Grupa
ludzi przybywa na wyspę należącą do tajemniczego pana Roarke'a.
Zwabiła ich tutaj obietnica ziszczenia wybranej fantazji, która w
zaskakujący dla nich sposób szybko zostaje spełniona. Ich fantazje
dosłownie się urzeczywistniają. Okazuje się jednak, że w tym
miejscu trzeba być ostrożnym z życzeniami, bo marzenia łatwo mogą
się tutaj zamienić w istne koszmary. Cudowne chwile szybko
dobiegają końca, a goście pana Roarke'a zostają zmuszeni do walki
o przetrwanie w tym odizolowanym miejscu, w którym nie ma rzeczy
niemożliwych.
„Wyspa
Fantazji” (oryg. „Fantasy Island”) w reżyserii Jeffa Wadlowa,
twórcy między innymi „Kłamstwa” (2005) i „Prawda czy wyzwanie” (2018), powstała z inspiracji serialem przygodowym
kanału ABC z lat 1977-1984 pod tym samym tytułem. Scenariusz filmu
Wadlow napisał wespół z Jillian Jacobs i Christopherem Roachem, z
którymi pracował nad „Prawda czy wyzwanie”. Kręcąc ten
kosztujący w przybliżeniu siedem milionów dolarów obraz twórcy
mieli też przed oczami takie dzieła, jak „Dom w głębi lasu”
Drew Goddarda i serial „Westworld”. Film kręcono głównie w
Navodo Bay na Fidżi, a dotychczasowe wpływy z całego świata
przekroczyły czterdzieści siedem milionów dolarów.
Filmowa
wersja „Wyspy Fantazji” to gatunkowe pomieszanie z poplątaniem.
Mamy tu horror, thriller, fantasy, komedię, film przygodowy, film
akcji, a nawet film wojenny. I wszystko byłoby pięknie, gdyby
twórcy wiedzieli jak zgrabnie to połączyć... Zaczyna się całkiem
znośnie. Na malowniczej wyspie ląduje samolot, z którego wychodzi
niewielka grupa ludzi. To najnowsi goście kurortu prowadzonego w tym
zakątku świata przez enigmatycznego pana Roarke'a, w którego w
nieprzekonującym stylu wcielił się Michael Pena. Pozostali
członkowie obsady zresztą moim zdaniem lepsi nie byli. Przybysze to
bizneswoman Gwen Olsen (Maggie Q), policjant Patrick Sullivan (Austin
Stowell), przyszywane rodzeństwo JD Weaver (Ryan Hansen) i Brax
Weaver (Jimmy O. Yang) oraz młoda, wygadana kobieta nazwiskiem
Melanie Cole (Lucy Hale, która miała już okazję pracować z
Jeffem Wadlowem nad „Prawda czy wyzwanie”). Formuła, zapożyczona
ze starego serialu ABC pod tym samym tytułem, jest dość
obiecująca. Wsypa, na której urzeczywistniają się ludzkie
fantazje. Na takim fundamencie można zbudować trzymający w
napięciu obraz z sukcesem bazujący tak na sprawdzonych motywach,
jak kreatywniejszych rozwiązaniach. W sumie chyba o to twórcom
„Wyspy Fantazji” chodziło. Nad skutecznością to jednak według
mnie powinni popracować. Najlepiej powściągając przy tym
pragnienie eksploatowania aż tylu gatunków. Bo nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że mocno się w tym pogubili. Łączenie przeróżnych
konwencji ewidentnie ich przerosło – przypomina to gar pełen
niepasujących do siebie składników, z których powstaje niezbyt
zdatna do spożycia zupka. W każdym razie ja tak to odebrałam.
„Wyspa Fantazji” to niestaranny zlepek nieefektywnych scenek, z
udziałem pobieżnie wykreślonych postaci. To ostatnie pewnie by mi
nie przeszkadzało, gdyby w „Wyspie Fantazji” było więcej tak
ciekawych postaci, jak Melanie Cole. Niezbyt pogłębionych, ale
posiadających trochę wyrazistych cech. Przy Melanie pozostali jawią
się niczym statyści. Robią za jej tło... No może niezupełnie aż
tak, ale blisko. Ta przebojowa, wygadana młoda kobieta przybywa na
wyspę pana Roarke'a z najbardziej złowieszczą fantazją. Bo jako
jedyna z tego grona pragnie kogoś skrzywdzić – odpłacić pięknym
za nadobne. Wszystko wskazuje jednak na to, że Melanie chciałaby to
uczynić w bezpiecznych, kontrolowanych, wyreżyserowanych warunkach.
Myśli, że swojej zemsty dokona w czymś w rodzaju rzeczywistości
wirtualnej, ale gdy okazuje się, że może poznęcać się nad swoją
niegdysiejszą prześladowczynią, nie jest już tak skora do
wendety. Tymczasem bracia Weaver trwają w fantazji tylko jednego z
nich. Płytkiej, jak i oni: huczna impreza nad basenem, pełna
roznegliżowanych osób zawsze chętnych im dogadzać, spełniać
wszystkie ich zachcianki. Wydaje się, że szansę daną przez pana
Roarke'a najlepiej wykorzystuje Gwen Olsen, która to pragnie cofnąć
się w czasie, by naprawić jeden z największych błędów w swoim
życiu. A Patrick Sullivan? On wreszcie może spełnić swoje
marzenie o zostaniu żołnierzem, a właściwie to może pobawić się
w żołnierza. Ale nie to jest dla niego najwartościowszym
przeżyciem. Wyspa przygotowała dla niego dodatkową niespodziankę.
Najlepszą. Taką, o którą nawet nie ośmielił się prosić w
kwestionariuszu, jaki każdy z gości tego niezwykłego kurortu
musiał wypełnić jeszcze przed przybyciem na wyspę. „Wyspa
Fantazji” rozwija się błyskawicznie. Więcej o bohaterach
dowiadujemy się w trakcie tego sprintu po na siłę poupychanych,
coraz to bardziej męczących wydarzeniach, niźli tuż po ich
przybyciu do kurortu pana Roarke'a, który ma na swoich usługach
garstkę lojalnych pracowników, tak jak on stale tu przebywających.
Prześlizgujemy się przez dość pospolite modele osobowościowe z
takim samym pośpiechem, z jakim jesteśmy zmuszeni przechodzić
przez kolejne etapy tej nieskomplikowanej opowiastki. Prostej i
zaskakująco banalnej. Pomysł wyjściowy może wszak dawać nadzieję
na mniejszą pospolitość, na coś mniej skostniałego od tego
tutaj. Bo tak na dobrą sprawę „Wyspa Fantazji” nie tylko
świeżością nie tchnęła, ale co gorsza rzeczy nieświeże
prezentowano w sposób, w którym pomimo usilnych starań nijak nie
potrafiłam się odnaleźć.
Biegniemy,
biegniemy, biegniemy... Przedzieramy się przez opary plastiku i
jakoś na horyzoncie nie chce pojawić się nic, na czym chciałoby
się zawiesić wzrok. Bieganina, strzelanina, niepotrzebne silenie
się na dowcip (o ile takie durnowate teksty i sytuacje można w
ogóle nazwać żartobliwymi), do tego trochę życiowych rozterek,
niełatwych wyborów i znowu walka na śmierć i życie z cudacznymi
kreaturami, a to wszystko podane w tak nienaturalnym stylu, że
zastanawiałam się, czy to aby nie miał być teatrzyk –
spodziewałam się nawet, że po wszystkim aktorzy staną w szeregu,
nisko mi się ukłonią i kurtyna wreszcie opadnie. „Kłamstwo”,
„Po prostu walcz!”... Gdzie podział się tamten Jeff Wadlow?
Artysta, który potrafił opowiadać, który zamiast skakać po
wątkach należycie je rozwijał. Może i obiektywnie patrząc nie
były to opowieści jakoś szczególnie wyszukane, a na pewno nie
mocno rozbudowane, ale w przeciwieństwie do „Wyspy Fantazji” w
tamte światy przedstawione, ilekroć do nich wracam, bez trudu i z
niekłamaną przyjemnością praktycznie cała wchodzę. W omawianym
przedsięwzięciu sama opowieść miała najwidoczniej drugorzędne
znaczenie. Mniej liczyło się „co”, a bardziej „jak”. A
najbezpieczniej gonić za dzisiejszymi trendami, prawda? Więc tak:
musi być mnóstwo jaskrawych kolorów i trochę metalicznej czerni
(uwaga: nie może być przygniatająca, ażeby przypadkiem jakiś
widz nie poczuł się nieswojo: nie, tego byśmy przecież nie
chcieli), a akcja ma koniecznie pędzić na łeb na szyję. Na
złapanie oddechu przewiduje się tylko absolutne minimum. Powolne
budowanie napięcia jest niewskazane, ale litościwie możemy dodać
nieliczne zalążki tego staroświeckiego podejścia do kina grozy.
Ażeby tradycjonaliści za bardzo nie narzekali. Do tego efekty
specjalne – nie za dużo i bez nadmiernych kombinacji, bo
przyjęliśmy już do wiadomości, że niemała część zwyczajowych
odbiorców horrorów jest już zmęczona takimi popisami. Więc
zachowajmy umiar. To samo tyczy się jump scenek – one są
oczywiście nieodzowne, ale bez szaleństw proszę, bo zalew tychże
generalnie też nie jest już mile widziany. Toż to już przeżytek!
Ale odpicowanych aktorów nigdy dość. I żeby tyko za bardzo się
nie pobrudzili, bo ludzie nie chcą patrzeć na jakichś kocmołuchów.
W ogóle wszystkie zdjęcia mają być podobnie odszykowane, jak
członkowie obsady. Żadnego naturalizmu – ma być czyściutko i
piękniutko. Jak z żurnala. To jest realizm, Proszę Państwa, a nie
jakaś tam pobrudzona, wyblakła amatorszczyzna. Żyjemy w kolorowym
świecie, więc i horrory muszą takie być. Oczywiście „Wyspy
Fantazji” tak zupełnie pod tę kategorię podciągnąć nie można,
bo jak już nadmieniłam twórcy urządzają sobie tutaj przejażdżkę
po najróżniejszych gatunkach, które w moich oczach niezbyt dobrze
się tu zazębiały. Delikatnie mówiąc. Plusy: pomysł wyjściowy,
który jednak nie pochodzi bezpośrednio od pomysłodawców tego
projektu, Melanie Cole i jedna finalna niespodzianka, która
wprawdzie w fotel mnie nie wgniotła, ale faktem jest, że takiego
obrotu spraw się nie spodziewałam. Minusy: cała reszta.
Pogratulowałabym sobie wytrwałości, gdybym znalazła w tym
niezgrabnym, karykaturalnym wręcz miszmaszu gatunkowym coś,
cokolwiek, dla czego warto było poświęcić czas.. Bo te plusy,
które odnotowałam jakoś nie rekompensują mi owej straty. Ale sama
jestem sobie winna: w każdej chwili mogłam przerwać ten nudnawy,
toporny, nijaki i strasznie męczący spektakl, ale nie, musiałam
się uprzeć. No to mam za swoje. Niecałe dwie godziny wyjęte z
kalendarza... Niemniej myślę, że osoby, które mają więcej
tolerancji, jeśli już nie sympatii, do szybkich, ale nie mocnych
survivalowych opowieści podanych w barwnej, wypieszczonej oprawie,
nie powinni sugerować się moją opinią. Ale tylko jeśli nie są
negatywnie nastawieni do produkcji łączących w sobie wiele
gatunków, do scenariuszy opartych na różnych, przynajmniej
pozornie niepasujących do siebie konwencjach (również spoza kina
grozy). W mojej ocenie zaproponowane tutaj rozwiązania nie tylko
pozornie, ale faktycznie boleśnie się gryzą, ale to tylko moje
zdanie. Coś takiego może się podobać – tak, „Wyspa Fantazji”
może przemawiać do wyobraźni, a już na pewno może dostarczyć
niemałej frajdy, nielicho człowieka rozerwać. Ale absolutnie nie
każdego. To kino tylko dla wybranych. A mnie niestety nie spotkał
ten zaszczyt, żeby być jedną z nich. To bezsprzecznie nie moja
bajka.
Wszystkie
znaki na niebie i ziemi mówią mi, że Jeff Wadlow zakończył już
ten etap swojej kariery, którym przykuł moją uwagę, który kazał
mi mieć baczenie na jego twórczość. Już jego poprzedni horror
„Prawda czy wzywanie” dał mi do zrozumienia, że powinnam zacząć
żegnać się z wizją wyhodowania przez niego jeszcze chociaż
jednego owocu jakościowo zbliżonego do „Kłamstwa”. Seans
„Wyspy Fantazji” tylko wzmocnił to poczucie. I na dodatek dał
mi powody, by przypuszczać, że w innych gatunkach też nie ma mi
już wiele do zaoferowania. Cóż, może Wadlow jeszcze mile mnie
zaskoczy, może coś dla mnie jeszcze z siebie wyciśnie, ale póki
co... O „Wyspie Fantazji” chciałabym jak najszybciej zapomnieć.
Po prostu wyrzucić tę pozycję z głowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz