Młoda
para, Alison i Michael, przybywają do kliniki chirurgii plastycznej
we wschodniej Europie, gdzie kobieta zamierza poddać się zabiegowi
zmniejszenia piersi. Wraz z nimi jest jej matka, która korzystając
z okazji chce dokonać licznych poprawek w swoim wyglądzie. Kiedy
kobiety trafiają do sal zabiegowych, Michael i jeden z pracowników
szpitala znajdują pomieszczenie, w którym przetrzymywana jest
oszalała kobieta. Przez ich nieuwagę udaje jej się wyswobodzić z
więzów i niedługo potem w klinice aż roi się od złaknionych
ludzkiego mięsa zombie. Alison, Michael i kilka innych osób, którym
udaje się uniknąć zarażenia, aby utrzymać ten stan rzeczy, będą
musieli znaleźć sposób na jak najszybsze wydostanie się z
przepastnego budynku.
W
2010 roku pochodzący z Holandii Lars Damoiseaux i Eveline Hagenbeek
postanowili wspólnie napisać scenariusz horroru o zombie pod
roboczym tytułem „Krankenhaus”. Z braku funduszy na jego
realizację projekt musiał zostać odłożony w czasie. Damoiseaux i
Hagenbeek w wolnych chwilach szukali jednak sposobów na pozyskanie
dla niego budżetu. Stąd wziął się ich trzyminutowy filmik pt.
„Patient Zero” z 2016 roku – został pomyślany jako forma
promocji „Krankenhaus”, na którymś etapie prac przechrzczonego
na „Yummy” (pol. „Klinika grozy”). W końcu udało się
zebrać wystarczającą sumę – zaledwie pół miliona euro –
również dzięki zbiórce społecznej i po wielu latach można było
wreszcie ruszyć ze zdjęciami. Na krześle reżyserskim zasiadł
Lars Damoiseaux, a klinika, w której toczy się większość akcji
tego belgijskiego zombie movie to ponoć stary szpital leżący
na terenie Polski.
Nienazwane
miasto gdzieś we wschodniej Europie. Klinika chirurgii plastycznej,
której personel komunikuje się również w nieistniejącym języku,
wymyślonym specjalnie na potrzeby „Kliniki grozy” przez żonę
Larsa Damoiseauxa, aktorkę Lanę Macanovic, która dostała też
niewielką rólkę w tej zwariowanej produkcji. Reżyser i
współscenarzysta „Kliniki grozy” jest fanem horrorów,
zwłaszcza w stylu jego ukochanej „Martwicy mózgu” Petera
Jacksona: pełnych krwi, flaków i... śmiechu. Poważniejsze klimaty
też docenia – na przykład „Noc żywych trupów” i „Świt żywych trupów” nieodżałowanego George'a A. Romero, które w
pewnym sensie inspirowały „Klinikę grozy”. Damoiseaux
wyznał, że on i Eveline Hagenbeek też chcieli stworzyć „popcornowy" zombie movie z ważnym komentarzem społecznym. Miejsce akcji nie jest
przypadkowe. Klinika chirurgii plastycznej to coś w rodzaju znaku
naszych czasów. Ery selfie. Wieczna młodość i oszałamiające
piękno – wielu nie tylko o tym marzy, ale i przynajmniej w swoim
mniemaniu, realizuje owo marzenie. Chirurdzy plastyczni stali się
kimś w rodzaju nowych bogów – poprawiających to, co natura
zepsuła. Czołowy lekarz szpitala, do którego przybywają główni
bohaterowie filmu, Alison i Michael (razem z matką tej pierwszej),
doktor Krawczyk, już od jakiegoś czasu eksperymentuje na komórkach
macierzystych, w celu opracowania nowej metody odmładzającej.
Pachnie Davidem Cronenbergiem? Niemniej radzę nie nastawiać się na
podobną jakość. Duchem „Klinice grozy” bliżej do krwawej, ale
i zabawnej „Martwicy mózgu” Petera Jacksona niż ciężkich
klimatów Cronenberga. W każdym razie widać, że Lars Damoiseaux
swój ulubiony horror traktował na planie niczym drogowskaz.
Stylistycznie „Klinika grozy” wyraźnie miała nawiązywać do
kultowego dzieła Petera Jacksona – z ekranu tchnie podobna swoboda
tworzenia, choć w rzeczywistości taka zupełna sielanka to nie
była. Przy tak małym budżecie i zarazem tak śmiałym założeniu...
Cóż, ekipa musiała nielicho się namachać, ważne jednak, że
podczas seansu ów hipotetyczny wysiłek nie rzuca się w oczy. Ale
czy na pewno tylko hipotetyczny? Twórcy wyjawili, że na planie
zdarzały się drobne wypadki – jak na przykład fermentacja puszki
sztucznej krwi – nieprzewidziane utrudnienia, które rzecz jasna
spowolniały pracę, co rodziło irytację wśród członków ekipy.
Praca z fizycznymi efektami specjalnymi to niemałe wyzwanie.
Zwłaszcza dziś: w tej skomputeryzowanej, wygodnickiej epoce. W
horrorze komediowym Larsa Damoiseauxa aktorzy musieli się porządnie
pobrudzić. Wytaplać w litrach krwi, brodzić w śmieciach, flakach,
wymiocinach... Nie prawdziwych, ale materialnych, namacalnych,
walających się po planie wyobrażających to wszystko substancjach
i przedmiotach. Nie twierdzę, że „Klinika grozy” dorasta do
poziomu „Martwicy mózgu” Petera Jacksona – co to to nie! - ale
czuje się, że to obraz nakręcony przez prawdziwego fana tamtego
ponadczasowego i jeszcze bardziej krwawego dzieła. Fabuła „Kliniki
grozy” też jest prosta jak budowa cepa. Użyłabym nawet
określania szczątkowa. Wprawdzie aspirująca do czegoś głębszego,
ale tak naprawdę bardzo powierzchowna. Krytyka szalejącej mody na
chirurgiczne poprawianie swojego wyglądu (jeszcze raz powtórzę:
przynajmniej w swoim mniemaniu) niezbyt donośnie tutaj wybrzmiewa.
Gubi się w całej tej makabrze. Z wyjątkiem „pouczenia”, że
nie warto zmniejszać piersi. Lepiej zostawić tak, jak natura
chciała – nawet jeśli ma się przez to problemy z kręgosłupem...
Osoba, którą wspierałam w jej postanowieniu, która dokonała,
widać, że trudnego dla niej wyboru, ale moim zdaniem jak
najbardziej słusznego, okazała się... Ujmę to tak: zakończyłam
seans „Kliniki grozy” z przeświadczeniem, że (pewnie niechcący)
obwiniono tę ceniącą zdrowie ponad wygląd zewnętrzny młodą
kobietę. Nie tylko ją i nawet nie przede wszystkim, ale uważam, że
i jej się rykoszetem oberwało.
„Klinikę
grozy” otwiera scena samochodowej podróży Alison i jej
zmagającego się z hemofobią chłopaka Michaela (przekonujące
kreacje Maaike Neuville i Barta Hollandersa), którym towarzyszy
matka tej pierwszej, przez słabo zaludniony, leśny rejon gdzieś w
Europie Wschodniej. Z lekka przybrudzone, niektórzy pewnie powiedzą
po amatorsku wykonane zdjęcia, z miejsca przykuły moją uwagę.
Jest w tym jakaś... starość? Powiedzmy, że przebija z tego magia
XX-wiecznych niskobudżetowych horrorowych rąbanek. Widać maleńki
budżet i przypuszczam, że to dla niejednego odbiorcy „Kliniki
grozy” będzie największych problemem. W niektórych przypadkach
pewnie nie do przeskoczenia – seans mogą przerwać ci, którzy
lubią mieć wszystko ładnie upakowane, dopięte na ostatnie guzik,
wykonane z maksymalną starannością. „Klinika grozy” to w
pewnym sensie produkcja niechlujna – brzydka prawie tak, jak
brzydkie były tanie, legendarne horrory nakręcone w poprzednim
wieku. Jakkolwiek dziwnie to może brzmieć w uszach osoby
niezakochanej w niskobudżetowych XX-wiecznych rąbankach, słowa
„niechlujny” w takich wypadkach zawsze używam z czułością. To
komplement. I to spory. Wygłaskane, wypolerowane, błyszczące
horrorki generalnie nie porywają mnie tak, jak te wszystkie
„tandetne koszmarki”, ponieważ zazwyczaj brak im tej
rozczulającej, przynajmniej pozornej, spontaniczności. I nihilizmu,
który w tym gatunku chyba powinien być bardziej pożądanym towarem
od czyściutkich, kolorowych obrazków, w których większość z
tego, co ma wzbudzać żywsze reakcje objawia się w formie cyfrowej.
Z naciskiem na chyba, bo może po prostu, podobnie jak twórcy
„Kliniki grozy”, minęłam się z epoką. Tak czy inaczej,
ogólnie rzecz ujmując omawiana produkcja nie goni za współczesnymi
trendami. Nie zauważyłam tutaj usilnych prób przypodobania się
jak największej rzeszy odbiorców. To brzydki horror, dla ludzi o,
jak powiedziałyby mądre głowy, niskich gustach. Brud, krew, pot,
ludzkie wnętrzności i... płonący penis! Klinika zarządzana przez
cenionego w tych stronach chirurga plastycznego, opartego na
klasycznym modelu burzyciela-(pseudo)naukowca bodaj najczęściej
wykorzystywanego w horrorach science fiction, błyskawicznie zamienia
się w krwawą łaźnię. Dla mnie trochę za szybko. Wolałabym,
żeby pozwolono mi lepiej poznać bohaterów, którym miałam
kibicować w tej całonocnej walce z hordą wygłodniałych
zombiaków. Dużo się tu dzieje, ale mimo wykorzystania całkiem
solidnych praktycznych efektów specjalnych (poza substancją
imitującą krew – zbyt blada czerwień, no ale może poziom
hemoglobiny u tych wszystkich nieszczęśników był ciut za niski)
nie budziło to we mnie zamierzonych emocji. Nie, inaczej. Połowiczny
sukces w moim przypadku został osiągnięty – komiczne aspekty tej
całej makabry spełniały swoje zadanie, ale odrazy, niesmaku i tym
bardziej szoku nic z tego u mnie niestety nie wywołało. Winy za ten
stan rzeczy upatruję naturalnie w nazbyt dynamicznym rozwoju, w
zawrotnym tempie narzuconym przez scenariusz, ale i w przesycie gore.
Co za dużo, to niezdrowo. Krwawe obrazki też mogą spowszednieć,
gdy serwuje się je praktycznie jedna za drugą. Gdzie nie spojrzeć
albo krew, albo ludzkie kończyny, albo jelita, albo mięsożerne
bestie z zakrwawionymi ustami i robiącymi dość upiorne wrażenie
oczętami (zombie niestety dla mnie potrafią poruszać się bardzo
szybko), albo wszystko naraz. Kreatywności w materii gore
twórcom „Kliniki grozy” ani myślę odmawiać. Płonący penis
prawdopodobnie będzie najszerzej komentowanym motywem tego szalonego
horroru, ale moim zwycięzcą na tym polu jest krótka sekwencja
konsumowania przez połówkę zombiaka – na naszych oczach posiłek
na bieżąco spływa na podłogę. Mamy jeszcze... Długo by
wymieniać, więc ograniczę się do bliskiego spotkania ręki z
niszczarką do papieru, uwiązania na własnym jelicie nieoderwanym
jeszcze od reszty ciała oraz obcinania palców przygniecionych
metalową pokrywą. I jeszcze ten stworek – przyplątał się nie
wiadomo skąd (może to wynik testowania nowatorskiego zabiegu na
jakimś zwyczajnym zwierzęciu?) to jakże milusie i osobliwe
stworzonko, które co prawda gryzie, więc... Klimat panujący w tej
obleganej przez niezliczone bestie, wcześniej będące zwykłymi
ludźmi, na deficyt mroku i brudu moim zdaniem nie cierpi. W sumie to
nie zazdroszczę ludziom, którym po skończeniu zdjęć powierzono
zadanie wysprzątania tego miejsca. Inna sprawa, że atmosfera nie
budziła we mnie nieprzyjemnych odczuć: zabrakło intensywności,
którą gwarantowałaby wolniejsza praca kamer. Ale była zabawa.
Kupa śmiechu z tej „Kliniki grozy”. Nie tak mocnej, jak mogłoby
się wydawać. Krwistej, owszem, ale wątpię, żeby osoby zaprawione
w kinie gore wzdrygali się z niesmakiem na tym, bądź co
bądź, śmiałym flamandzkim podejściu do zombistycznego kina. Aha,
i jeszcze muszę wyróżnić magnetyczną postać Janji, w którą
wcieliła się Clara Cleymans oraz wspomnieć, że obsadę zasilił
też znany DJ, Dimitri 'Vegas' Thivaios.
Niezły
horror komediowy. Krwawy, prosty i jak to często wynika z
przemieszania tych dwóch gatunków bardziej zabawny niźli
odrażający, upiorny, trzymający w napięciu etc. Fani kina gore
wielkich powodów do narzekań chyba jednak mieć nie będą –
prawdopodobnie zamierzonego efektu ta cała makabra na nich nie
wywrze, ale przynajmniej nie spotkają się z jej znikomą ilością.
Już prędzej z jej nadmiarem... Lars Damoiseaux w ścisłej
współpracy z Eveline Hagenbeek stworzył film zwariowany, dosadny,
a przy tym lekki i zabawny. To raczej kino niszowe, belgijski
niskobudżetowy list miłosny do ubiegłowiecznego bezkompromisowego,
nienapuszczonego, bezpretensjonalnego, szalonego kina gore.
„List, który nie najgorzej mi się czytało”, ale wielkiej
przygody to na pewno nie przeżyłam. Raz byłam na wozie, raz pod
wozem (męczące tempo niby zapętlonej akcji: prawie nic tylko rzeź
i bieganie po mrocznym budynku medycznym), by na końcu skonstatować:
niewymagająca myślenia rozrywka na jeden raz. Tak, moim zdaniem
tylko trochę ponad przeciętną, ale zaznaczam, że bez żalu
oddałam temu filmowemu przedsięwzięciu trochę swojego wolnego
czasu. W sumie na zdrowie mi to wyszło:)
Wow grafika jest mega :D
OdpowiedzUsuńMój blog
Okładka na początku przyciąga wzrok ;D
OdpowiedzUsuńPoszukuję soundtrack z tego filmu ktoś coś ?
OdpowiedzUsuń