niedziela, 18 listopada 2018

„Cam” (2018)

Alice jest camgirl występującą pod pseudonimem Lola. Jej matka i znajomi nie wiedzą, że codziennie w celach zarobkowych daje pokazy na żywo o zabarwieniu erotycznym użytkownikom strony internetowej z seks kamerkami. Alice lubi swoją pracę, a jej największym marzeniem jest dostanie się do pierwszej pięćdziesiątki kobiet dających pokazy na tej samej stronie co ona. Aby to osiągnąć musi skłaniać oglądających ją użytkowników do płacenia za jej starania, co idzie jej coraz lepiej. Pewnego dnia odkrywa jednak, że ktoś, kto wygląda tak samo jak ona ukradł jej konto i daje występy na żywo nieświadomym tej podmiany bywalcom strony internetowej.

Amerykański thriller „Cam” w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Daniela Goldhabera był kręcony niecały miesiąc – od 27 marca do 23 kwietnia 2017 roku – a pierwszy jego pokaz odbył się w lipcu 2018 roku na Fantasia Film Festival w Kanadzie, gdzie otrzymał New Flesh Award dla najlepszego filmu fabularnego. Scenariusz „Cam” napisała, również debiutująca, Isa Mazzei, w oparciu o historię, którą ona i Daniel Goldhaber wymyślili razem z Isabelle Link-Levy. W listopadzie 2018 roku film został udostępniony na platformie Netflix.

Krytyków pierwszy pełnometrażowy projekt Daniela Goldhabera przekonał. Można chyba nawet powiedzieć, że na wielu z nich wywarł ogromne wrażenie, a i wśród zwykłych odbiorców znalazł sporo sympatyków. Oficjalnie sklasyfikowany jako horror/thriller, przez niektórych nazywany technothrillerem, a przeze mnie po prostu thrillerem, obraz „Cam” opowiada o młodej kobiecie imieniem Alice (niezła kreacja Madeline Brewer), która utrzymuje się dzięki pokazom na żywo o zabarwieniu erotycznym dawanym na pewnej stronie internetowej. Początek filmu nie nastroił mnie optymistycznie z powodu wszechobecnego różu, koloru na który jestem uczulona. Obawiałam się częstego operowania tą barwą, bo nie miałam wątpliwości, że przy czymś takim nie wytrwam, ale na szczęście dla mnie róż nie zdominował tego obrazu. Pojawiło się jeszcze parę sekwencji skąpanych w tym obrzydliwym kolorze, jednakże to mogłam jeszcze przełknąć. Nie bez trudu, ale dałam radę. Miałam też inny problem, który wymagał ode mnie więcej samozaparcia, z tego prostego powodu, że z nim musiałam zmagać się praktycznie nieustannie. Rzeczonym problemem była główna bohaterka Alice – osóbka tak płytka, że bardziej już chyba się nie da. I nie chodzi mi o pracę, którą sobie wybrała, bo nigdy nie wchodziłam w poczet osób potępiających taką (dobrowolną, co muszę zaznaczyć) formę zarobku. Zawsze powtarzam: lepiej handlować swoim ciałem, niż być politykiem. Alice sprzedaje swoje ciało jedynie na ekranie, i to też rzadko, że tak to ujmę, w w całej jego okazałości. Ot, czasem obnaży piersi, czy kawałek pośladka, zabawi się z wibratorem, czy... nożem. Bo końcu jej widzowie są gotowi słono zapłacić nawet za poderżnięcie sobie gardła. Tym co wręcz odrzucało mnie od tej postaci był wyznawany przez nią system wartości. Kobieta myślała tylko o tym, żeby dostać się do pierwszej pięćdziesiątki najlepiej opłacanych osób dających pokazy na żywo na danej stronce internetowej. Na tym poprzestać nie zamierzała, chciała wskoczyć jeszcze wyżej, ale na razie dążyła do zrealizowania tego skromniejszego marzenia. Tak wiem, że chodziło też o pieniądze, że tak na dobrą sprawę niczym nie różniło się to od zabiegania o awans przez pracownika jakiejś innej firmy, ale nie dość że brzydzi mnie „wyścig szczurów” to na dodatek nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie tylko na pieniądzach Alice zależało. Miała coś na kształt „parcia na szkło” – wyglądało mi to tak, jakby żyła w przekonaniu, że wysokie miejsce w rankingu na stronie internetowej z seks kamerkami da jej status gwiazdy, że chodzi jej też o pozyskanie jak największej liczby fanów, ale takich których nie będzie spotykać w realu. A tym, co mierzi mnie bardziej od „wyścigu szczurów” jest właśnie „parcie na szkło”. Nic więc dziwnego w tym, że nie potrafiłam wykrzesać z siebie sympatii do tej bohaterki, a więc i nie drżałam jakoś szczególnie o jej los. Mimo wszystko znalazłam w sobie trochę współczucia dla niej, gdy jej życie zaczęło trząść się w posadach, nie mogę więc powiedzieć, że z kompletną obojętnością przyjmowałam to, co się z nią działo po pojawianiu się jej sobowtóra. Ale i tak wolałbym dużo przychylniejsze nastawienie do czołowej postaci. Pewną rekompensatą była dla mnie problematyka „Cam” - kradzież tożsamości w wirtualnym świecie, podszycie się pod kogoś nie tylko poprzez wykorzystywanie jego pseudonimu czy nazwiska, ale również jego twarzy. Alice najpierw szuka pomocy u właścicieli strony, gdzie ma konto, do którego dostęp nagle straciła na korzyść kogoś innego, kto wygląda zupełnie jak ona. Jak można się tego domyślić nie udaje jej się przekonać właścicieli serwera do zablokowania problematycznego konta, ale nie zamierza się poddać. Bo i nie bardzo ma wybór. Znamiennie jest to, co słyszy od policjanta w odpowiedzi na swoje zgłoszenie – mężczyzna mówi jej, że jeśli jej to przeszkadza niech po prostu nie ogląda występów kobiety, która się pod nią podszywa. To takie typowe dla policji, że nie mogłam nie przyklasnąć pomysłodawcom tej historii za tę jakże trafną obserwację. Z rad policjantów rzadko można korzystać, bo często zależy im tylko na tym, żeby się nie narobić, odsunąć od siebie problem, a krzywdzony obywatel niech radzi sobie sam. I tak też jest w przypadku Alice. Kobieta nie może ignorować kradzieży konta na stronie internetowej z seks kamerkami nie tylko dlatego, że w ten sposób się utrzymuje, ale również, a wręcz głównie dlatego, że ktoś nieupoważniony używa jej twarzy. A w takim wypadku ewentualne konsekwencje musi ponieść Alice.

Główna bohaterka „Cam” ma matkę i młodszego brata, z którymi nie mieszka, ale utrzymuje bliskie stosunki. Rodzicielka nie wie, że jej córka jest camgirl, tak samo jak jej znajomi. I Alice wolałaby żeby tak pozostało (czemu więc nie zasłania twarzy podczas swoich występów, mnie nie pytajcie). Problem w tym, że jej sobowtór kradnie właściwie całe jej wirtualne życie, a więc w każdej chwili może skontaktować się z jej bliskimi. Nie zdradzę, czy tak się stanie, ale nie będzie chyba spoilerem stwierdzenie, że Alice poniesie pewne straty przez działalność tajemniczej osóbki udającej Lolę. Od momentu pojawienia się sobowtóra scenariusz koncentruje się na podejmowaniu przez Alice prób odzyskania swojego wirtualnego życia. Zdemaskowaniu fałszerstwa, zablokowaniu ukradzionych kont, namierzeniu miejsca pobytu swojego sobowtóra i skontaktowaniu się z osobami, które mogły się z nim spotkać i w ogóle zrozumieniu całego tego spisku? błędu systemu, jakiejś technicznej usterki? ingerencji sił nadprzyrodzonych? Akcja „Cam” zasadza się na tajemnicy, zagęszczanej dosyć pomysłowymi wątkami. Rewelacja, na którą Alice natrafia podczas poszukiwań pewnej kobiety, czy sekwencja, w której „nowa Lola” oprowadza swoich widzów po mieszkaniu, które zajmuje – to mocno uatrakcyjnia fabułę, wzmaga osobliwość tej i tak już dziwacznej sytuacji i stanowi dodatkową przeszkodę w rozszyfrowaniu charakteru tego przypadku. Przeszkodę, którą można jednak przeskoczyć – część widzów na pewno zdoła rozwiązać to zagadkę, a ci którym to się nie uda pewnie będą mieli niedosyt, mocno rozczaruje ich UWAGA SPOILER enigmatyczność scenarzystki w końcowej partii filmu. Isa Mazzei nie zdecydowała się bowiem szczegółowo objaśnić tego przypadku (i mnie to szczególnie nie przeszkadza, chociaż po cichu liczyłam na coś mocno zaskakującego). Co nieco zasugerowała, ale wątpię, żeby takie półsłówka wszystkim wystarczyły do sklecenia spójnej interpretacji koszmaru, przez jaki przejdzie główna bohaterka „Cam” KONIEC SPOILERA. Te dosyć kreatywne fabularne zabiegi nie czynią jeszcze z produkcji Daniela Goldhabera szczególnie wyszukanego i tym bardziej wymagającego kina. Nie nazwałabym „Cam” thrillerem ambitnym, chociaż przedstawia w miarę wnikliwe studium jednostki, której życie toczy się przede wszystkim w Internecie; swego rodzaju uzależnienie od wirtualnego świata, wpływ jaki wywiera on na egzystencję w realu (film pokazuje przenikanie się obu tych światów, tak płynne, że łatwo można zatracić rozeznanie w tym co realne i tym co tylko wirtualne tj. trudno to rozgraniczyć internaucie, nie odbiorcy filmu) i oczywiście sprzedawanie swojego ciała, wizerunku w Sieci, kompletnie obcym osobom, wśród których mogą przecież być i tacy, którzy wykorzystają go do jakichś niecnych celów. Tego rodzaju zagadnienia wielokrotnie poruszano już w kinematografii, aczkolwiek przyznać muszę, że jeszcze nie widziałam filmu, który opowiadałby o sobowtórze przejmującym czyjeś wirtualne życie. Dla mnie był to spory powiew świeżości, choć oczywiście sam motyw sobowtóra (bez tej wirtualnej otoczki) nie jest żadnym novum. Niemniej ambitne, mocno oryginalne, ani nawet szczególnie klimatyczne kino to według mnie nie jest. Fabuła potrafi zaciekawić, a bo twórcy nieporównanie bardziej skoncentrowali się na snuciu historii niźli popisywaniu się efektami specjalnymi i odczuwalnie ważniejsze było dla nich budowanie atmosfery dziwacznej tajemnicy (w dużej mierze przewidywalnej, ale wątpliwości i tak pozostawały) od dynamicznego tempa akcji, a takie kino rzadko mnie męczy. I ten obraz mnie nie zmęczył, ale i nie mogę powiedzieć, że obyło się bez zgrzytów. Ot, takie niezbyt emocjonujące, ale też nie całkowicie beznamiętne kino na nudny wieczorek, do którego wracać już pewnie nie będzie mi się chciało, ale na ten jeden raz się nadał.

Zachwyt dużej części krytyków zapewne niejednego miłośnika thrillerów zachęci do seansu „Cam”. Horrorów zresztą też, bo i do tego gatunku przez niektórych odbiorców (i oficjalnie) jest ten obraz zaliczany. Podejrzewam jednak, że niemała części tych śmiałków nie będzie w pełni usatysfakcjonowana tym przedsięwzięciem. A bo moim zdaniem nie jest to jakoś mocno wyróżniająca się pozycja, chociaż pokazuje coś, nie wiem czy obiektywnie nowego, ale na pewno nowego dla mnie i co dużo ważniejsze nie wzbudza ogromnych emocji, nie trzyma w napięciu szczególnie mocno i nie jest utrzymana w na tyle mrocznym klimacie, żeby zachwycić przynajmniej większość osób dobrze zaznajomionych z kinem grozy. A przynajmniej tak mi się wydaje. W każdym razie dla mnie „Cam” to średniak – thriller, który pewnie szybko wywietrzeje mi z głowy, do którego najprawdopodobniej już nie wrócę, ale tego jednego seansu nie żałuję. Nic by się nie stało gdybym to przegapiła, mała strata jak to się mówi, ale też nic nie straciłam wybierając ten jako taki pełnometrażowy debiucik Daniela Goldhabera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz