piątek, 27 lipca 2018

„14 Cameras” (2018)

Czteroosobowa rodzina wynajmuje tani, acz dobrze się prezentujący dom z basenem, w którym zamierzają spędzić letnie wakacje. Nastoletnia córka Molly zabiera swoją przyjaciółkę Danielle, ale jej młodszy brat Kyle nie dostaje pozwolenia od rodziców na zaproszenie któregoś ze swoich kolegów. Żadne z nich nie wie, że wewnątrz i w okolicy domu właściciel zainstalował kamery, nie zdają sobie nawet sprawy z tego, że nieruchomość ta należy do mężczyzny. Szpetnego Geralda, który od lat podgląda ludzi w ten sposób, co gorsza udostępniając swoje materiały w czasie rzeczywistym internautom i nie zawaha się skrzywdzić każdego, kto odkryje ten proceder. Pod nieobecność najemców Gerald zwykł przechadzać się po domach, czerpiąc przyjemność z korzystania z cudzych rzeczy, a całą tę niechlubną działalność utrzymuje w tajemnicy także przed chłopcem, z którym mieszka.

W 2015 roku odbył się premierowy pokaz debiutanckiego filmu Victora Zarcoffa, thrillera „13 Cameras” znanego też pod tytułem „Slumlord”. Film został dobrze przyjęty przez krytyków, ale nie znalazł wielu zwolenników wśród pozostałych odbiorców. Ale to nie ostudziło zapału Zarcroffa, bo wkrótce przystąpił do pisania scenariusza kontynuacji „13 Cameras”. Tym razem na krzesłach reżyserskich zasiedli niedoświadczeni Seth Fuller (wcześniej wyreżyserował tylko dwa shorty) i Scott Hussion, a do obsady dołączyła osoba związana z pierwszą częścią tego, moim zdaniem, godnego uwagi projektu.

Rzadko spotykane zjawisko, ale po obejrzeniu „14 Cameras” doszłam do wniosku, że film ten niczym nie ustępuje pierwszej odsłonie historii obleśnego Geralda. Przepraszam za to Neville'a Archambaulta, wcielającego się w tę postać, zresztą po raz kolejny w doskonałym stylu, chociaż pewnie nie ma takiej potrzeby, bo bez wątpienia właśnie taki efekt aktor chciał osiągnąć. Tak jak miało to miejsce w „13 Cameras” wojerysta Gerald budził we mnie spory niesmak i to nie tylko za sprawą swojej odrażającej działalności, bo i jego wygląd zewnętrzny, samo patrzenie na niego wprawiało mnie w niemały dyskomfort psychiczny. Właściwie to nie miałabym większych trudności z dotrwaniem do planszy końcowej nawet, gdyby fabuła nie miała mi wiele do zaoferowania, bo według mnie postać antagonisty mogłaby z powodzeniem dźwigać na swoich barkach cały ten projekt. Taki to fenomen. A wziąwszy pod uwagę fakt, że XXI-wieczna kinematografia grozy nie obfituje w pamiętne czarne charaktery uznaję to za tym większe osiągnięcie i myślę, że w przyszłości postać Geralda będzie figurowała w wielu rankingach najlepszych zwyrodnialców wydanych przez filmowe thrillery i horrory z bieżącego wieku. Ale nie chciałabym żeby ktoś z moich wcześniejszych słów wysnuł wniosek, że scenariusz „14 Cameras” poza znakomitym antagonistą nie daje wielbicielowi kina grozy nic godnego uwagi, bo w moje ocenie (która jednak wcale nie musi pokrywać się ze zdaniem innych fanów tego typu obrazów) Victor Zarcoff po raz kolejny skonstruował prostą, acz zajmującą historię, którą ekipa techniczna przełożyła na ekran przy zachowaniu ducha części pierwszej. Czyli znowu brakowało silnego zagęszczenia ciemności, a i napięcie podczas samotnych wędrówek Geralda po jego domach powinno się jeszcze podkręcić, niemniej beznamiętnie na pewno tego nie śledziłam. Takie nagromadzenie niewygodnych emocji wystarczyło mi do osiągnięcia satysfakcji, aczkolwiek pełną bym ją nie nazwała. Nie towarzyszyło mi aż tak silne napięcie, żeby brakowało mi tchu, ani obezwładniające uczucie klaustrofobii, ani nawet wrażenie przygniatania rozszalałym mrokiem, w którym czai się mocno zaburzony intruz. Ale to nic. Ważne, że nie czułam się komfortowo patrząc na poczynania szpetnego mężczyzny i że przez cały czas miałam świadomość ogromnego zagrożenia, akcentowanego nie tylko scenami z udziałem Geralda, bo i pozostałe zdjęcia nie dawały mi zapomnieć o tym, że życie protagonistów cały czas wisi na włosku. Tę pewność dawały mi już sekwencje nakręcone w tradycyjny sposób, ale ujęcia z kamer zainstalowanych przez Geralda (bo tak, jak w „13 Cameras” spotykają się tutaj te dwie techniki filmowania) rzeczoną atmosferę nieustannego zagrożenia znacznie potęgowały. Dominującym uczuciem w moim przypadku była jednak odraza, niesmak na sam widok antybohatera, wzmagany jego działalnością. Victor Zarcoff w swoim scenariuszu powtórzył scenkę ze szczoteczką do zębów i tak jak w „13 Cameras” doprowadziła mnie ona do mdłości. Ale tylko ten jeden raz zebrało mi się na wymioty – pozostałe niemiłe dla oka czyny Geralda nie budziły już we mnie aż takiej odrazy, żeby zbierało mi się na wymioty, ale i tak ją czułam. Fakt, że ze wszystkich odrażających poczynań antybohatera wyróżniam akurat tę sekwencję, która nie jest niczym nowym, która została już wykorzystana w poprzednim filmie o Geraldzie, na pewno nie dodaje sequelowi splendoru, bo bez wątpienia świadczy to o braku pomysłu, wskazuje na to, że twórcy „14 Cameras” nie potrafili wymyślić czegoś innego, co budziłoby w widzach (a przynajmniej we mnie) taki niesmak, jak pamiętna scenka ze szczoteczką do zębów.

(źródło: https://www.thesantafevip.com/)

Ale mieli pomysł na rozbudowanie dziejów Geralda. Nic oryginalnego, nic co mocno komplikowałoby tę opowieść, tym samym zabierając wieloletnim miłośnikom kina grozy przyjemność obcowania z filmem stworzonym przez ludzi świadomych tego, że prostota (niegdyś tak hołubiona przez twórców thrillerów i horrorów, a obecnie niestety stanowczo niedoceniana) w tego rodzaju filmach jest jak najbardziej wskazana. Na ogół dużo bardziej efektywna od gmatwania. W „14 Cameras” Gerald dzieli się z innymi. Na żywo udostępnia swoje materiały internautom – transmisja z letniego pobytu czteroosobowej rodziny i przyjaciółki nastoletniej dziewczyny wchodzącej w jej skład, jest online i nie ma się żadnych wątpliwości, że inne osoby wynajmujące domy Geralda również byli w ten sposób obdzierani ze swojej prywatności. Może i wielu dzisiejszych widzów to nie wzruszy, bo w końcu panuje teraz kompletnie niezrozumiała dla mnie moda na dobrowolne zrzekanie się prywatności, na wrzucanie do Sieci wszelkich szczegółów ze swojego życia, ale mnie to przeraża. Dlatego patrzenie na ten odłam przestępczej działalności Geralda wprawiało mnie w dyskomfort nie mniejszy od tego, jaki odczuwałam na widok jego brudnych dłoni trzymających rzeczy należące do niczego nieświadomych najemców jego domu. Obok tak brutalnego gwałcenia czyjejś prywatności całkowicie obojętnie przechodzić nie umiem i głównie dlatego „14 Cameras”, tak samo zresztą jak część pierwsza, w miarę silnie na mnie oddziałuje, pomimo, że tak to nazwę, zwyczajności tego obrazu. Bo poza antybohaterem tak naprawdę niczym się nie wyróżnia, nie grzeszy innowacyjnością, nie znajdziemy tutaj mnóstwa zapadających w pamięć, mrożących krew w żyłach, ani nawet skrajnie odrażających (wywołujących autentyczne mdłości) scen, nie poczujemy takiego napięcia, ani nie zobaczymy tak sugestywnego mroku, że zwątpimy w to, czy nasze serce to wytrzyma. A więc tak, według mnie „14 Cameras” nie jest thrillerem nadzwyczajnym w tym sensie, ale że jest to obraz ponadprzeciętny nie mam żadnych wątpliwości. W końcu w przeciwieństwie do zdecydowanej większości współczesnych filmowych dreszczowców dał mi sporo emocji, a i z zaangażowaniem się w tę opowieść nie miałam większych problemów. Przy czym na miejscu twórców więcej uwagi poświęciłabym pięciu osobom właśnie wynajmującym jeden z domów Geralda, bo to jeszcze bardziej by mnie do nich przybliżyło, ale nie kosztem scen z udziałem antagonisty, mieszkającego z nim chłopca i pewnych innych postaci, których udział znacznie wzbogacił tę opowieść (tak, mamy tutaj skakanie pomiędzy postaciami, ale nie działa to rozpraszająco, a przynajmniej na mnie się tak nie odbijało). Myślę, że powinno się po prostu wydłużyć ten film, dodać parę scenek skoncentrowanych na nowych najemcach jednej z nieruchomości Geralda.

Uważam, że niedoświadczeni w reżyserii filmów pełnometrażowych Seth Fuller i Scott Hussion nie mają się czego wstydzić. Sequel thrillera „13 Cameras” moim zdaniem wcale nie jest gorszy od swojego poprzednika, według mnie jakość jedynki została zachowana. Co oczywiście ma też swoje złe strony, bo akurat klimat należałoby zagęścić, ale jako że pierwsza odsłona pozytywnie mnie zaskoczyła cieszę się, że kontynuacja sięgnęła, poprzeczki, którą tamta zawiesiła. Nie aż tak wysoko, żebym wpadła w czysty zachwyt, ale do osiągnięcia zadowolenia tyle mi wystarczyło. Więc tak, uważam tę kontynuację za udaną i to zarówno na zasadzie porównania z pierwszą odsłoną, jak i w zestawieniu z innymi znanymi mi filmowymi thrillerami z ostatnich lat. Polecam jednak tylko tym, którzy mają dobre zdanie o „13 Cameras”, a osobom niezaznajomionym z tamtą produkcją radzę najpierw nadrobić zaległości, bo choć nie sądzę, żeby oglądanie dwójki bez znajomości jedynki mocno utrudniało, czy wręcz uniemożliwiało im rozeznanie się w tej opowieści (za wyjątkiem jednego wątku) to jednak wydaje mi się, że zachowanie kolejności może zaowocować pełniejszym przeżywaniem tej historii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz