wtorek, 4 października 2022

„Goście” (2022)

 

Duńska para, Louise i Bjørn, podczas wakacji w Toskanii spędzanych wraz z kilkuletnią córką Agnes, poznaje holenderskie małżeństwo, Karin i Patricka, którym z kolei towarzyszy ich mały synek Abel. Kilka tygodni po powrocie do kraju Louise i Bjørn dostają pocztówkę od swoich wakacyjnych znajomych, którzy zapraszają ich do siebie na weekend. Po namyśle Duńczycy postanawiają skorzystać z propozycji i niedługo potem oni i ich córka zostają ciepło przywitani w przytulnym domku na holenderskiej prowincji. Ale przyjemna atmosfera powoli się rozprasza przez zachowanie gospodarzy. Zwłaszcza Louise czuje się coraz bardziej niezręcznie w tym towarzystwie. Kobieta szybko traci ochotę na spędzenie całego weekendu w tym miejscu, ale Bjørn nie chce działać pochopnie, rezygnować z zaplanowanego wypoczynku z powodu przesadnych reakcji swojej partnerki. Niebawem jednak i on przestanie czuć się komfortowo pod dachem w gruncie rzeczy obcych ludzi.

Duńsko-holenderskie objawienie na światowym rynku filmowym. Trzecie pełnometrażowe dokonanie reżyserskie (po „Rodzicach” z 2016 roku i „Strasznej kobiecie” z roku 2017) Christiana Tafdrupa. Scenariusz napisał ze swoim bratem Madsem Tafdrupem, a pomysł poddało mu samo życie. W pamięci Christiana utkwiła niepokojąca scena z dzieciństwa, kiedy na ścianie w swoim rodzinnym domu zobaczył pocztówkę zaadresowaną do jego rodziców. Wysłało ją małżeństwo z Anglii, które poznali w innym kraju, i które zapraszało ich do siebie na weekend. Christian zapamiętał, że jego rodzice powiedzieli mu wtedy, że to byli bardzo mili ludzie, ale ta pocztówka wyglądała jak z horroru. W 2017 roku Christian Tafdrup miał podobne doświadczenie. Wakacyjny wypad z rodziną zaowocował nową luźną znajomością - z parą Holendrów. Mając w pamięci niezbyt przyjemne weekendy spędzane za młodu w domach nowych kolegów i koleżanek swoich rodziców, Christian uciął dyskusje o zorganizowaniu spotkania z Holendrami po wakacjach. Kiedy w końcu dopatrzył się w tych perypetiach materiału na film, myślał wyłącznie o komedii, ale potem zadał sobie pytanie: „A jakby to wyglądało w ramach horroru?”. Nigdy wcześniej nie myślał o wypuszczeniu się na te gatunkowe wody, ale im dłużej obracał nową koncepcję w głowie, tym bardziej umacniał się w przekonaniu, że tam właśnie jest jej miejsce. Niewiele horrorów w życiu obejrzał, ale wystarczająco, by uznać, że współczesne skoczne „straszydła” to nie jego bajka. Za to taki „Midsommar. W biały dzień” czy „Dziedzictwo. Hereditary” Ariego Astera, to zdecydowanie jego klimaty. I jeszcze „Egzorcysta” Williama Friedkina i mroczne ubiegłowieczne produkcje Romana Polańskiego. Największy wpływ na „Gości” (oryg. „Speak No Evil”) mogły jednak wywrzeć mocniejsze historie Michaela Hanekego, o którego twórczości Christina Tafdrup wypowiada się w samych superlatywach. Film nagrywano w Danii, Holandii i we Włoszech z jedną dłuższą przerwą wymuszoną przez sytuację pandemiczną (COVID-19), a budżet oszacowano na dwa miliony osiemset tysięcy euro. Premierowy pokaz „Speak No Evil” odbył się 21 stycznia 2022 roku na Sundance Film Festival.

Idąc za sugestią swoich kolegów Christina Tafdrup napisał kilka alternatywnych zakończeń dla swojego trzeciego reżyserskiego wyzwania, ale wszystko tak mocno pachniało mu „Netfliksem, gdzie wszystko musi być wyjaśnione”, że postanowił pozostać przy pierwszym rozwiązaniu. A właściwie drugim, bo kulminacyjny moment w pierwszej wersji scenariusza przedstawiał się inaczej. Wymagał zatrudnienia kilkudziesięciu statystów i zdaniem niektórych niepotrzebnie komplikował fabułę, więc wymieniono go na „skromniejszy model”. „Goście” faktycznie stoją w niejakiej opozycji do tych wszystkich podnoszących na duchu i jakby wątpiących w inteligencję widza skocznych, poprawnych politycznie horrorków-potworków. Żeby imputować dzisiejszym pokoleniom bierność w obliczu agresji? Jak sama oryginalna nazwa może sugerować (tj. „Speak No Evil” - eh te polskie tytuły), historia braci Tafdrup mówi o naszym przyzwoleniu na zło. Bo jak mówi stara maksyma „milczenie oznacza przyzwolenie”. Kino przyzwyczaiło nas do walecznych protagonistów i doskonale, na swój chory sposób, zorganizowanych złoczyńców. Tymczasem rzeczywistość nierzadko pokazuje coś zupełnie innego. Oczywiście dla jakiejś części odbiorców weekend na holenderskiej wsi zorganizowany przez braci Tafdrup okaże się skrajnie niewiarygodny. Asertywność to wszak przyrodzona cecha ludzkości, można powiedzieć zakodowana w naszym DNA. I jest jeszcze instynkt przetrwania – lojalny sojusznik w najbardziej krytycznych sytuacjach. Że niby uparcie szukamy usprawiedliwień dla zdrożnych zachowań? Że niby jesteśmy ślepi i głusi na przemoc dopóki nie dotyczy nas? A jak już zaczyna nas dotyczyć, to tak szybko się poddajemy? Niemożliwe. Ale prawdziwe. Tak bezczelnie prawdziwe, tak idealnie pokrywające się z moimi własnym obserwacjami ludzkich zachowań. Kopani każdego dnia, poniżani, okradani, torturowani, zabijani jednym rozporządzeniem, który rzekomo ma zwiększyć nasze bezpieczeństwo. Napadani przez obce mocarstwa – gwałty, zbiorowe mogiły, holocaust cywilów... a reszta świata po prostu patrzy. Z malejącym zainteresowaniem, bo przemoc też powszednieje. Szybko się nudzimy, a zresztą mamy własne problemy. Całego świata nie ocalisz, na domiar złego w erze mediów społecznościowych każdym stwierdzeniem niepasującym do bieżącej propagandy, narażasz się na zostanie jednym z wrogów publicznych. Niepopularnych tez w tych bodaj oświeconych czasach lepiej nie wygłaszać. Nie wychylać się, robić dobrą minę do złej gry, swoje opinie zachowywać dla siebie, uśmiechać się, robić, co ci każą niekoniecznie mądrzejsi ludzie, wpasować się do obowiązującego modelu społecznego. Założyć rodzinę, harować jak wół za „przysłowiową” miskę ryżu, dziękować za podatki i prosić o jeszcze wyższe, zapewnić swoim latoroślom jak najlepsze wykształcenie (koniecznie z jakimiś zajęciami dodatkowymi), ciułać na jakieś miłe wakacje i pokazywać w kulturalnym towarzystwie. Nie bądź sobą, bądź taki, jakim chcą cię widzieć. Bądź normalny – zatkaj uszy, zamknij oczy, zasznuruj usta. I idź, jak ta owca na rzeź. „Dlaczego to robicie? Bo nam na to pozwalacie”. Oto, clou niniejszego „programu”. Wierutne kłamstwo, nie jesteśmy tacy jak Bjørn i Louise. Nie jesteśmy takimi mięczakami. Prędzej Supermanami na bieżąco wyrywającymi „chwasty” z naszej różowiutkiej ziemi. Rzucamy się z pazurami na oprawców, a w najgorszym wypadku bierzemy nogi za pas i ewentualnie zawiadamiamy odpowiednie organy. Tacy jesteśmy, a nie tacy jakimi widzą nas Christian i Mads Tafdrup. Przebrzydli wywrotowcy, którym doprawdy wszystko się pomieszało. Odkleiły się chłopiny od rzeczywistości. Yhm, tak na pewno jest.

Jeszcze nie horror, ale już nie thriller. W pół drogi między tymi dwoma gatunkowymi obszarami. Na ziemi niczyjej, wśród tych wszystkich imigrantów ekonomicznych (nie mylić z uchodźcami), których, jak to szło? Należy topić? Wszak to zwykły śmieć. Cuchnie na milę, obraża nas samym swoim istnieniem. Atakuje ze swojego rachitycznego drzewka. Złośliwy małpiszon z tych „Gości” Christiana Tafdrupa. Wrzućmy go do Odry, niechaj utonie w naszych narodowych ściekach. Ta nierealistyczna opowieść o milczących ludziach. Potulnych barankach prowadzonych przez złych pasterzy. A przynajmniej niegodnych zaufania. Kobieca intuicja, jak to często w kinie grozy bywa, jako pierwsza wszczyna alarm. Louise (w mojej ocenie bezbłędna gra Sidsel Siem Koch; tak samo zresztą przyjęłam wszystkie tutejsze aktorskie występy) nie czuje się dobrze na holenderskiej wsi. A konkretnie w domu w gruncie rzeczy obcych ludzi, którzy zaprosili ją i jej bliskich na weekend. Nie podoba jej się prowizoryczne „łóżko” przygotowane przez Patricka i Karin (Fedja van Huêt i Karina Smulders, którzy w rzeczywistości też są w związku małżeńskim) dla jej kilkuletniej córki Agnes (Liva Forsberg), ale powstrzymuje się od komentarza. Czuje się zmuszana do jedzenia mięsa, a uważa się za wegetariankę - nie chce robić przykrości kucharzowi, nie chce być niewdzięczna, więc bierze, co dają, ale da się zauważyć, że w środku, aż się w niej gotuje. Jest zniesmaczona, tak samo zresztą jak Bjørn (Morten Burian) na widok bezwstydnego obściskiwania się znajomej pary w miejscu publicznym, ale zainterweniują dopiero, na widok metod wychowawczych stosowanych przez Patricka, z pełnym przyzwoleniem, twardym wsparciem Karin. Spróbują załagodzić sytuację, rozładować atmosferę. Spokojnie, nic się nie stało. Spokojnie, to tylko zabawa. Śmiesznie to wszystko brzmi w ustach Louise, gdy tłumaczy się ze swojego - o ironio! - niegrzecznego zachowania. To ten moment, w którym najzacieklej musiałam wzbraniać się – zresztą z mizernym skutkiem – przed zsolidaryzowaniem się z organizatorami tego koszmarnego weekendu. Co ona bredzi? Wprost nie do wiary! Tylko że... Ale przecież... Czy to możliwe, że szukamy dziury w całym? Patrick i Karin nie żyją tak Bjørn i Louise, ale czy to czyni ich zbrodniarzami? A co z Ablem? Zamkniętym w sobie chłopcem z aglossią, który krzyczy nocami? Chłopcem, któremu rodzice nie okazują należytej troski. Wrzeszczą zamiast spokojnie wytłumaczyć, szarpią zamiast przytulić, wymagają nawet kiedy jego biedna buźka zalewa się łzami. Tutaj sprawa jest jasna, czyż nie? Tu wypadałoby wkroczyć. I co zrobić? Może zawiadomić jakiś urząd? Przesada? To może chociaż zapakujemy się do samochodu i pożegnamy z tymi nieidealnymi rodzicami? A czy to przypadkiem nie byłoby uleganie emocjom? No, wiecie ta legendarna „babska histeria”. Bądźmy racjonalni, w końcu nie zeszliśmy przed chwilą z drzew. To już długo nie potrwa, ten nieudany weekend już dobiega końca, więc nie pozostawmy po sobie złego wrażenia. Najważniejsze, by dobrze nas zapamiętano. Utrzymaj tę puszystą maskę, nie świruj, trzymaj się zasad wpojonych przez społeczeństwo. Starannie dobieraj słowa, nie rób niczego, co mogłoby być źle przyjęte przez ludzi, którzy jak by nie patrzeć wpuścili cię do swojego domu. Ugościli tak jak umieli. Doceń to. Niepewność, zagubienie, panika, szok i wreszcie rezygnacja. Pokonani praktycznie bez walki? Na to się zanosi, ale może w końcu nastąpi ten wyczekiwany zryw. Może niebohaterscy bohaterowie tego przeokropnie angażującego, tak cholernie bolesnego, intensywnego widowiska, zrehabilitują się w moich oczach. Co za denerwujące postacie, och jaka byłam na nich wściekła (na nas), gdy tama puściła. Popłynęła rzeka łez zanieczyszczona wstrętem. Brutalizacja w artystycznym płaszczyku. Surowa, zimna, chwytająca za serce brzydotą. Poczułam się jak w „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera, choć dotąd po głowie kołatało mi się szwedzko-duńskie(!) „Koko-di Kodo-da” Johannesa Nyholma: podobna wrażliwość artystyczna.

Popatrz, jak mało trzeba, by dokręcić śrubę, wzmóc napięcie. I jeszcze jeden obrót, a teraz może dwa. Domyślasz się, do czego to prowadzi, prawda? Wiesz, co się stanie, nie chcesz na to patrzeć, ale nie możesz przestać. Zupełnie jakby jakaś nadnaturalna siła trzymała cię przed ekranem. Nie, to tylko połączona moc tekstu, obrazu i dźwięku. Duńsko-holenderski majstersztyk w reżyserii Christiana Tafdrupa, którego scenariusz napisał wespół z bratem Madsem Tafdrupem. Mocna, bezkompromisowa opowieść o eskalacji przemocy w taktownie milczącym świecie. O oszukiwaniu samych siebie. Markowaniu walki ze złem wszelakim. Bezradności niekoniecznie wyłącznie w starciu z silniejszym fizycznie i/lub uzbrojonym przeciwnikiem. Marsz żywych trupów. Patrzących, ale niewidzących. Milczących, bo tak wypada. Prawda boli... Nie, przecież to obrzydliwe kłamstwo. Tak, tak, tego się trzymajmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz