Stronki na blogu

piątek, 4 stycznia 2013

„Carrie” (2002)

Wychowywana przez fanatyczną matkę, nastolatka Carrie, boryka się z nieprzystosowaniem w szkole. Gnębiona przez uczniów, niemająca żadnych przyjaciół rozpaczliwie próbuje się dostosować. Dostaje szansę, gdy jeden z popularnych chłopców, za namową swojej dziewczyny, która pełna wyrzutów sumienia pragnie szczęścia Carrie, zaprasza ją na bal maturalny. Nikt nawet nie podejrzewa, że Carrie posiada pewne zdolności telekinetyczne, które z dnia na dzień rosną w siłę.
Nie ma chyba osoby, która nie znałaby tej, wałkowanej, od kilkudziesięciu lat historii. Najpierw była debiutancka powieść Stephena Kinga (w 1974 roku), następnie adaptacja Briana De Palmy z 1976 roku, potem przyszła kolej na jej sequel z 1999 roku i niniejszą readaptację. Natomiast na ten rok zaplanowano już kinową re readaptację (swoją drogą, zastanawiam się, kiedy i czy w ogóle skończy się ta moda na ponowne adaptowanie znanej historii). „Carrie” z 2002 roku jest readaptacją, a nie remake’iem kultowego dzieła De Palmy, a więc nie należy jej zestawiać z tamtym obrazem tylko z pozycją wyjściową, czyli książką Stephena Kinga. Podczas, gdy twórcy wersji z 1976 roku pozwolili sobie na pewną swobodność w interpretacji tekstu Kinga reżyser nowej ekranizacji, David Carson, postarał się o niemalże idealne przeniesienie prozy na telewizyjny ekran. W ten sposób powstał film skierowany tylko i wyłącznie do wielbicieli Stephena Kinga i ponad dwugodzinnych niskobudżetówek (czyli coś dla mnie).
„Carrie” jest teen-horrorem, który przez większą część seansu obrazuje życie samotnej, zaniedbanej nastolatki, która od kiedy sięga pamięcią pozostawała w cieniu fanatyzmu swojej matki, zmuszającej ją do poświęceń Bogu. Nie ma przyjaciół, jest szkolnym outsiderem, gnębionym przez „popularnych” uczniów. Jedyne, czego pragnie to dostosowanie do swoich rówieśników, ale przez wzgląd na swoją reputację i nieśmiałość jej marzenia nie mają szansy się ziścić. Twórcom filmu idealnie udało się przenieść zagubienie Carrie na mały ekran, skupiając się (tak samo, jak książka) na aspektach psychologicznych i dramatycznych, aniżeli czystym horrorze. W ten sposób wielbiciele Kinga dostali przekrój życia Carrie w realiach młodzieżowych, który zostanie zastąpiony grozą dopiero pod koniec seansu. Wątpię, żeby takie rozwiązanie przypadło do gustu większej grupie odbiorców, w końcu lwia część projekcji nie ma nic wspólnego z horrorem – widz może jedynie powoli zapoznawać się z trudną sytuacją Carrie, knowaniami jej nemezis, popularnej Chris Hargensen oraz wyrafinowanym planem Sue Snell, która próbując odkupić własne winy pragnie uszczęśliwić wyalienowaną dziewczynę. Ponadto na uwagę zasługuje chorobliwy fanatyzm matki Carrie, który rzutuje na całe ich życie oraz zdolności telekinetyczne nastolatki, które z minuty na minutę rosną w siłę. Główna oś fabularna będzie również przerywana, krótkimi wywiadami z ludźmi, którzy przeżyli katastrofę i teraz relacjonują ją policji. A na ową katastrofę przyjdzie nam czekać niemalże dwie godziny – do tego momentu nie uświadczymy zbyt wielu efektów specjalnych i ani grama klimatu grozy (pamiętajmy, że aż do finału będziemy mieć do czynienia z dramatem, a nie horrorem). UWAGA SPOILER David Carson w przeciwieństwie do De Palmy zdecydował się na zniszczenie nie tylko szkoły, ale również połowy miasta. Po upokorzeniu na balu maturalnym Carrie przystępuje do całkowitego wykorzystania swoich telekinetycznych zdolności – w spektakularny sposób mści się na swoich oprawcach, aczkolwiek radzę nie oczekiwać od produkcji niskobudżetowej realistycznych efektów komputerowych. Nie, zakończenie jest równie amatorskie, jak i cała realizacja filmu KONIEC SPOILERA. Twórcy tylko raz mocno odstąpili od oryginalnego pomysłu Kinga. Mowa tutaj o finale, który wydaje mi się został mocno zmieniony tylko po to, żeby czymś zaskoczyć znających tę historię widzów. I w sumie jestem zadowolona z takiego rozwiązania (zawsze to coś nowego).

Zaskoczyła mnie obsada. Biorąc pod uwagę amatorską realizację (która mnie w ogóle nie przeszkadzała) spodziewałam się miernego wykonania. Tymczasem Angela Bettis w roli Carrie znakomicie wywiązała się ze swojego zadania, może nie przebiła Sissy Spacek, ale z pewnością nie można powiedzieć, że nie udźwignęła tej bądź, co bądź niełatwej roli. Najlepsza w moim mniemaniu była Emilie de Ravin w roli żeńskiego czarnego charakteru, czyli w preferowanej przeze mnie postaci filmowej a la femme fatale. Wątpię, żebym jeszcze kiedyś doczekała się tak znakomicie wykreowanej postaci Chris Hargensen – Nancy Allen z wersji De Palmy się do niej nie umywa. Ponadto na uwagę zasługują przystojny Tobias Mehler, Rena Sofer, Patricia Clarkson, Kandyse McClure oraz Katharine Isabelle. Obsadzie, naprawdę nie ma, czego zarzucić, w przeciwieństwie do realizacji.

Jako fanka prozy Stephena Kinga oraz niskobudżetówek z czystym sumieniem wpisuję ten film w poczet moich ulubionych obrazów, bo choć nie oferuje żadnej dynamicznej akcji, przekonujących efektów komputerowych, ani profesjonalnej realizacji to może pochwalić się szczegółowym przeniesieniem na ekran prozy mistrza literackiej grozy, dobrą obsadą oraz znakomicie scharakteryzowanymi postaciami, które w końcu w tej bardziej dramatycznej, aniżeli horrorowej opowieści „grają pierwsze skrzypce”.