Mieszkający
w przestronnym domu pod lasem w małym amerykańskim miasteczku
myśliwy imieniem Hank bezskutecznie próbuje pogodzić się z
odejściem swojej dziewczyny Abby, z którą był przez ostatnie
dziesięć lat. Kobieta wyjechała przed paroma tygodniami i nie
odbiera telefonów od Hanka. Na domiar złego od kiedy go opuściła
każdej nocy nachodzi go jakieś tajemnicze stworzenie, które
niestrudzenie próbuje dostać się do jego domu. Miejscowy szeryf
nie daje wiary jego opowieściom o potworze. Jego przyjaciel Wade
wprawdzie stara się znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie
nocnych przeżyć Hanka, ale jest skłonny wierzyć, że kolega co
noc zmaga się z nieznanym ludzkości stworem. Stworem, który
najwidoczniej uwziął się na Hanka.
Psychologiczny
monster movie w reżyserii długoletnich przyjaciół
Jeremy'ego Gardnera i Christiana Stelly, „After Midnight”
(alternatywny tytuł: „Something Else”), powstał na podstawie
scenariusza tego pierwszego, który natchnienie czerpał ze swoich
ówczesnych rozterek sercowych. Jeremy Gardner zadebiutował w 2012
roku dobrze przyjętą „Baterią”, gdzie za zdjęcia odpowiadał
Christian Stella. Potem razem wyreżyserowali obraz zatytułowany
„Tex Montana Will Survive!”, a w kwietniu 2019 roku objazd po
festiwalach rozpoczął ich horror o potencjalnym potworze
szturmującym dom niedawno porzuconego przez ukochaną myśliwego,
który w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych był dystrybuowany w
kinach w ograniczonym zakresie na początku roku 2020. W tym samym
roku trafił na amerykańskie platformy VOD.
Małe
amerykańskie miasteczko. Stary dom w pobliżu lasu. I tajemnicze
stworzenie polujące nocą. „After Midnight” w pigułce. Niszowy,
zauważalnie zrealizowany za niewielkie pieniądze horror
psychologiczny i oczywiście zarazem monster movie o
człowieku, który każdej nocy musi odpierać ataki
niezidentyfikowanego stworzenia. W swoim rodzinnym domu, w którym
przez ostatnie dziesięć lat mieszkał z ukochaną kobietą imieniem
Abby. Z retrospekcji dowiadujemy się, że dom i w ogóle cała ta
zaciszna sceneria niegdyś przywiodła kobiecie na myśl „Teksańską
masakrę piłą mechaniczną”. I faktycznie może się skojarzyć.
Twórcą „After Midnight” poszczęściło się w tym punkcie. Po
kilku dniach bezskutecznych poszukiwań odpowiedniego miejsca akcji
przyjaciel zwrócił im uwagę na dom, w którym kiedyś pracował w
charakterze ochroniarza. Zaniedbaną nieruchomość, której
właściciele nie zamierzali remontować. Więc dali filmowcom wolną
rękę. Mogli robić co im się żywnie podobało... No, w granicach
rozsądku. Utrudnieniami były natomiast brak prądu i bieżącej
wody oraz robale ciągle lęgnące się w domu, ale poradzili sobie z
tym. Jak widać. „After Midnight” powstał i podbił serca
amerykańskich krytyków. Pozostali z dotychczasowych odbiorców, a
nie ma ich wielu, w większości nie podzielili zachwytu tamtych.
Choć większość jakieś pozytywy w nim znalazła. Ja również,
ale to jedynie krople w morzu potrzeb. A tym „morzem potrzeb”
jest po prostu wciągająca fabuła. Nie wymagam oryginalnych
rozwiązań, wysokiego stopnia skomplikowania, czy mnogości choćby
tylko prostych wątków. Nieprzewidywalne, gwałtowne, wstrząsające
zwroty akcji co prawda byłyby mile widziane, ale gdyby opowieść
była ciekawa, to pewnie i bez tego bym się obyła. Ale historia
wymyślona i spisana przez Jeremy'ego Gardnera, którą zainspirował
kryzys w jego własnym miłosnym związku, taka nie była. Związku,
który podobnie jak związek Hanka i Abby, trwał wiele lat. A potem
zaczął się sypać. Główną rolę w „After Midnight” wziął
na siebie właśnie Jeremy Gardner. W Abby zaś wcieliła się Brea
Grant. Do ich aktorskiego warsztatu zastrzeżeń w sumie nie mam, ale
charakter ich postaci to już zupełnie inna sprawa. Osobą, której
towarzyszymy przez cały czas i do której najwidoczniej mamy być
nastawieni przychylnie, jest Hank. A Hank jest myśliwym, więc...
Sorry Gregory, ale to nie moja bajka. Myśliwy i jego rozterki
sercowe. W dość dużym domu blisko lasu, w którym mieszka potwór.
Twórcy nie podają w wątpliwość jego istnienia. Nie starają się
zakwestionować w naszych oczach zdrowia psychicznego czołowego
bohatera. Wprawdzie tylko on widział owego stwora, wprawdzie nie
byłoby niczego dziwnego w tym, gdyby mieszkający w takiej samotni
człowiek ze złamanym sercem zaczął doznawać omamów wzrokowych i
słuchowych, ale Jeremy Gardner skupia się raczej na przekonywaniu
nas, że Hank ma do czynienia z prawdziwym potworem. Chodzi o to,
byśmy w przeciwieństwie do jego znajomych przyjmowali na wiarę
jego fantastycznie brzmiące słowa. Byśmy stali się jego cichymi
sojusznikami w nierównej walce z monstrum, którego przynajmniej na
razie nawet nie widzimy. Oczywiście może okazać się, że to
sztuczka obliczona na zmylenie widza, że twórcy starają się
zbudować zaufanie odbiorcy do Hanka tylko po to, by finalnie
zaskoczyć go informacją, że jego nieludzki przeciwnik żył
wyłącznie w jego głowie. Ot, projekcja cierpiącego umysłu.
Cierpiącego wskutek straty ukochanej kobiety, która z jakiegoś
powodu wyjechała z miasteczka i od tego momentu nie dawała znaku
życia. W każdym razie nie usychającemu z tęsknoty Hankowi. Umowna
teraźniejszość przeplata się w „After Midnight” z
retrospekcjami z życia zakochanej pary mieszkającej pod lasem.
Retrospekcjami, które wystawiały na próbę moją cierpliwość, bo
oglądanie mdląco słodkich scenek nie należy do moich ulubionych
zajęć. Wielka miłość w małej amerykańskiej miejscowości.
Młodzi, szczęśliwi ludzie. Ludzie upojeni swoim towarzystwem.
Czerpiący maksimum przyjemności z bycia razem. Dotarło do mnie, że
Hank i Abby bardzo się kochali już po pierwszej retrospektywnej
scence, więc tym bardziej nie rozumiałam po co zmętniać opowieść
o potworze mieszkającym w lesie kolejnymi cukierkowymi wstawkami.
Może z myślą o miłośnikach kina romantycznego, ale jeśli tak,
to czy wielu z nich zainteresuje się filmem o potworze? Połączenie
tych dwóch światów – horroru i romansu – nie jest
niespotykanym zjawiskiem, ale niewątpliwie dość ryzykownym. Jednym
się udaje, a innym, jak na przykład twórcom „After Midnight”
niezupełnie.
Gdyby
pozbawić „After Midnight” Jeremy'ego Gardnera i Christiana
Stelly większości romantycznych scenek i dostawić do
konwencjonalnej opowieści o potworze jakiś inny wątek, to może i
powstałby z tego emocjonujący monster movie. I odwrotnie:
gdyby wyciąć wątek o potworze i skoncentrować się na miłosnym
związku Hanka i Abby, który po latach zostanie wystawiony na próbę,
to mogłoby wyjść z tego coś, co trafiłoby do przekonania wielu
oddanym fanom historii romantycznych. Ale mamy i to, i to, więc
istnieje spore ryzyko, że w każdej z wyżej wymienionych grup
znajdzie się wielu rozczarowanych. O ile będą wiązać z „After
Midnight” jakieś nadzieje. Ja nie miałam żadnych, więc nie mogę
powiedzieć, że się zawiodłam. Jeśli już, to spotkały mnie miłe
niespodzianki. Bo jak człowiek zakłada najgorsze, to czasami tak
ma. Moim zdaniem najlepiej filmowcy spisali się przy budowaniu
atmosfery „After Midnight”. Przyblakłe zdjęcia samotnie
stojącego nieopodal mrocznego lasu, nieokazale prezentującego się
domu, w połączeniu z informacją, że coś złego żyje w owym
lesie, generują aurę wyobcowania i śmiertelnego niebezpieczeństwa.
I wprawiają w dość ponury nastrój, podobnie zresztą jak zdjęcia
poczynione w teraz (w retrospekcjach jest zdecydowanie bardziej
kolorowo) ponurych trzewiach tego nadszarpniętego zębem czasu i co
noc szturmowanego przez jakąś bestię budynku. Jak zauważa Abby,
rodem z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Akcja
momentami będzie przenosić się do baru, w którym pracuje Hank i
naturalnie do niezbyt gęstego lasu (jeśli chodzi o drzewa, bo
krzewów jest co niemiara), gdzie, zdaniem głównego bohatera filmu,
zalęgło się monstrum. Długie ujęcia zazwyczaj służą
generowaniu silniejszych emocji w tej dla mnie nieporównanie
ciekawszej teraźniejszości Hanka. Ale są też scenki, którym taka
technika filmowania moim zdaniem tylko szkodziła. Sekwencje
dosłownie przegadane. Siedzą i gadają, gadają, i śpiewają
(serio), i... kiedy to się wreszcie skończy? Jak sobie wszyscy
wszystko wyjaśnią, ot wtedy! A to potrwa, bo przecież trochę się
pokomplikowało. I to nie tylko pomiędzy Hankiem i Abby. Niemniej
przede wszystkim w ich związku. Wiemy o tym prawie od początku
„After Midnight” i nawet gdybyśmy bardzo chcieli odsunąć ten
fakt na dalszy plan i cieszyć się opowieścią o potworze każdej
nocy wychodzącym z lasu, to byłoby trudno, bo twórcy uznali za
konieczne w kółko międlić ten temat. Trzymające w jako takim
napięciu sekwencje wściekłych ataków potwora na dom Hanka i jego
odważnych wypraw śladami tej wrednej istoty (raz w towarzystwie
Wade'a, według mnie barwniejszej postaci od pierwszoplanowej, w
przyzwoitym stylu kreowanej przez Henry'ego Zebrowskiego) są
przeplatane niemiłosiernie dłużącymi się, prawie beznamiętnymi
scenkami z życia przygnębionego mężczyzny, który powoli traci
nadzieję na powrót ukochanej. Wiele więcej o fabule „After
Midnight” nie da się napisać. Generalnie wolę, gdy twórcy
filmowych horrorów trzymają się prostych pomysłów, gdy nie
kombinują zanadto, ale tutaj wkradł się marazm. Przydałoby się
coś jeszcze – jakiś dodatkowy wątek ożywiający tą
schematyczną opowieść o wielkim uczuciu, które najwidoczniej
dobiega kresu po dziesięciu latach szczęśliwości i rzecz jasna o
istocie wychodzącej z lasu, którą widuje jedynie główny bohater
wyspecjalizowany w polowaniu na zwierzynę, ale akurat nie taką.
Taką normalną, której nie uważa za przybysza z innego świata.
Podsumowując: jak na mój gust za bardzo monotematyczna to opowieść.
Wolno rozwijająca się historyjka co prawda niepozbawiona tzw.
klimatu grozy, ale tak naprawdę niewiele z tego wynika. Poza tym im
dalej brnęłam w tę makaronową opowiastkę, tym bardziej
utwierdzałam się w przekonaniu, że całą konieczną wiedzę
posiadłam już w początkowych scenach. Że już wtedy odkryto
wszystko, co miało jakieś znaczenie, a potem to już tylko
uporczywe powtarzanie wciąż, i wciąż, i wciąż tego samego.
Chciałam tylko jeszcze zobaczyć potwora. Zobaczyć to coś, co
widział tylko Hank. Nawet jeśli miałby się okazać tylko
projekcją jego udręczonego umysłu, chciałam dokładniej się mu
przyjrzeć. Więc czekałam. I czekałam. I... UWAGA SPOILER
No nareszcie! Wreszcie ujrzałam zaskakująco udany ukłon w stronę
starego, dobrego kina grozy. Wedle słów Jeremy'ego Gardnera
zainspirowany pawianami i stworzony przez Todda Mastersa przyjemnie
kiczowaty twór tak naprawdę nieprzypominający niczego, co
dotychczas miałam okazję na ekranie i tym bardziej w realu
zobaczyć. Piękny dodatek, choć podejrzewam, że nie każdy doceni
taką „staroświecką tandetę” KONIEC SPOILERA.
Gdyby
mnie koś pytał, to zalecałabym obejrzenie jedynie początkowej i
finalnej partii „After Midnight”. Chociaż też nie jestem pewna,
czy warto poświęcać choćby tylko tyle czasu dla owego tworu
Jeremy'ego Gardnera i Christiana Stelly. Jeśli posłuchać
amerykańskich krytyków i niektórych fanów kina grozy, to owszem
warto. I może mają słuszność, może nie powinnam nikogo
zniechęcać do tej produkcji. Psychologicznego monster movie
z dodatkiem romansu w dość klimatycznej oprawie wizualnej. Więc
nie będę. Wymęczyła mnie ta opowiastka, ale nie, nic już nie
mówię. Chceta, to oglądajta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz