sobota, 17 sierpnia 2024

„Źle się dzieje w El Royale” (2018)

 
W 1969 roku roku w El Royale, podupadłym hotelu-motelu leżącym na granicy Nevady i Kalifornii nad Jeziorem Tahoe z jednoosobową załogą w postaci młodego mężczyzny Milesa Millera, melduje się czworo nieznających się ludzi: piosenkarka Darlene Sweet, ksiądz katolicki Daniel Flynn, sprzedawca Laramie Seymour Sullivan i hipiska Emily Summersprint. El Royale jest podzielony na dwie symetryczne części; przez hol biegnie czerwona linia umownie oddzielająca Kalifornię od Nevady, droższą strefę teoretycznie dla ceniących sobie wygody i przyjemności od sektora, w którym panują bardziej wyśrubowane zasady. Choć wszystko wskazuje na to, że to miejsce najlepsze lata ma już za sobą, hotel wciąż robi imponujące wrażenie, podenerwowany recepcjonista nie ukrywa jednak, że to nie jest miejsce dla księdza. Miles nalega na poszukanie mu innego zakwaterowania, ale szarmancki duchowny grzecznie odrzuca propozycję. Podobnie jak częsty bywalec El Royale, protekcjonalnie traktujący kobiety pan Sullivan, Daniel Flynn jest zdecydowany sprawdzić, co ten konkretny przybytek ma mu do zaoferowania. Nieczyste miejsce, gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje. Miejsce, które niebawem nawiedzi potężna burza, w dosłownym i metaforycznym znaczeniu tego słowa.

Plakat filmu. „Bad Times at the El Royale” 2018, 20th Century Fox, Goddard Textiles, TSG Entertainment

W listopadzie 2016 roku amerykański twórca filmowy Drew Goddard rozpoczął pracę nad scenariuszem swego drugiego pełnometrażowego obrazu – zadebiutował w 2012 roku nieplanowaną dekonstrukcją horroru pt. „The Cabin in the Woods” (pol. „Dom w głębi lasu”) - z którym nosił się już podczas producenckiej działalności na rzecz „Marsjanina”, wysokobudżetowej produkcji opartej na powieści Andy'ego Weir, głośnego filmu z 2015 roku wyreżyserowanego przez Ridleya Scotta i napisanego przez Goddarda, który następnie zaangażował się, w charakterze producenta wykonawczego, w projekt „Cloverfield Lane 10” Dana Trachtenberga; nie odmówił sobie też dołączenia do ekipy „Paradoksu Cloverfield” Juliusa Onaha uwolnionego w tym samym roku, co drugi pełnometrażowy utwór Drew Goddarda, owoc jego miłości do muzyki z lat 60. XX wieku i czarnych kryminałów, „Źle się dzieje w El Royale” (oryg. „Bad Times at the El Royale”), roboczo zatytułowanym „Purple Harvest”. Kino neo-noir podobno w stylu tarantinowskim (skojarzenia, głównie z „Pulp Fiction” 1994, jakiejś części publiczności, w tym krytyków; skojarzenia, podsycone po wypuszczeniu oscarowego - za scenografię i drugoplanową rolę męską - „Pewnego razu... w Hollywood” Quentina Tarantino, którego światowa premiera przypadła na rok 2019), faktycznie inspirowane twórczością Joela i Ethana Coenów, ze wskazaniem na „Barton Fink” (1991). Z innych wpływów reżyser, scenarzysta i współproducent „Źle się dzieje w El Royale” wyróżnił chociażby „Casablancę” Michaela Curtiza, „Człowieka z przeszłości” Jacquesa Tourneura, „Dotyk zła” Orsona Wellesa, „Powiększenie” Michelangelo Antonioniego „Chinatown” Romana Polańskiego oraz powieści Agathy Christie, Flannery O'Connor, Dashiella Hammetta, Jamesa Ellroya i Jima Thompsona.

Główne zdjęcia do „Źle się dzieje w El Royale” Drew Goddarda ruszyły pod koniec stycznia, a zakończyły się w pierwszym tygodniu kwietnia 2018 roku. Kręcono w Kolumbii Brytyjskiej, między innymi w Mammoth Studios w mieście Burnaby, gdzie wzniesiono tytułowy hotel-motel, a budżet filmu oszacowano na trzydzieści dwa miliony dolarów. Uroczysta premiera „Źle się dzieje w El Royale”, z udziałem członków zespołu technicznego i aktorskiego oraz innych artystów (w tym Jossa Whedona, okazjonalnego, niestałego zawodowego partnera Goddarda - pracowali razem przy pierwszych sezonach seriali „Buffy: Postrach wampirów” i „Anioł ciemności” oraz wspominanym już „Domu w głębi lasu” - który podsumował „Źle się dzieje w El Royale” słowami: szorstki, ostry, ale uroczy), odbyła się 22 września 2018 w TCL Chinese Theatre w Hollywood, a szeroka dystrybucja kinowa wystartowała w następnym miesiącu. „Źle się dzieje w El Royale” to nie pierwsza współpraca Drew Goddarda z wytwórnią 20th Century Studios, Inc. (produkcja i dystrybucja) – połączenie sił z Goddard Textiles i TSG Entertainment – filmowca nominowanego do Oscara za najlepszy scenariuszu adaptowany wyprodukowanego przez tę samą firmę „Marsjanina” Ridleya Scotta. I nie pierwsza z aktorem Chrisem Hemsworthem (patrz: „Dom w głębi lasu”) oraz scenografem Martinem Whistem (patrz: The Cloverfield Universe i „Dom w głębi lasu”), kierownikiem budowy El Royale Hotel w studiu filmowym w kanadyjskim mieście Burnaby. Amerykański thriller powstały jako wyraz fascynacji Goddarda latami 60. XX wieku. Zaczęło się od miłości do sztuki z tamtego okresu, a skończyło na dogłębnym zbadaniu tamtej burzliwej dekady w historii Stanów Zjednoczonych. Z tych historycznych studiów wypłynęło przekonanie, że punktem zwrotnym w dziejach jego ojczyzny był rok 1969 – przekroczenie cienkiej czerwonej linii, koniec poczucia bezpieczeństwa w narodzie amerykańskim. Czara strachu napełniała się od lat - wojna wietnamska, zastrzelenie prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego i jego młodszego brata, senatora, a wcześniej prokuratora generalnego Roberta Francisa 'Bobby'ego' Kennedy'ego oraz pastora baptystycznego, lidera ruchu praw obywatelskich, legendarnego działacza na rzecz zniesienia dyskryminacji rasowej Martina Luthera Kinga - a nową erę przypieczętował polityczny sukces Richarda Nixona, 37. prezydenta Stanów Zjednoczonych i przerażające Lato Miłości z Charlesem Mansonem i jego tak zwaną Rodziną. Na takim niespokojnym tle Drew Goddard postawił swój podejrzany hotel i zarazem motel, w pomysłowy sposób wykorzystujący położenie na granicy dwóch stanów: nudnej Nevady i rozpustnej Kalifornii. Do El Royale przybywamy z Afroamerykanką Darlene Sweet (przyzwoita kreacja brytyjskiej aktorki i piosenkarki Cynthii Erivo), która nazajutrz ma „śpiewać do kotleta” w Reno w Nevadzie, a tymczasem na parkingu poznaje księdza Daniela Flynna (niezawodny Jeff Bridges), początkowo sprawiającego wrażenie mocno zagubionego. Zagadnięty przez Darlene, rzekomo zbłąkany podróżnik, szybko się otrząsa i wdaje w uprzejmą pogawędkę z damą, której odwdzięczy się za okazaną troskę. Poniesie część bagażu kobiety, która (co ważne) woli nie przekraczać granicy Nevady.

Plakat filmu. „Bad Times at the El Royale” 2018, 20th Century Fox, Goddard Textiles, TSG Entertainment

W oszałamiającym holu upokorzonego El Royale nowi przyjaciele(?), niespełniona wokalistka Darlene Sweet i „zapominalski ksiądz” Daniel Flynn, zastają wygadanego sprzedawcę sprzętów RTV i AGD przedstawiającego się jako Laramie Seymour Sullivan (ciekawy występ Jona Hamma), kawalera zaklepującego apartament małżeński i z miejsca zrażającego do siebie Darlene - dobrze jej znane protekcjonalne traktowanie kobiet. Następnie „na scenę” wkracza Miles Miller (barwna rola Lewisa Pullmana), spóźnialski recepcjonista, a właściwie człowiek od wszystkiego w nieobleganym El Royale, który jeszcze parę lat wcześniej był lokalną perłą w koronie; luksusowym ośrodkiem wypoczynkowym, modnym wśród gwiazd amerykańskiego show biznesu, mafijnych bossów i czynnych polityków. Po wygłoszeniu zwyczajowej formułki powitalnej przez lekko zestresowanego Milesa, spektakularne wejście zalicza wybranka Christiana Greya, to znaczy bardzo niegrzeczna hipiska (nie wiedziałam, że Dakota Johnson potrafi tak elektryzująco grać), która nawet nie raczy się przedstawić – tych formalności nieco później dopełni sekretny gość El Royale – ale łaskawie wpisze się do księgi gości (oryginalnie...). I nawet nie podziękuje za ustąpienie miejsca w kolejce przez najbardziej zniecierpliwionego klienta (pierwsi będą ostatnimi), bohatera pierwszego rozdziału „Źle się dzieje w El Royale”. Po meldunkowym wstępie do właściwej historii - jest też prolog z Rain Manem - podczas którego przez myśl nieraz przemknęła mi „Tożsamość” Jamesa Mangolda, pojawia się pierwsza charakterystyczna (w stylu lat 60. XX wieku i wcześniejszych, głównie epoka kina czarno-białego) plansza tytułowa, po której przenosimy się do upragnionego pokoju Laramie'ego Seymoura Sullivana, okablowanego apartamentu małżeńskiego, w którym najnowszy najemca najpierw przeprowadzi wiele mówiącą rozmowę telefoniczną. Niewinne kłamstewko dociekliwego gościa będące wstępem do grubszej afery, którą można odebrać jako satyrę albo laurkę (jak komu wygodnie) UWAGA SPOILER na/dla amerykańskiego kina szpiegowskiego w najmniej skromnym wydaniu. Bohaterstwo z patosem KONIEC SPOILERA. „Źle się dzieje w El Royale” Drew Goddarda to przedstawiciel hyperlink cinema, czyli gatunkowych opowieści filmowych z rozproszoną strukturą narracyjną. Jedna historia - nie licząc retrospekcji (matrioszka Goddarda: mniejsze opowieści indywidualne włożone w opowieść wspólną) - wiele postaci prowadzących. Wyzwanie czasowe (chronologiczny harmonogram zdjęć i odpowiednie kombinacje w fazie postprodukcji), przyczynowo-skutkowe, perspektywiczne i klimatyczne. O to ostatnie (koloryt lat 60. XX wieku) miał zadbać Seamus McGarvey, główny operator, który zaopatrzył się w obiektywy anamorficzne Panavision, kliszę Kodak 35 mm i kamerę Panavision Panaflex XL w formacie 2,39:1, ale moim zdaniem mógł lepiej wywiązać się z tego zadania. Powierzchowna stylizacja kolorystyczna, ale czego „Źle się dzieje w El Royale” nie dowygląda, to dogra i dośpiewa – niezła ścieżka dźwiękowa Michaela Giacchino i jeszcze lepszy wybór starych szlagierów. Po wybuchowym sfinalizowaniu rozdziału pana z apartamentu małżeńskiego UWAGA SPOILER – następstwo szokującego odkrycia podwładnego Johna Edgara Hoovera, niekrystalicznie czystego ówczesnego dyrektora Federalnego Biura Śledczego; zaskakujące odbicie w stronę kina voyeurystycznego KONIEC SPOILERA wracamy do Darlene Sweet, wytrwale goniącej za marzeniami, pomimo kłód notorycznie rzucanych jej pod nogi przez obleśne grube ryby show biznesu, która na początek zatrze ewentualne złe wrażenie z poprzedniego spotkania – przykrość, jakiej najpewniej przysporzyła sympatycznemu księdzu. „Źle się dzieje w El Royale” przede wszystkim miało być opowieścią o burzliwych czasach - symboliczna pogoda na styku Nevady i Kalifornii, dwóch stron tego samego medalu, doktora Jekylla i pana Hyde'a USA, odbicia dualistycznej natury człowieka – i ich dodatnim wpływie na sztukę, o roli artysty, zbawiennych właściwościach muzyki, pasji uskrzydlającej w najkoszmarniejszych okolicznościach, ale Drew Goddardowi bardzo zależało też na pokazaniu złożoności osobowości ludzkiej. W El Royale, w tym hipotetycznym Czyśćcu, pozornie spotykają się czarne i czerwone serca (ruletka w strefie rozrywki), dusze przeżarte złem i promieniujące empatią, ale gdy przyjrzeć się bliżej... Mogą przypomnieć się słowa J.K. Rowling: „świat wcale nie dzieli się na dobrych ludzi i Śmierciożerców, bo wszyscy mamy w sobie tyle samo dobra co zła. Tylko od nas zależy, jaką drogą pójdziemy. Taka jest nasza natura”. Dobrzy w każdej chwili mogą nas sromotnie rozczarować, a grzechem skalani pozytywnie zaskoczyć. Albo śmiertelnie zanudzić. I tym sposobem przechodzimy do śmiało idącego „drogą środka”. Tak naprawdę jedną nogą w Nevadzie, drugą w Kalifornii: wejście smoka, detronizacja niesfornej Emily, „delikatnego kwiatuszka” z nożem w plecach. Czas Billy'ego Lee (widowiskowy popis Chrisa Hemswortha), chyba nieprzypadkowo przypominającego Charlesa Mansona, który w przekonaniu diabolicznego i zarazem godnego współczucia wcielenia Cailee Spaeny, podejmie ostateczne decyzje. Charyzmatyczny obdartus brzydko bawiący się w Boga. Albo Jigsawa:) Tak czy inaczej, przed typowo hollywoodzkim - w najgorszym tego słowa znaczeniu - rozwiązaniem akcji (jest jeszcze epilog) zagramy w niedosadnie makabryczną grę.

Wszystkiego po trochu... i pozostał mały niedosyt. Przebiegłości „Źle się dzieje w El Royale” Drew Goddarda odmówić bym nie śmiała, ale coś mi mówi, że bawiłabym się lepiej, gdyby zrezygnowano z niektórych fabularnych zakrętów, celowo niewyszukanych wątków, żeby nie powiedzieć stereotypowych motywów na rzecz rozbudowy pozostałych. I wnikliwszego przebadania, bądź co bądź, w większości fascynujących postaci. Jak się okazuje ponad dwie godziny (długi seans z nieznajomymi w piekle udającym raj, szykownym hotelu-motelu zalatującym światową stolicą hazardu, krzykliwym miastem notabene w Nevadzie) to za mało, by nacieszyć się tak zacnym towarzystwem. Film z charakterem, ale z nóg nie zwalił.

1 komentarz:

  1. Fajny film. Trochę przekombinowali tak jak słusznie piszesz, ale dałbym 6,5/10. O wiele bardziej podeszło mi podobne (z tego co pamiętam :P ) zeszłoroczne The Last Stop in Yuma County, które również stało postaciami, ale miało niezłe napięcie i fabułę prostą jak budowa cepa :)

    OdpowiedzUsuń