Green
Town, fikcyjne miasteczko w stanie Illinois stworzone przez
nieżyjącego już amerykańskiego pisarza Raya Bradbury'ego,
szczególnie zasłużonego w gatunku science fiction, ale realizował
się też w horrorze i fantasy. Green Town zostało zainspirowane
rodzinnym miastem autora, Waukegan w stanie Illinois, i stało się
dla Bradbury'ego mniej więcej tym, czym dla Stephena Kinga Castle
Rock. Miejscem, do którego dość często wracał w swojej
wspaniałej twórczości. Kolejne, po „Kronikach marsjańskich.
Człowieku Ilustrowanym. Złocistych jabłkach słońca [i innych
opowiadaniach]”, wydanie zbiorcze utworów Raya Bradbury'ego
przygotowane przez wydawnictwo Mag, zawiera właśnie te pisarskie
wycieczki do Green Town. Powieści „Słoneczne wino” (oryg.
„Dandelion Wine”), „Pożegnanie lata” (oryg. „Farewell
Summer”) i „Jakiś potwór tu nadchodzi” (oryg. „Something
Wicked This Way Comes”) oraz zbiór opowiadań pt. „Letni ranek,
letnia noc” (oryg. „Summer Morning, Summer Night”). Te pierwsze
tworzą tzw. Green Town Trilogy, a ostatnią z wymienionych
publikacji można uznać za jej swoiste dopełnienie, choć część
z wchodzących w jej skład opowiadań powstało przed trylogią
Green Town.
„Będziesz
patrzył na świat i widział go takim, jaki jest. Możesz nawet
poniekąd cieszyć się dwoistością natury człowieka: jeżeli
zaakceptujesz fakt, że zło jest jej częścią, łatwiej ci będzie
sobie z nim radzić.”
„Słoneczne
wino” w całości po raz pierwszy opublikowano w 1957 roku.
Wcześniej natomiast ukazywały się fragmenty tej powieści jako
pojedyncze opowiadania. Forma temu sprzyjała, bo „Słoneczne wino”
czyta się zarazem jak powieść i zbiór opowiadań. Takie dwa w
jednym. Utwór półautobiograficzny, w którym Ray Bradbury zawarł
autentyczne wspomnienia z własnego dzieciństwa w Waukegan w stanie
Illinois (tutaj Green Town), przeplatając je z fantazją. Głównym
bohaterem jest dwunastoletni Douglas Spaulding, wzorowany na młodym
Bradburym, a tematem przewodnim: magia dzieciństwa. Kwitnąca
podczas upalnego lata roku 1928. W tytułowej miejscowości, w której
żyją prości ludzie potrafiący czerpać radość z prostych
rzeczy. „Słoneczne wino” to bodaj najbardziej nostalgiczne
dzieło, z jakim dotychczas się spotkałam. Przesycone tęsknotą za
epoką, która nigdy nie wróci. I oczywiście za cudami dzieciństwa.
Ray Bradbury był pisarzem, który tak naprawdę nigdy nie rozstał
się ze swoim dziecięcym ja. Przez całe życie pielęgnował w
sobie duszę dziecka, którą ochoczo dzielił się ze swoimi
czytelnikami. W sumie wciąż to robi, ponieważ zyskał
nieśmiertelność poprzez swoje cieszące się niesłabnącą
poczytnością dzieła. Wielkie utwory, takie jak na przykład
„Słoneczne wino”. Wzruszająca opowieść, w której aż roi się
od prostych prawd o życiu. Prawd, o których zazwyczaj się nie
myśli. Chyba że nie przekroczyło się jeszcze tej magicznej
granicy oddzielającej dzieciństwo od dorosłości. Nie oznacza to,
że w niniejszej powieści patrzymy na świat jedynie oczami dzieci,
że te prawdy przypomną nam wyłącznie młodsi mieszkańcy Green
Town. Nie, w tej cudownej krainie właściwie każdy ma nam coś
ważnego do powiedzenia. Albo raczej przypomnienia. Pozwolę sobie
wysnuć przypuszczenie, że „Słoneczne wino” z biegiem lat tylko
zyskiwało na wartości. Wydaje mi się, że teraz, w tej
skomputeryzowanej epoce, przekaz tej powieści uległ
zwielokrotnieniu. Dzisiejsze, uzależnione od technologii pokolenie
ma szansę odnaleźć tutaj takie przyjemności, jakie znają co
najwyżej ze słyszenia. Radości, jak doskonale wiedzą starsi
ludzie, zdecydowanie większe od tych, którym zazwyczaj się oddają.
Z niedowierzaniem spoglądać na świat z dość dalekiej
przeszłości, który wydaje się szczęśliwszy, choć nie ma
Internetu. Dawniej ludzie potrafili cieszyć się z małych rzeczy. Z
obcowania z Naturą, wieczornego przesiadywania na werandach w
licznych gronach złożonych z bliższej i dalszej rodziny, sąsiadów
i przyjaciół. Ze zwyczajnych widoków. Z zapachów i dźwięków. Z
dzisiejszej perspektywy „Słoneczne wino” jawi się niczym żywy
dowód na to, że kiedyś ludzie widzieli, czuli i rozumieli więcej.
Ich zmysły były bardziej wyczulone, dzięki czemu ich świat był
piękniejszy. Pełen możliwości, których my w tym rozpędzonym,
tzw. oświeconym wieku na co dzień możemy nie dostrzegać. Ale one
wciąż są – wystarczy tylko sięgnąć. Zamknąć na chwilę oczy
na wirtualny świat i otworzyć na ten prawdziwy. „Słoneczne wino”
można potraktować, jako swego rodzaju drogowskaz „na tej nowej
drodze życia”. Przewodnika, który uświadomi bądź przypomni
Wam, że zabawa w chowanego to nieporównanie większa frajda od gier
komputerowych; że Maszyna Szczęścia od dawna istnieje, tak samo
jak wehikuły czasu; że choć lato szybko przemija, to można go
zamknąć w butelkach z winem, na przykład z mniszka lekarskiego,
które rokrocznie pędzi dziadek głównego bohatera powieści.
Tytułowe słoneczne wino to ni mniej, ni więcej jak rozgrzewający
wywar każdego lata gromadzony przez Spauldingów z pospolitego
mlecza. Tego słonecznego lata w Green Town, dwunastoletni Douglas
Spaulding z całą mocą uzmysłowi sobie, że żyje. A wraz z tą
upajającą prawdą niczym piorun uderzy w niego straszna wiedza o
również jego śmiertelności. Objawienie życia i śmierci oraz z
trudem wypracowywana akceptacja tego drugiego będzie pierwszym
krokiem Douglasa w stronę dorosłości, choć on sam tak naprawdę
nie zdaje sobie z tego sprawy. Bo poza tym pozostał taki sam.
Dwunastoletni dzieciak, który w letnie dni i wieczory oddaje się
beztroskim zabawom ze swoim dziesięcioletnim bratem Tomem i grupką
przyjaciół, złożonych wyłącznie z chłopców. Odkrycie
śmiertelności poczynione przez Douglasa to nie jedyny mroczny
akcent zawarty w tej sentymentalnej opowieści o czasach, które już
nigdy nie powrócą. Najgęstszą ciemność niesie seryjny morderca
kobiet zwany Samotnikiem. Niezidentyfikowany osobnik terroryzujący
tę jeszcze do niedawna spokojną mieścinę. Jego udział w tej
poruszającej opowieści co prawda nie jest duży, ale nawet w owych
rozlicznych chwilach powszechnej szczęśliwości, w pełnym świetle
dziennym i nawet bez inicjatywy Bradbury'ego (bez przypominania nam o
tym tajemniczym zbrodniarzu) czuje się jego chłodny oddech na
karku. Obecność zaburzającą ten malowniczy, mieniący się żywymi
kolorami, hipnotyzującymi dźwiękami i zapachami, portret lata, za
którym najprawdopodobniej zatęsknicie. Podobnie jak najwyraźniej
tęsknił sam Ray Bradbury spisując tę jakże żywotną opowieść.
Ten swoisty przekrój małego fikcyjnego miasteczka. Miasteczka
pełnego prostych, sympatycznych ludzi, młodych i starszych, którym,
myślę, z zapałem porównywalnym do mojego, będziecie towarzyszyć.
Swoją drogą podobne przekroje amerykańskich miasteczek później
często stosował choćby Stephen King, notabene miłośnik prozy
Raya Bradbury'ego.
Kontynuacja
„Słonecznego wina”, powieść „Pożegnanie lata”
swoją światową premierę miała dopiero w 2006 roku – prawie pół
wieku po publikacji całej pierwszej odsłony historii między innymi
Douglasa Spauldinga. I jest to ostatnia powieść w dorobku Raya
Bradbury'ego. W „Pożegnaniu lata” Douglas ma już prawie
czternaście lat i jest już jedną nogą w świecie dorosłych. Już
wkrótce dokona się w nim seksualne przebudzenie, ale najpierw
wybierze się na wojnę. Wojnę z ludźmi w podeszłym wieku, wśród
których znajdzie się przynajmniej jedna osobistość gotowa
odpowiedzieć ogniem na zmasowany atak młodych obywateli Green Town.
Douglas, jego brat Tom i zgraja ich kolegów bawią się w żołnierzy,
przy czym oni sami nie traktują tego jak zabawę. W każdym razie
nie do końca. Małoletni bohaterowie „Pożegnania lata” wychodzą
z założenia, że starzy ludzie to tak naprawdę nieludzie. Tylko
jakieś potworne istoty zawiadujące ich życiem. Władcy marionetek.
Przebiegli szachiści, dla których pionkami są młodsi mieszkańcy
Green Town. Douglas i jego kompani mają już tego dość. Nie chcą
by inni dłużej decydowali o ich życiu, więc wypowiadają wojnę
tym, którzy przez wszystkie te lata mieli czelność nimi rządzić.
Łatwo dopatrzyć się w tym alegorii dojrzewania. Nastoletniego
buntu. Wychodzenia spod kontroli dorosłych poprzez odrzucanie prawie
wszystkiego, co w swojej mądrości starają się nam przekazać. Ta
uparta negacja w końcu się wypali i przed niegdysiejszymi
żołnierzami stanie otwarta na oścież brama, za którą będzie
rozciągać się dorosłość, której dotychczas tak mężnie
stawiali czoło. Ray Bradbury w sposób alegoryczny ukazuje tę wojnę
z wiatrakami, jaką toczy każde pokolenie w okresie dorastania.
Powieść ta bawi i uczy. A na pewnym, mniej oczywistym poziomie,
nawet odrobinę niepokoi. Nie tylko poprzez to, że Bradbury
sukcesywnie wzmacnia w odbiorcy przeczucie nieuchronności tragedii,
nieśpiesznie wypełnia czytelnika pewnością, że w tej niby
dziecinadzie w końcu poleje się krew, ale także przez nader
cierpką świadomość, że beztroskie dzieciństwo, tak jak każde
upalne lato, szybko (zdecydowanie zbyt szybko) przemija. Że kiedyś
i to prędzej niż później, musi się skończyć. Dla każdego z
nas? Na pewno? Historia nie jest wprawdzie tak pasjonująca, jak
„Słoneczne wino”. Opisy powierzchowniejsze, akcja szybsza i choć
bardziej zwarta, to jednak porozpraszana forma poprzedniej odsłony
życia między innymi dorastającego Douglasa Spauldinga jakimś
sposobem silniej mnie absorbowała. Co nie znaczy, że z lektury
swoistego przedłużenia „Słonecznego wina” czerpałam tylko
minimum przyjemności. Nie smakowało aż tak wybornie, jak pierwszy
utwór zamieszczony w zbiorczym tomie Maga zatytułowanym po prostu
„Green Town” (rok 2020), ale efekt i tak okazał się dla mnie
bardzo smaczny. Bo to w końcu czarodziej Ray Bradbury!
„Letni
ranek, letnia noc” to zbiór dwudziestu siedmiu opowiadań
pierwotnie wydany w 2002 roku, przy czym część z tych tekstów
publikowano już wcześniej. Osobno. Akcja nieomal wszystkich
widniejących tutaj opowieści rozgrywa się w dobrze już znanym
Green Town. W wielu spotykamy się z postaciami ze „Słonecznego
wina” i „Pożegnania lata”. Znajdziemy też teksty, które
można potraktować jako fragmenty pominięte w tamtych powieściach.
Powiedzmy takie dodatkowe rozdziały tamtych utworów, po które
jednak można spokojnie sięgnąć bez znajomości „Słonecznego
wina” i „Pożegnania lata”. Znajdziemy tu uduchowione,
dowcipne, sentymentalne, ale i nasycone grozą, w większości
pomysłowe i zawsze proste opowieści dłuższe i krótsze (niektóre
nie zajmują nawet całej strony). Do wyboru, do koloru. W „Letnim
ranku, letniej nocy”, tak samo jak na poprzednich wycieczkach po
Green Town, przypomnimy sobie proste egzystencjalne prawdy. Ray
Bradbury znowu przywoła magię dzieciństwa, znowu jak nikt inny
spojrzy oczami dziecka na rzeczywistość, która jeszcze w
zupełności nie przeminęła. Nawet teraz, w tym plastikowym XXI
wieku, łatwo odnaleźć echa przeszłości utrwalonej przez Raya
Bradbury'ego w tak niesamowicie barwny sposób. Aż można poczuć na
twarzy powiew pachnącego lata pierwszej połowy poprzedniego
stulecia. Musnąć skrzydła motyla, zasłuchać się w cykaniu
świerszczy, zapatrzyć w świetlne punkciki (robaczki świętojańskie)
rozpraszające nocne ciemności w Green Town, wdać w ożywioną
dyskusję z ludźmi, którym nie można odmówić życiowego
doświadczenia, ale i podążyć za wyzwoleńczą dziecięcą logiką.
Fantazyjnym, nieracjonalnym spojrzeniem, które doprowadzi nas do
mądrości nie mniejszych od tych wygłaszanych przez starszych
obywateli Green Town. Powszechnie znanych obserwacji o niedoskonałym
świecie i niedoskonałych ludziach. O wadach, ale też zaletach
życia na tym padole. O jasnych i mrocznych stronach człowieka,
który na dobrą sprawę bez przerwy jest przeciągany przez obie
przeciwstawne siły. Ciągle dokonuje jakichś wyborów. Czy to
dziecko, czy dorosły, każdy codziennie podejmuje decyzje, które go
kształtują. A czasami takie, które przesądzają o całym jego
życiu. Albo przedwczesnej śmierci.
Ostatnia
cześć powieściowej trylogii Green Town, po raz pierwszy wydany w
1962 roku „Jakiś potwór tu nadchodzi”, zwieńcza
omawianą obszerną publikację wydawnictwa Mag. I jest to jedyny
utwór w tym zbiorze przetłumaczony przez, moim zdaniem, niedościgłą
Paulinę Braiter. Pozostałe utwory tłumaczył Wojciech Szypuła i
żeby być sprawiedliwą muszę zaznaczyć, że niewiele mojej
ulubionej tłumaczce w tym przypadku ustępował. A recenzję
kultowej powieści dark fantasy,
słusznie wychwalanej przez Stephena Kinga w jego „Danse Macabre”,
znajdziecie tutaj.
Wydawnictwo
Mag rozpieszcza nas zbiorczymi wydaniami ponadczasowych utworów
legendarnych pisarzy. Po, według mnie, najwspanialszej
polskojęzycznej literackiej publikacji ostatnich lat, poświęconej
Richardowi Mathesonowi („Jestem legendą. Piekielny dom. Człowiek,
który nieprawdopodobnie się zmniejszał” plus garść opowiadań)
i oczywiście poprzednim tomie pod szyldem Raya Bradbury'ego
(„Kroniki marsjańskie. Człowiek Ilustrowany. Złociste jabłka
słońca [i inne opowiadania]”, przyszła pora na „Green Town”.
Długą sentymentalną podróż po fikcyjnym amerykańskim miasteczku
inspirowanym rodzinnym miastem Raya Bradbury'ego. Podróż bardzo
osobistą, bo zbudowaną także ze wspomnień autora z jego pełnego
przygód dzieciństwa. Wspomnień przeplatających się ze
wspaniałymi owocami jego bogatej wyobraźni. Zaraźliwa radość
życia płynnie przechodzi na kartach „Green Town” w smutek
nierzadko podszyty nie zawsze uchwytną grozą. Doskonale uwidacznia
się więc tutaj wszechstronność tego nieodżałowanego wielkiego
Amerykanina. Wirtuoza pióra. Giganta światowej literatury, z którym
mam nadzieję jak najszybciej wybierzecie się do jego Green Town. Do
tej cudownej krainy dzieciństwa, z jakiego późniejsze pokolenia
zostały okradzione. Ale czy na pewno? Czy nie da się już odzyskać
tych prostych przyjemności ze świata nieopanowanego przez
technologię? Czerpać radość z rzeczy małych i powszechnie,
zupełnie nieodpłatnie, dostępnych? Ray Bradbury pokaże Wam, że
to jest jak najbardziej możliwe. Nawet dziecinnie proste. Wystarczy
tylko chcieć, a tę chęć najpewniej rozbudzi w Was „Green Town”
- trzy powieści i dwadzieścia siedem opowiadań w jednym!
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz