Seryjny
morderca, Peter Harris, po latach opuszcza zakład psychiatryczny,
gdzie został umieszczony decyzją sądu. Jego lekarz prowadząca,
doktor Evelyn Bauer, jest przekonana, że nie zagraża już
społeczeństwu, ale detektyw policyjny, który zajmował się jego
sprawą, Doyle Dechert, nie jest takim optymistą. Peter wraca do
swojego domu, gdzie szybko odżywają w nim traumatyczne wspomnienia
z dzieciństwa. Tymczasem w sąsiedztwie pojawia się kobieta, Ashley
Grant, podająca się za dziennikarkę i pisarkę zainteresowaną
napisaniem biografii Petera Harrisa. Nie zważając na ostrzeżenia
detektywa Decherta, stara się pozyskać zaufanie swojego nowego
sąsiada. I w końcu udaje jej się zbliżyć do człowieka, który,
jak doskonale wie, przed laty zabijał kobiety. Nie wie jednak, że
mężczyzna ten jest coraz bardziej przytłoczony strasznymi
wspomnieniami i na powrót zaczyna wierzyć w istnienie swojego
rzekomego apodyktycznego brata bliźniaka Aarona, który, jak wierzy,
dominował w ich morderczym tandemie.
Tom
Holland, twórca między innymi „Postrachu nocy” (1985),
„Laleczki Chucky” (1988) oraz opartych na prozie Stephena Kinga
„Langolierów” (1995) i „Przeklętego” (1996) połączył
siły ze scenarzystą legendarnego slashera Seana S.
Cunninghama, „Piątku trzynastego” (1980), Victorem Millerem w
sentymentalnym projekcie, filmowym horrorze „Rock, Paper, Scissors”
(pol. „Kamień, papier, nożyce”) znanym też jako „Rock Paper
Dead”. Miller naturalnie napisał scenariusz, a pomagał mu
niedoświadczony w tej roli Kerry Fleming. Tom Holland natomiast
zajął krzesło reżyserskie. Muzykę skomponował Harry Manfredini,
który wzbogacił swoją wspaniałą twórczością mnóstwo
kultowych horrorów, w tym wspomniany już „Piątek trzynastego”.
Pierwszy pokaz „Kamień, papier, nożyce” odbył się w 2017 roku
w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych na Nightmares Film Festival,
gdzie został wyróżniony za scenariusz. Do szerszego obiegu
planowano wpuścić go w roku 2018, ale premierę przesunięto o rok.
W Stanach Zjednoczonych film trafił bezpośrednio na rynek DVD,
Blu-ray i VOD w lipcu 2019 roku.
„Kamień,
papier, nożyce” to bez wątpienia wyraz nostalgii filmowców
doświadczonych w horrorze. Tęsknoty za tym co było, a nie jest. Za
starymi, dobrymi horrorami, które przecież i oni tworzyli. Tom
Holland i Victor Miller, legendy gatunku, zauważalnie chcieli
przywołać ducha kina grozy z dawnych lat. Powiedziałabym, że lat
80-tych XX wieku, ale na upartego można to rozciągnąć na ostatnie
trzy dekady poprzedniego stulecia. Retro klimacik – znajoma
obskurna atmosfera – i prosta opowieść o psychopatycznym
mordercy, który po długim leczeniu w zamkniętym ośrodku
psychiatrycznym, wraca do domu, w którym spędził najgorsze lata
swojego dzieciństwa. On i jego wyimaginowany brat bliźniak Aaron, w
istnienie którego dzięki terapii już nie wierzy. Do czasu.
„Kamień, papier, nożyce” niewątpliwie dużego budżetu nie
miał, bo to w końcu miał być swoisty ukłon w stronę
niskobudżetowych rąbanek z dawnych lat. Z dodatkiem thrillera
psychologicznego. Czołowa postać, Peter Harris (nie najgorsza
kreacja Luke'a Macfarlane'a) zwraca uwagę swoją obsesją na punkcie
tytułowej gry oraz lalek, które tworzył na własny użytek zanim
trafił na przymusowe leczenie. I maską wyobrażającą dość
upiorną twarzyczkę laleczki. Nie, nie Chucky. „Ojciec” tego
ponadczasowego antybohatera, w żadnym wypadku nie upodabnia owego
cennego dodatku, jakim jest maska Petera, ani nawet zrobionych przez
niego lalek, do rudowłosej przytulanki Andy'ego Barclaya, ale
niewykluczone, że samym tym dodatkiem (motyw lalek) Holland odnosił
się do swojego największego dokonania w horrorze. Tak czy inaczej
pomysł na filmowego mordercę był. Sęk w tym, że moim zdaniem nie
został odpowiednio wykorzystany. Zaczynamy od stosunkowo mocnego
uderzenia, czyli dość obrazowej próbki zbrodniczej działalności
Petera Harrisa. Ostatnie chwile z życia jego najnowszej ofiary i
wiele mówiący zarys przypadku chorobowego jakim niewątpliwie jest
jej oprawca. Męki tej pierwszej kończy błyskawiczne podcięcie
gardła, z którego wypływa spora ilość substancji dość udanie
imitującej krew. Następnie wpada policja i przechwytuje psychopatę.
Wyrokiem sądu Peter trafia do zamkniętego zakładu
psychiatrycznego, gdzie na wstępie okalecza jednego z sanitariuszy –
pozbawia go oka w dość szczegółowych makabrycznych ujęciach –
a zaraz potem zaczyna się drastyczne leczenie Petera. Przeskok akcji
o niewiadomą ilość lat i oto wielkie wyjście jakoby wyleczonego
sprawcy całej serii mordów na młodych kobietach. Jego lekarka
prowadząca, doktor Evelyn Bauer (taki sobie występ Tatum O'Neal), w
każdym razie jest przekonana o słuszności swojej decyzji. W
przeciwieństwie do Doyle'a Decherta (posągowy Michael Madsen)
detektywa z wydziału zabójstw, który pracował nad sprawą Petera
Harrisa i przyczynił się do jego aresztowania. Ten ostatni
rozpoczyna więc obserwację Petera, który tymczasem wraca do tego
samego domu, w którym popełniał swoje zbrodnie. Gdzie spędził
większość swojego życia, a część w towarzystwie szanowanego w
okolicy wuja, który znęcał się nad nim. I, pewnie niechcący,
zasiał w nim obsesję na punkcie gry w kamień, papier, nożyce. W
ten oto sposób zawiązuje się raczej licha warstwa psychologiczna.
Męczące przedstawienie codzienności człowieka, który
rozpaczliwie stara się zatrzymać napływ potwornych wspomnień z
dzieciństwa, które w dużym stopniu ukształtowały go na tak
zwanego potwora w ludzkiej skórze. Z ofiary przekształcił się w
oprawcę. I najwyraźniej teraz mordercze instynkty na powrót w nim
odżywają. Swoją drogą dziwne, że pozwolono mu wrócić do tego
domu, że jego terapeutka nie widziała w tym żadnego zagrożenia
dla jego stabilności psychicznej. Zakładając, że Peter Harris w
ogóle ją miał. W każdym razie po przekroczeniu progu tego od
dawna niezamieszkanego domu, który Peter odziedziczył po
zwyrodniałym wuju, zaczyna czuć się gorzej. Halucynacje z trupami
już w stadium rozkładu są, że tak to przewrotnie ujmę, miłą
dla oka, acz niestety sporadyczną odskocznią od męczącej
codzienności naszego antybohatera. W życie którego w pewnym
momencie wkracza Ashley Grant (przerysowana Jennifer Titus, możliwe
że zamierzenie, by przywołać manierę obserwowaną w tak wielu
XX-wiecznych, zwłaszcza tańszych horrorach). Twórcy „litościwie”
zdradzą nam na jej temat to, czego Peter nie wie. I zaczną się
niebezpieczne podchody, wynik których łatwo przewidzieć. Twórcy
chcieli – bardzo chcieli – zaskoczyć odbiorcę. Co najmniej raz.
Ale... Naprawdę? To ma być niespodzianka? Toż, już na początku
założyłam, że tak będzie. A nie należę do najbardziej
domyślnych widzów.
Zostawmy
okrutną przewidywalność „Kamień, papier, nożyce” i przejdźmy
do tego, co najważniejsze. Do domniemanego przewodniego celu twórców
rzeczonej produkcji. Czyli przywołaniu magicznego ducha
niskobudżetowego kina grozy z maksymalnie ostatnich trzech dekad XX
wieku. Choć ja tam będę upierać się przy latach 80-tych tamtego
stulecia. Przybrudzone, dość ciężkie i pewnie zamierzenie
niechlujne zdjęcia Yasha Bhatta. To ta niechlujność, którą
bardzo sobie cenię w starszych krwawych/umiarkowanie krwawych
horrorach nakręconych mniejszym kosztem. No prawie taka. Smacznie,
ale smakowałoby jeszcze lepiej, gdyby Harry Manfredini i tutaj dał
wyraz swojego muzycznego geniuszu. Ścieżka dźwiękowa jest bowiem
zaskakująco bezpłciowa. Taka nijakość od takiego giganta jak
Manfredini? Z odsieczą przybył mu inny gigant, z którym notabene
już miał przyjemność pracować, nad „Piątkiem trzynastego”
Seana S. Cunninghama. Victor Miller, współtwórca miałkiego i dość
naiwnego scenariusza „Kamień, papier, nożyce”. Ciągnącej się
jak spaghetti historyjki o niegdysiejszym seryjnym mordercy, w którym
najwyraźniej znowuż odżywają mordercze zapędy. Człowieka
wchodzącego w, jak na niego, całkiem bliską relację z nową
sąsiadką. Walczącego z demonami przeszłości, ale z coraz
mniejszą skutecznością. Lalki, wyimaginowany brat bliźniak i inne
omamy wzrokowe i słuchowe, fantazyjna maska, seryjne morderstwa,
zdeterminowany obserwator, nemezis, zboczenia i mnóstwo gadania o
niczym. Do tego w wielkim skrócie sprowadza się fabuła „Kamień,
papier, nożyce”. Generalnie prosta historyjka mimo tego, że
wepchnięto w nią dość pokaźną ilość sprawdzonych motywów.
Traktując je po macoszemu. Może z wyjątkiem wewnętrznych przeżyć
pierwszoplanowej postaci, którą znowu ciągnie ku szaleństwu.
Twórcy praktycznie dają nam pewność, że obserwujemy ponowne
narodziny psychopatycznego killera, że wcześniej czy później
Peter wróci na zbrodniczą ścieżkę. Znowu będzie cieszył się
swoimi „żywymi lalkami”. Obmacywał skrępowane ciała młodych
kobiet, grał z nimi w swoją ulubioną grę, opowiadał im o swoim
„cudownym wujku”, a potem ćwiartował te mimowolne powierniczki.
I oczywiście znowu połączy się ze swoim ukochanych bratem
bliźniakiem Aaronem. Swoim wspólnikiem w zbrodni, którego tak
naprawdę nie ma. Nowy Peter to wie, ale dawny Peter już dobija się
do drzwi. Chce wrócić i kontynuować morderczy plan, który „tak
bezczelnie” przed wieloma laty mu przerwano. Innym słowy,
standard. Co samo w sobie w moich oczach „Kamień, papier, nożyce”
Toma Hollanda nie pogrążało, bo oryginalność nie jest dla mnie
wartością nadrzędną (może i wcale jej nie być). Choć
oczywiście tytułowa gra dodaje trochę świeżości tej pokracznej
historyjce. Tak topornej, że aż nie chce się wierzyć, że
wyreżyserował ją twórca „Postrachu nocy” i „Laleczki
Chucky”. Nie chodzi o maksymalne uproszczenie, nawet nie o
miejscową naiwność, bo to w końcu miał być swego rodzaju hołd
dla podobnie skrojonych obrazów sprzed kilku dekad. Nie chodzi nawet
o rażącą wręcz przewidywalność. Rzecz w niesprzyjającym
utrzymywaniu przynajmniej mojego zainteresowania rozwijaniu historii
między innymi Petera Harrisa. O dziwo, taka legenda kina grozy jak
Tom Holland miała poważne trudności z dawkowaniem napięcia.
Widziałam starania, choć na własnej skórze efektu nie odczułam.
No dobrze, początkowo coś w ten deseń odbierałam, ale z biegiem
seansu... Umiarkowanie krwawe sekwencje (przekonujące praktyczne
efekty specjalne), których swoją drogą nie ma wiele, tak jak
niektóre halucynacje Harrisa, których również dużo nie ma,
działały na mnie pobudzająco. Gdyby nie to zapewne wpadłabym w
objęcia Morfeusza. Takie to było beznamiętne. I poszarpane, bo
trzeba wspomnieć, że twórcy raczej bezwładnie, w dość
nieskoordynowany sposób skaczą od jednej coraz mniej interesującej
postaci do innej też konsekwentnie zabijającej zaciekawienie, które
bądź co bądź każda z nich na wstępie we mnie zasiała. Klimat,
a ściślej same zdjęcia i wywołujące z lekka klaustrofobiczne
poczucie, trochę archaiczne, zakurzone, zaniedbane niezbyt
przepastne wnętrza domu Petera Harris (dom Ashley Grant przyjemnie z
tamtym kontrastuje) też to dokonanie Toma Hollanda uchroniło przed
całkowitą porażką w moich oczach. Tak jak i parę szczegółów
na temat czołowej postaci. Ale z bólem serca muszę stwierdzić, że
to nie wystarczyło, żeby „Kamień, papier, nożyce” dobiły u
mnie chociażby do rangi przeciętniaka.
To
nie jest Tom Holland, jakiego znam. To nie jest Victor Miller,
jakiego znam. I to nie jest Harry Manfredini, jakiego znam. „Kamień,
papier, nożyce” nie jest takim „powrotem do przeszłości”,
jakiego oczekiwałabym po takich gwiazdach filmowego horroru.
Szczerze mówiąc to niejeden debiutant młodszego pokolenia ma na
koncie nieporównanie lepsze osiągnięcie. Dobrze, bywało gorzej.
Tak, trochę plusów, z dość obskurnymi zdjęciami na czele, w tym
obiecującym przedsięwzięciu wypatrzyłam. Ale to nie uchroniło
mnie przez niepowstrzymanie narastającą nudą. Długoletni fani
horrorów prawdopodobnie i tak poczują się w obowiązku „Kamień,
papier, nożyce” obejrzeć. Część z nich zapewne nawet
rozsmakuje się w tej nostalgicznej wizji nowego-starego horroru o
seryjnym mordercy wracającym do domu. Ale wątpię, żeby nawet w
tej głównej grupie docelowej produkcja ta znalazła wielkie
poparcie. Niemniej, sprawdźcie to, ale tylko Wy, którzy kochacie
niskobudżetowe horrory z lat 80-tych XX wieku (ewentualnie ostatnich
trzech dekad poprzedniego stulecia). Pozostałym natomiast radzę...
sprawę dogłębnie przemyśleć:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz