz jeszcze. Nazajutrz informuje swoich przyjaciół, że udało mu
się wyjść ze swojego ciała, czemu nie wszyscy dają wiarę.
Wspólnie dochodzą do wniosku, że dobrze byłoby pozyskać jakiś
dowód. Wymyślają na to sposób, ale okazuje się on nieskuteczny.
A raczej tylko tak im się wydaje. Z czasem wszystko zaczyna
wskazywać na to, że eksperymentowanie Alexa z tak zwaną projekcją
astralną sprowadziło na nich wszystkich poważne niebezpieczeństwo,
że chłopak niechcący ściągnął do naszego świata coś, co
najprawdopodobniej zagraża życiu nie tylko Alexa, a i ludziom
znajdującym się w jego otoczeniu.
„Astral”
to zrealizowany w Wielkiej Brytanii horror nastrojowy w reżyserii
debiutującego w pełnym metrażu Chrisa Mula, który napisał
również scenariusz, wspólnie z bratem Michaelem Mulem. Film
nakręcono w dwanaście dni, a pierwszy jego pokaz odbył się w
październiku 2018 roku na San Diego International Film Festival.
Rolę główną w „Astralu” powierzono Frankowi Dillane'owi,
aktorowi mającemu osobiste doświadczenia z paraliżem sennym, o
którym jest mowa w filmie (Mulowie dowiedzieli się o tym dopiero po
wciągnięciu go do obsady). W jednym z wywiadów Chris Mul zdradził,
że scenariusz „Astrala” zainspirowały mroczne przygody jego
brata. Podczas pracy nad swoją książką Michael Mul „natknął
się na pojęcie projekcji astralnej. Zdecydował się spróbować
sam, a podczas swojego przedsięwzięcia doznał szeregu
przerażających halucynacji”. Chris Mul zdradził również, że
jest wielkim fanem science fiction i thrillerów psychologicznych, i
że jego zamiarem nie było stworzenie rasowego horroru, filmu ściśle
osadzonego w tym gatunku, tylko ujęcie tematu z psychologicznej
strony. Z jego wypowiedzi wynika, że myślał o thrillerze
psychologicznym, mniej horrorze, ale w mojej ocenie „Astral”
wpasowuje się w ramy tego drugiego gatunku. Zresztą nie tylko
mojej, bo oficjalnie film został sklasyfikowany jako horror.
Ściślej: horror science fiction z dodatkiem dramatu, z czym z kolei
ciężko mi się tak do końca zgodzić.
Bodaj
najbardziej znanym filmem podejmującym tematykę tak zwanej
projekcji astralnej jest „Naznaczony” Jamesa Wana. „Astral”
Chrisa Mula najpewniej porównywalnego sukcesu nie osiągnie, nie
tylko dlatego, że nie zorganizowano mu tak dużej kampanii
reklamowej, jaką miał „Naznaczony”. „Astral” został
nakręcony w inny sposób, podejście jego twórców do tematyki
projekcji astralnej, do tematu out-of-body experience, w skrócie OBE
lub OOBE, znacznie różni się od stylistyki „Naznaczonego”.
Podejście Chrisa Mula do nastrojowego kina grozy nie przypomina
podejścia Jamesa Wana, notabene jednego z najpopularniejszych
współczesnych twórców horrorów (chociaż oczywiście jego
filmografia nie zamyka się tylko w tym gatunku). Ci więc, którzy
spodziewają się mnóstwa jump scenek, zróżnicowanych
wizualnie i przynajmniej w zamiarze przerażających istot z innego
świata, dynamicznego rozwoju akcji, a i nawet porównywalnego
zagęszczenia mroku, to najprawdopodobniej mocno się zawiodą. Ci
zaś, którzy cenią sobie mniej agresywne horrory o zjawiskach
nadprzyrodzonych, dużo bardziej stonowany, oszczędniejszy przekaz,
mają niemałą szansę odnaleźć się w tej pozycji. Sama nie
jestem uprzedzona do żadnej z tych form, dlatego akurat to, że
„Astral”, że tak to ujmę, nie szedł drogą „Naznaczonego”,
nijak nie wpływało na mój odbiór omawianej produkcji. W tym
kontekście kompletnie żadnego znaczenia nie miało dla mnie to, że
twórcy „Astrala” nie starali się nadać mu takiej formy, jaką
szczyci się „Naznaczony”. Ten ostatni co prawda cenię sobie
wyżej, ale bynajmniej nie dlatego, że z zasady nie przemawia do
mnie mniej dosadne kino grozy. Właściwie to nawet ucieszyło mnie
to podeście, bo jeśli chodzi o współczesne horrory o zjawiskach
paranormalnych, to zdecydowanie łatwiej o te agresywniejsze
straszaki. We wspomnianym już wcześniej wywiadzie reżyser
„Astrala” stwierdził, że przemawia do niego twórczość
Alfreda Hitchcocka. Wspomniał też o „Lśnieniu” Stanleya
Kubricka, można więc śmiało założyć, że jest zainteresowany
kręceniem filmów przywołujących ducha XX-wiecznej kinematografii
grozy. „Astral”, według mnie, ma w sobie coś ze starszych
horrorów, ale na pewno nie widać tutaj jakiejś zdecydowanej
stylizacji retro. Zdjęcia są przygaszone, nie mienią się żywymi
barwami, można je chyba nazwać z lekka zamglonymi, a to oczywiście
bardziej kojarzy się z ubiegłowiecznym kinem aniżeli tym
współczesnym. Ale nie tylko, i nawet nie przede wszystkim, o
kolorystykę obrazów chodzi. Sposób na opowiedzenie tej historii,
to oszczędne w środkach, minimalistyczne podejście twórców
„Astrala” do horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych, w moim
przypadku było głównym nośnikiem skojarzeń z nastrojowymi
horrorami z dawnych lat. Co nie znaczy, że Chrisowi Mulowi i jego
ekipie udało się stworzyć coś, co może konkurować z kultowymi,
ponadczasowymi nastrojówkami.
Głównym
bohaterem „Astrala” jest Alex Harmann, przekonująco wykreowany
przez Franka Dillane'a (zresztą to samo mogę powiedzieć o całej
obsadzie omawianego filmu). Student, który dopiero teraz poznaje
prawdę o swojej matce, która zmarła, gdy był jeszcze dzieckiem.
Ojciec przybliża mu wreszcie szczegóły jej śmierci i opowiada o
chorobie psychicznej, z którą przez pewien okres życia się
zmagała. Jako że nie usłyszymy całej tej relacji ojca na użytek
jego jedynego syna, wiele z tego będziemy musieli sami wywnioskować,
w czym pomogą nam informacje wrzucone w dalsze partie scenariusza.
Nie jest to najwygodniejszy dla widza sposób snucia filmowej
opowieści, miejscami można wręcz mieć wrażenie, że twórcy nie
wiedzieli jak dopiąć niektóre wątki, że wepchnęli w scenariusz
coś na kształt przerywników, na krótko odchodzili od właściwej
akcji najpewniej po to, by poszerzyć obraz przede wszystkim
pierwszoplanowego bohatera (przybliżyć nam jego biografię,
zagłębić się w jego osobowość i przedstawić relacje z ludźmi
z jego otoczenia) i do pewnego stopnia faktycznie tak to działa, ale
nie mogłam oprzeć się poczuciu, że doklejano te wątki poboczne
niejako bezładnie, nie zachowując przy tym ciągłości akcji. Nie
rzucało się to w oczy jakoś szczególnie często, nie wprowadzało
ogromnego zamieszania, takiego chaosu, żeby nie dało się tego
zrozumieć, ale i nie mogę powiedzieć, że owe raptowne wskoki i
wyskoki wątków pobocznych nie wytrącały mnie z rytmu. Z rytmu
narzucanego przez główną oś fabularną. Chis i Michael Mulowie w
swój scenariusz wpletli kilka mniej czy bardziej znanych miłośnikom
horrorów motywów, w mojej ocenie akurat przy tym nie robiąc
bałaganu. Projekcja astralna, paraliż senny, pewne istoty, o
których praktycznie na całym świecie krążą niezliczone legendy,
jakiś demon i UWAGA SPOILER opętanie przez tego ostatniego
pokazane w końcówce filmu, czego można się spodziewać od chwili
pojawienia się pierwszej sugestii co do tego, że największym
zagrożeniem, którego Alex niechcący sprowadził do naszego świata
może być demon. Nie zaś tak zwani cieniści ludzie (postacie z
wyżej wspomnianych legend), których główny bohater „Astrala”
od jakiegoś czasu widuje na jawie KONIEC SPOILERA. Ta swoista
mieszanka motywów znanych z różnego rodzaju opowieści z
dreszczykiem (film, literatura, legendy) nie wydawała mi się
wymuszona, przekombinowana, nie miałam wrażenia, że któryś z
wyżej wymienionych elementów nijak nie pasuje do reszty. Wszystko
to pięknie mi się składało w jedną spójną całość. Chociaż
oczywiście przez wzgląd na to, że świat przedstawiony „Astrala”
składał się z motywów, z którymi wcześniej już się spotkałam
(film, literatura, publikacje znalezione w Internecie, wszystko
jedno) nie mogę powiedzieć, że pełnometrażowy debiut Chrisa Mula
zaskoczył mnie jakimiś innowacjami. To raczej konwencjonalny horror
nastrojowy, obraz korzystający ze znanych rozwiązań, ale (może za
wyjątkiem tych niezręcznie podawanych wątków pobocznych) nie bez
ładu i składu. Bracia Mul pisząc swój scenariusz nie wchodzili w
skórę dzieci w sklepie w zabawkami – nie sięgali po wszystko co
znajdowało się w zasięgu ich rąk, nie wykorzystywali motywów,
które w oczach odbiorców mogłyby nie przystawać do reszty i co
dla mnie jest nie mniej ważne, wszystkie te nadprzyrodzone istoty i
nadnaturalne zjawiska przedstawiono w bardzo oszczędnym stylu.
Owszem, pojawia się tu trochę efektów specjalnych, z komputerowymi
włącznie, parę jump scenek też w to wepchnięto (żadna
nie wywarła na mnie zamierzonego efektu), ale z całą pewnością
nimi nie szafowano. Efekty specjalne i jump scenki odbierałam
jako drobne dodatki do sukcesywnie zagęszczającego się klimatu
nadnaturalnego zagrożenia, a nie jak to nierzadko we współczesnych
horrorach o różnego rodzaju zjawiskach nadprzyrodzonych bywa (ze
szczególnym wskazaniem na najszerzej reklamowane hollywoodzkie
produkcje), myśl przewodnią. No wiecie: tworzenie we mnie wrażenia,
że popisywanie się nowoczesną technologią jest dla twórców
najważniejsze. Dla Chrisa Mula zauważalnie ważniejsze było
budowanie i intensyfikowanie napięcia, zagęszczanie klimatu grozy
(co może nie wychodziło mu najlepiej - mogłoby być dużo bardziej
mrocznie, ale totalną porażką bym tego nie nazwała) i samo snucie
tej nieoryginalnej, ale wciągającej opowieści. Pomimo
uniedogodnień wprowadzanych przez gwałtownie serwowane wątki
poboczne i nie do końca satysfakcjonujące przedstawienie bohaterów
drugoplanowych. Przyjaciół Alexa potraktowano po macoszemu, ich
osobowościom i wzajemnym relacjom nie poświęcono tyle uwagi, żeby
w pełni mnie zadowolić, ale bywało gorzej więc... A i nie dotyczy
to największego sceptyka w tej paczce przyjaciół – jemu też nie
dan dużo miejsca, ale z jakiegoś powodu kradł całą moją uwagę
ilekroć pojawiał się na ekranie. Charyzmatyczna postać, chociaż
raczej ogólnikowo wykreślona... Hmm, ciekawe.
Brytyjski
horror nastrojowy (tak, uważam że dużo bliżej mu do horroru
nastrojowego niż horroru science fiction, do którego został
oficjalnie zaklasyfikowany) pod tytułem „Astral”, pełnometrażowy
reżyserski debiut Chrisa Mula, to obraz ukierunkowany na pewną
niszę. Nie wygląda tak, jakby kręcono go z myślą o szerokiej
publiczności, jakby twórcom najbardziej zależało na wbiciu się
do głównego nurtu, na przypodobaniu się jak największej liczbie
osób, często czy rzadko, sięgających po filmowe horrory. Jeśli
tak na to spojrzeć, to nie wydaje się dziwne to, że tak wielu
odbiorców „Astrala” nie pozostawiło na nim suchej nitki.
Narzeka się między innymi na brak naprawdę mocnych momentów,
zakończenie (które mnie przypadło do gustu, bo pozostawia miejsce
na domysły), nienależyte rozwinięcie tematu i liczne przestoje.
Ale jest też druga strona, grupa widzów, która ochoczo wyraża
swoje zadowolenie z seansu „Astrala”. W sumie to nawet całkiem
spora, mogąca dawać nadzieję na to, że „Astral” nie utknie w
niszy – nawet jeśli, to ja jednak nie odważę się polecić tego
filmu nikomu spoza tej, raczej wąskiej, grupy osób niemających nic
przeciwko minimalistycznym horrorom (aczkolwiek nie w znaczeniu:
całkowicie pozbawionym efektów specjalnych i jump scenek) o
różnego rodzaju zjawiskach nadprzyrodzonych. Myślę, że tym
osobom film ten ma największą szansę się spodobać – może i,
tak jak ja, zachwyceni nie będą, ale podejrzewam, że wielu z nich
będzie przynajmniej umiarkowanie zadowolonych z seansu „Astrala”.
Zupełnie tak jak ja... albo nawet jeszcze bardziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz