W
1969 roku roku w El Royale, podupadłym hotelu-motelu leżącym na
granicy Nevady i Kalifornii nad Jeziorem Tahoe z jednoosobową załogą
w postaci młodego mężczyzny Milesa Millera, melduje się czworo
nieznających się ludzi: piosenkarka Darlene Sweet, ksiądz
katolicki Daniel Flynn, sprzedawca Laramie Seymour Sullivan i hipiska
Emily Summersprint. El Royale jest podzielony na dwie symetryczne
części; przez hol biegnie czerwona linia umownie oddzielająca
Kalifornię od Nevady, droższą strefę teoretycznie dla ceniących
sobie wygody i przyjemności od sektora, w którym panują bardziej
wyśrubowane zasady. Choć wszystko wskazuje na to, że to miejsce
najlepsze lata ma już za sobą, hotel wciąż robi imponujące
wrażenie, podenerwowany recepcjonista nie ukrywa jednak, że to nie
jest miejsce dla księdza. Miles nalega na poszukanie mu innego
zakwaterowania, ale szarmancki duchowny grzecznie odrzuca propozycję.
Podobnie jak częsty bywalec El Royale, protekcjonalnie traktujący
kobiety pan Sullivan, Daniel Flynn jest zdecydowany sprawdzić, co
ten konkretny przybytek ma mu do zaoferowania. Nieczyste miejsce,
gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje. Miejsce, które niebawem
nawiedzi potężna burza, w dosłownym i metaforycznym znaczeniu tego
słowa.
|
Plakat filmu. „Bad Times at the El Royale” 2018, 20th Century Fox, Goddard Textiles, TSG Entertainment |
W
listopadzie 2016 roku amerykański twórca filmowy Drew Goddard
rozpoczął pracę nad scenariuszem swego drugiego pełnometrażowego
obrazu – zadebiutował w 2012 roku nieplanowaną dekonstrukcją
horroru pt. „The Cabin in the Woods” (pol. „Dom w głębi
lasu”) - z którym nosił się już podczas producenckiej
działalności na rzecz „Marsjanina”, wysokobudżetowej produkcji
opartej na powieści Andy'ego Weir, głośnego filmu z 2015 roku
wyreżyserowanego przez Ridleya Scotta i napisanego przez Goddarda,
który następnie zaangażował się, w charakterze producenta
wykonawczego, w projekt „Cloverfield Lane 10” Dana Trachtenberga;
nie odmówił sobie też dołączenia do ekipy „Paradoksu Cloverfield” Juliusa Onaha uwolnionego w tym samym roku, co drugi
pełnometrażowy utwór Drew Goddarda, owoc jego miłości do muzyki
z lat 60. XX wieku i czarnych kryminałów, „Źle się dzieje w El
Royale” (oryg. „Bad Times at the El Royale”), roboczo
zatytułowanym „Purple Harvest”. Kino neo-noir podobno w
stylu tarantinowskim (skojarzenia, głównie z „Pulp Fiction”
1994, jakiejś części publiczności, w tym krytyków; skojarzenia,
podsycone po wypuszczeniu oscarowego - za scenografię i drugoplanową
rolę męską - „Pewnego razu... w Hollywood” Quentina Tarantino,
którego światowa premiera przypadła na rok 2019), faktycznie
inspirowane twórczością Joela i Ethana Coenów, ze wskazaniem na
„Barton Fink” (1991). Z innych wpływów reżyser, scenarzysta i
współproducent „Źle się dzieje w El Royale” wyróżnił
chociażby „Casablancę” Michaela Curtiza, „Człowieka z
przeszłości” Jacquesa Tourneura, „Dotyk zła” Orsona Wellesa,
„Powiększenie” Michelangelo Antonioniego „Chinatown” Romana
Polańskiego oraz powieści Agathy Christie, Flannery O'Connor,
Dashiella Hammetta, Jamesa Ellroya i Jima Thompsona.
Główne
zdjęcia do „Źle się dzieje w El Royale” Drew Goddarda ruszyły
pod koniec stycznia, a zakończyły się w pierwszym tygodniu
kwietnia 2018 roku. Kręcono w Kolumbii Brytyjskiej, między innymi w
Mammoth Studios w mieście Burnaby, gdzie wzniesiono tytułowy
hotel-motel, a budżet filmu oszacowano na trzydzieści dwa miliony
dolarów. Uroczysta premiera „Źle się dzieje w El Royale”, z
udziałem członków zespołu technicznego i aktorskiego oraz innych
artystów (w tym Jossa Whedona, okazjonalnego, niestałego zawodowego
partnera Goddarda - pracowali razem przy pierwszych sezonach seriali
„Buffy: Postrach wampirów” i „Anioł ciemności” oraz
wspominanym już „Domu w głębi lasu” - który podsumował „Źle
się dzieje w El Royale” słowami: szorstki, ostry, ale uroczy),
odbyła się 22 września 2018 w TCL Chinese Theatre w Hollywood, a
szeroka dystrybucja kinowa wystartowała w następnym miesiącu. „Źle
się dzieje w El Royale” to nie pierwsza współpraca Drew Goddarda
z wytwórnią 20th Century Studios, Inc. (produkcja i dystrybucja) –
połączenie sił z Goddard Textiles i TSG Entertainment – filmowca
nominowanego do Oscara za najlepszy scenariuszu adaptowany
wyprodukowanego przez tę samą firmę „Marsjanina” Ridleya
Scotta. I nie pierwsza z aktorem Chrisem Hemsworthem (patrz: „Dom w
głębi lasu”) oraz scenografem Martinem Whistem (patrz: The
Cloverfield Universe i „Dom w głębi lasu”), kierownikiem budowy
El Royale Hotel w studiu filmowym w kanadyjskim mieście Burnaby.
Amerykański thriller powstały jako wyraz fascynacji Goddarda latami
60. XX wieku. Zaczęło się od miłości do sztuki z tamtego okresu,
a skończyło na dogłębnym zbadaniu tamtej burzliwej dekady w
historii Stanów Zjednoczonych. Z tych historycznych studiów
wypłynęło przekonanie, że punktem zwrotnym w dziejach jego
ojczyzny był rok 1969 – przekroczenie cienkiej czerwonej linii,
koniec poczucia bezpieczeństwa w narodzie amerykańskim. Czara
strachu napełniała się od lat - wojna wietnamska, zastrzelenie
prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego i jego młodszego brata,
senatora, a wcześniej prokuratora generalnego Roberta Francisa
'Bobby'ego' Kennedy'ego oraz pastora baptystycznego, lidera ruchu
praw obywatelskich, legendarnego działacza na rzecz zniesienia
dyskryminacji rasowej Martina Luthera Kinga - a nową erę
przypieczętował polityczny sukces Richarda Nixona, 37. prezydenta
Stanów Zjednoczonych i przerażające Lato Miłości z Charlesem
Mansonem i jego tak zwaną Rodziną. Na takim niespokojnym tle Drew
Goddard postawił swój podejrzany hotel i zarazem motel, w pomysłowy
sposób wykorzystujący położenie na granicy dwóch stanów: nudnej
Nevady i rozpustnej Kalifornii. Do El Royale przybywamy z
Afroamerykanką Darlene Sweet (przyzwoita kreacja brytyjskiej aktorki
i piosenkarki Cynthii Erivo), która nazajutrz ma „śpiewać do
kotleta” w Reno w Nevadzie, a tymczasem na parkingu poznaje księdza
Daniela Flynna (niezawodny Jeff Bridges), początkowo sprawiającego
wrażenie mocno zagubionego. Zagadnięty przez Darlene, rzekomo
zbłąkany podróżnik, szybko się otrząsa i wdaje w uprzejmą
pogawędkę z damą, której odwdzięczy się za okazaną troskę.
Poniesie część bagażu kobiety, która (co ważne) woli nie
przekraczać granicy Nevady.
|
Plakat filmu. „Bad Times at the El Royale” 2018, 20th Century Fox, Goddard Textiles, TSG Entertainment |
W
oszałamiającym holu upokorzonego El Royale nowi przyjaciele(?),
niespełniona wokalistka Darlene Sweet i „zapominalski ksiądz”
Daniel Flynn, zastają wygadanego sprzedawcę sprzętów RTV i AGD
przedstawiającego się jako Laramie Seymour Sullivan (ciekawy występ
Jona Hamma), kawalera zaklepującego apartament małżeński i z
miejsca zrażającego do siebie Darlene - dobrze jej znane
protekcjonalne traktowanie kobiet. Następnie „na scenę” wkracza
Miles Miller (barwna rola Lewisa Pullmana), spóźnialski
recepcjonista, a właściwie człowiek od wszystkiego w nieobleganym
El Royale, który jeszcze parę lat wcześniej był lokalną perłą
w koronie; luksusowym ośrodkiem wypoczynkowym, modnym wśród gwiazd
amerykańskiego show biznesu, mafijnych bossów i czynnych polityków.
Po wygłoszeniu zwyczajowej formułki powitalnej przez lekko
zestresowanego Milesa, spektakularne wejście zalicza wybranka
Christiana Greya, to znaczy bardzo niegrzeczna hipiska (nie
wiedziałam, że Dakota Johnson potrafi tak elektryzująco grać),
która nawet nie raczy się przedstawić – tych formalności nieco
później dopełni sekretny gość El Royale – ale łaskawie wpisze
się do księgi gości (oryginalnie...). I nawet nie podziękuje za
ustąpienie miejsca w kolejce przez najbardziej zniecierpliwionego
klienta (pierwsi będą ostatnimi), bohatera pierwszego rozdziału
„Źle się dzieje w El Royale”. Po meldunkowym wstępie do
właściwej historii - jest też prolog z Rain Manem - podczas
którego przez myśl nieraz przemknęła mi „Tożsamość” Jamesa
Mangolda, pojawia się pierwsza charakterystyczna (w stylu lat 60. XX
wieku i wcześniejszych, głównie epoka kina czarno-białego)
plansza tytułowa, po której przenosimy się do upragnionego pokoju
Laramie'ego Seymoura Sullivana, okablowanego apartamentu małżeńskiego,
w którym najnowszy najemca najpierw przeprowadzi wiele mówiącą
rozmowę telefoniczną. Niewinne kłamstewko dociekliwego gościa
będące wstępem do grubszej afery, którą można odebrać jako
satyrę albo laurkę (jak komu wygodnie) UWAGA SPOILER na/dla
amerykańskiego kina szpiegowskiego w najmniej skromnym wydaniu.
Bohaterstwo z patosem KONIEC SPOILERA. „Źle się dzieje w
El Royale” Drew Goddarda to przedstawiciel hyperlink cinema,
czyli gatunkowych opowieści filmowych z rozproszoną strukturą
narracyjną. Jedna historia - nie licząc retrospekcji (matrioszka
Goddarda: mniejsze opowieści indywidualne włożone w opowieść
wspólną) - wiele postaci prowadzących. Wyzwanie czasowe
(chronologiczny harmonogram zdjęć i odpowiednie kombinacje w fazie
postprodukcji), przyczynowo-skutkowe, perspektywiczne i klimatyczne.
O to ostatnie (koloryt lat 60. XX wieku) miał zadbać Seamus
McGarvey, główny operator, który zaopatrzył się w obiektywy
anamorficzne Panavision, kliszę Kodak 35 mm i kamerę Panavision
Panaflex XL w formacie 2,39:1, ale moim zdaniem mógł lepiej
wywiązać się z tego zadania. Powierzchowna stylizacja
kolorystyczna, ale czego „Źle się dzieje w El Royale” nie
dowygląda, to dogra i dośpiewa – niezła ścieżka dźwiękowa
Michaela Giacchino i jeszcze lepszy wybór starych szlagierów. Po
wybuchowym sfinalizowaniu rozdziału pana z apartamentu małżeńskiego
UWAGA SPOILER – następstwo szokującego odkrycia
podwładnego Johna Edgara Hoovera, niekrystalicznie czystego
ówczesnego dyrektora Federalnego Biura Śledczego; zaskakujące
odbicie w stronę kina voyeurystycznego KONIEC SPOILERA
wracamy do Darlene Sweet, wytrwale goniącej za marzeniami, pomimo
kłód notorycznie rzucanych jej pod nogi przez obleśne grube ryby
show biznesu, która na początek zatrze ewentualne złe wrażenie z
poprzedniego spotkania – przykrość, jakiej najpewniej
przysporzyła sympatycznemu księdzu. „Źle się dzieje w El
Royale” przede wszystkim miało być opowieścią o burzliwych
czasach - symboliczna pogoda na styku Nevady i Kalifornii, dwóch
stron tego samego medalu, doktora Jekylla i pana Hyde'a USA, odbicia
dualistycznej natury człowieka – i ich dodatnim wpływie na
sztukę, o roli artysty, zbawiennych właściwościach muzyki, pasji
uskrzydlającej w najkoszmarniejszych okolicznościach, ale Drew
Goddardowi bardzo zależało też na pokazaniu złożoności
osobowości ludzkiej. W El Royale, w tym hipotetycznym Czyśćcu,
pozornie spotykają się czarne i czerwone serca (ruletka w strefie
rozrywki), dusze przeżarte złem i promieniujące empatią, ale gdy
przyjrzeć się bliżej... Mogą przypomnieć się słowa J.K.
Rowling: „świat wcale nie dzieli się na dobrych ludzi i
Śmierciożerców, bo wszyscy mamy w sobie tyle samo dobra co zła.
Tylko od nas zależy, jaką drogą pójdziemy. Taka jest nasza
natura”. Dobrzy w każdej chwili mogą nas sromotnie
rozczarować, a grzechem skalani pozytywnie zaskoczyć. Albo
śmiertelnie zanudzić. I tym sposobem przechodzimy do śmiało
idącego „drogą środka”. Tak naprawdę jedną nogą w Nevadzie,
drugą w Kalifornii: wejście smoka, detronizacja niesfornej Emily,
„delikatnego kwiatuszka” z nożem w plecach. Czas Billy'ego Lee
(widowiskowy popis Chrisa Hemswortha), chyba nieprzypadkowo
przypominającego Charlesa Mansona, który w przekonaniu
diabolicznego i zarazem godnego współczucia wcielenia Cailee
Spaeny, podejmie ostateczne decyzje. Charyzmatyczny obdartus brzydko
bawiący się w Boga. Albo Jigsawa:) Tak czy inaczej, przed typowo
hollywoodzkim - w najgorszym tego słowa znaczeniu - rozwiązaniem
akcji (jest jeszcze epilog) zagramy w niedosadnie makabryczną grę.
Wszystkiego
po trochu... i pozostał mały niedosyt. Przebiegłości „Źle się
dzieje w El Royale” Drew Goddarda odmówić bym nie śmiała, ale
coś mi mówi, że bawiłabym się lepiej, gdyby zrezygnowano z
niektórych fabularnych zakrętów, celowo niewyszukanych wątków,
żeby nie powiedzieć stereotypowych motywów na rzecz rozbudowy
pozostałych. I wnikliwszego przebadania, bądź co bądź, w
większości fascynujących postaci. Jak się okazuje ponad dwie
godziny (długi seans z nieznajomymi w piekle udającym raj,
szykownym hotelu-motelu zalatującym światową stolicą hazardu,
krzykliwym miastem notabene w Nevadzie) to za mało, by nacieszyć
się tak zacnym towarzystwem. Film z charakterem, ale z nóg nie
zwalił.
Fajny film. Trochę przekombinowali tak jak słusznie piszesz, ale dałbym 6,5/10. O wiele bardziej podeszło mi podobne (z tego co pamiętam :P ) zeszłoroczne The Last Stop in Yuma County, które również stało postaciami, ale miało niezłe napięcie i fabułę prostą jak budowa cepa :)
OdpowiedzUsuń