Lata
70-te XX wieku. W małym amerykańskim miasteczku Milburn w stanie
Nowy Jork działa nieformalne stowarzyszenie funkcjonujące pod nazwą
Stowarzyszenie Chowder. Obecnie należy do niego czterech starszych
mężczyzn: prawnicy Frederick Hawthorne i Sears James, lekarz John
Jaffrey oraz lowelas Lewis Benedikt. Wcześniej grupa ta liczyła
pięć osób, ale zajmujący się pisaniem autobiografii znanych
ludzi Edward Wanderley zmarł przed rokiem. Stowarzyszenie Chowder to
w istocie zaprzyjaźnieni starsi panowie, którzy spotykają się, by
opowiadać sobie upiorne historie. To mężczyźni, których od
jakiegoś czasu dręczą koszmary senne, którzy zaczynają
podejrzewać, że znajdują się w ogromnym niebezpieczeństwie. Mają
powody by przypuszczać, że ktoś lub coś ich prześladuje. Jakaś
nadnaturalna siła, która nie bez ich winy ściągnęła do Milburn.
Pomocy członkowie Stowarzyszenia Chowder postanawiają poszukać u
siostrzeńca ich nieżyjącego już przyjaciela, Donalda Wanderleya,
pisarza specjalizującego się w horrorze.
W mojej biblii, „Danse Macabre”, Stephen King zauważa, że „Upiorna opowieść” ma w sobie coś z wcześniejszej, mniej znanej, powieści Petera Strauba zatytułowanej „Julia”. I rzeczywiście pod pewnymi względami ta ostatnia może jawić się niczym wprawka do omawianego arcydzieła jednego z najlepszych autorów literatury grozy, wciąż ewidentnie zaniedbywanego przez polskich wydawców. W „Danse Macabre” znajdziemy także wypowiedź samego Petera Strauba, w której to przyznaje się, że świadomie nawiązywał do wybranych wielkich dzieł literatury grozy (zresztą nigdy tego nie ukrywał) i jak się okazało jest to jedna z głównych atrakcji „Upiornej opowieści”. „Legenda o Sennej Kotlinie” Washingtona Irvinga, „W kleszczach lęku” Henry'ego Jamesa, „Wielki Bóg Pan” Arthura Machena to tylko niektóre ze źródeł, z jakich czerpał Straub podczas pracy nad „Upiorną opowieścią”. O nich często się wspomina w różnego rodzaju omówieniach tej ostatniej pozycji, ale myślę, że z pozostałych licznych muz Strauba warto jeszcze wymienić „Miasteczko Salem” Stephena Kinga. Autor „Upiornej opowieści” tego również nie ukrywa (znowu „Danse Macabre”), ale nawet gdyby tak było żadnemu miłośnikowi twórczości niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru nie mogłyby umknąć podobieństwa do „Miasteczka Salem” (te opisy losów pobocznych postaci żyjących w małym amerykańskim miasteczku, które wzięło we władanie najczystsze zło). Ja jednak będę się upierać, że główną inspiracją Strauba było fenomenalne opowiadanie Arthura Machena pt. „Wielki Bóg Pan”, większą nawet niż „W kleszczach lęku” Henry'ego Jamesa, z której to przecież autor omawianego arcydzieła zaczerpnął motyw ludzi opowiadających sobie straszne historie, czyli jeden z ważniejszych wątków „Upiornej opowieści”. Ale według mnie istnieją dwie istotniejsze składowe – wątek femme fatale i konstrukcja tej historii.
Zaczynamy od pytania, które później pożyczy sobie nieżyjący już Jack Ketchum na użytek swojej powieści „Straceni”. „Jaka była najgorsza rzecz, którą kiedykolwiek zrobiłeś?” Wystarczy, żeby zaintrygować czytelnika, prawda? Z pewnością, ale Straub w prologu na tym nie poprzestaje – rozpościera przed naszymi oczami obraz człowieka, który z jakiegoś powodu porwał małą dziewczynkę. Dziewczynkę, w której widzi zagrożenie, a i my szybko zaczynamy tak na nią patrzeć. Pod koniec prologu padają dwa zdania, po których ja podczas swojej pierwszej lektury „Upiornej opowieści” autentycznie skamieniałam. Przez dłuższą chwilę nie mogłam się ruszyć, a gdy ten stan minął jeszcze długo czułam się nieswojo. W „Danse Macabre” Stephen King poświęca trochę miejsca na omówienie tych dwóch krótkich zdań, stara się wyjaśnić ich fenomen, ubrać w słowa czysty geniusz ujawniony w zaledwie kilku słowach. Moim zdaniem właśnie tutaj znajdujemy jądro tej opowieści, to jest moment, w którym ujawnia się najczystsza groza, horror w najpiękniejszym, najpotężniejszym i najskuteczniejszym wydaniu. W „Upiornej opowieści” Peter Straub zastosował narrację, która przypomina tę wykorzystaną przez Arthura Machena w jego „Wielkim Bogu Panu”. W tamtym opowiadaniu też mamy pomieszanie różnych okresów czasowych i podawanie czytelnikom wielu istotnych faktów za pośrednictwem opowieści snutych przez niektórych bohaterów na użytek innych postaci. To podobieństwo niemałej wagi, ale nie jestem pewna, czy bym to zauważyła, gdyby nie tajemnicza kobieta, czarny charakter występujący pod różnymi nazwiskami, a w „Upiornej opowieści” również pod różnymi postaciami. I nawet nie chodzi o postać femme fatale samą w sobie, ani też o skrupulatne budowanie w odbiorcach obu tych dzieł pewności, że dana zarazem piękna i odpychająca niewiasta jest istotą nadnaturalną, że kimkolwiek by nie była, na pewno nie jest człowiekiem. Rzecz w tym, że czytając „Upiorną opowieść” my, czytelnicy, w przeciwieństwie do protagonistów od początku wiemy kto zacz – gdy w jednej z retrospekcji Straub opisuje tragicznie zakończone przyjęcie urządzone na cześć pewnej młodej aktorki, nie mamy żadnych wątpliwości, że już ją poznaliśmy, tyle że w dużo młodszym wydaniu. Gdy rok później do Milburn zawita inaczej wyglądająca i przedstawiająca się młoda kobieta, my wiemy, że to ta sama osoba, którą porwie Don Wanderley i którą niegdyś gościł jego wuj. Kobieta zmienia co prawda imiona i nazwiska, ale inicjały prawie zawsze są takie same. Prawie, bo dalszy rozwój wypadków pokaże, że bardzo długie korzenie tej historii sięgają innego inicjału. A Straub jest zdecydowany przeprowadzić nas przez to wszystko bez zachowania chronologii, podobnie jak przed nim, w mniejszej skali, uczynił to Arthur Machen w swoim „Wielkim Bogu Panu”. W tamtym mistrzowskim opowiadaniu grozy czytelnik też będzie mógł z łatwością uprzedzać wnioski protagonistów jeśli chodzi o postać femme fatale – przynajmniej raz wpadnie na jej trop dużo szybciej od nich, właściwie to natychmiast po ponownym pojawieniu się jej w Londynie pod innym nazwiskiem. Ale jak już wspomniałam to, według mnie, świadomie rozegrane przez Strauba (myślę, że przez Machena też) stawianie czytelnika w roli bardziej uświadomionego od głównych bohaterów powieści (jeśli chodzi o każde kolejne i poprzednie, bo nie zapominajmy o retrospekcjach, wcielania czołowego czarnego charakteru) zostało przedstawione z dużo większym rozmachem, miało nieporównanie większą skalę, cechowało się większą śmiałością, energicznością i przede wszystkim tajemniczością. Ta ostatnia dosłownie oblepia niemal każdą stronicę „Upiornej opowieści”, emanuje z kart tego utworu z siłą, której nie powstydziliby się główni reprezentanci literatury gotyckiej i horroru nadnaturalnego. Tak, podejrzewam, że nawet H.P. Lovecraft i Edgar Allan Poe byliby pod ogromnym wrażeniem atmosfery stworzonej przez Petera Strauba w jego opus magnum, w powieści, która przyniosła mu w pełni zasłużoną sławę.
Akcja
„Upiornej opowieści” rozgrywa się w różnych okresach
czasowych i w różnych miejscach, przy czym najszerzej autor omawia
czasy współczesne czołowym bohaterom powieści, czyli lata 70-te
XX wieku. Z pięciu członków Stowarzyszenia Chowder zostało tylko
czterech, ich przyjaciel bowiem, Edward Wanderley zmarł przed rokiem
w dosyć zagadkowych okolicznościach. Ale już wkrótce na ich
wezwanie w niewielkim, sennym miasteczku Milburn, w którym wszyscy
oni mieszkają, pojawi się młody siostrzeniec zmarłego,
powieściopisarz Don Wanderley. Przedtem jednak autor na chwilę
cofnie akcję o rok, przenosząc nas na przyjęcie, które jak już
wiemy będzie miało tragiczny koniec, a jeszcze wcześniej
przeniesie nas jeszcze dalej wstecz poprzez opowieść Searsa Jamesa
snutą podczas jednego ze zwyczajowych spotkań Stowarzyszenia
Chowder. Ta historia to prawdziwa kwintesencja nurtu ghost story,
opowieść, której się nie zapomina i bynajmniej nie dlatego, że
poraża oryginalnością, czy wstrząsa bezkompromisowością (choć
kontrowersyjny temat też porusza). Nie, ona po prostu hipnotyzuje
niebywale mrocznym klimatem, odpycha i zarazem przyciąga, zupełnie
jak femme fatale wykreowana przez Strauba na kartach „Upiornej
opowieści”. Pod kątem atmosfery ten fragment w mojej ocenie nie
ustępuje nawet takiej perle, jak „Nawiedzony” (inny tytuł:
„Nawiedzony dom na wzgórzu”) Shirley Jackson, ale chociaż to
ogromna pochwała to muszę przyznać, że w „Upiornej opowieści”
jest historia, która wywarła na mnie jeszcze większe wrażenie.
Niegdysiejsze przejścia Dona Wanderleya z pewną tajemniczą kobietą
to rzecz, którą każdorazowo czytam z zapartym tchem, z wypiekami
na twarzy, z narastającym poczuciem zagrożenia czyhającego nie
tyle na głównego bohatera i zarazem narratora tej opowieści, ile
na mnie osobiście, bo ilekroć czytam tę historię wpadam w coś w
rodzaju transu. Nie żartuję – tak się w tym pogrążam, że
jeśli w tym czasie ktoś chce nawiązać ze mną kontakt najpierw
musi mną potrząsnąć (przekonała się o tym pewna bliska mi
osoba), a i potem trochę odczekać, bo po takiej prozatorskiej
bombie nie potrafię błyskawicznie wracać do rzeczywistości,
szybko odzyskiwać przytomność, że tak się wyrażę. Najlepsze
jednak w całej tej powieści jest to, że Peter Straub praktycznie
nieustannie daje nam dowody na to, że subtelnością,
niedookreślonością, enigmatycznością wręcz można wstrząsnąć
czytelnikiem dużo mocniej niźli szczegółowymi opisami
odrażających istot, w skrajnie makabryczny sposób odbierających
życie wybranym osobnikom. Finezja i tajemniczość to połączenie
dużo efektywniejsze od wszelkich dosłowności tak chętnie
stosowanych przez wielu autorów literatury grozy – Peter Straub
był tego w pełni świadom podczas pisania „Upiornej opowieści”,
a wiem to, bo tę wiedzę unaocznił w owym cudeńku. Nie zdziwiłabym
się, gdyby te przebłyski dosłowności, których najwięcej jest w
ostatnich partiach omawianej książki Straub wtłoczył nie z
potrzeby wzmocnienia zaniepokojenia czytelnika tylko po to, by
poprzez zestawienie tej wcześniejszej subtelności z późniejszą
dosłownością doszedł on do wniosku, że to drugie wypada
zwyczajnie śmiesznie, że pomiędzy tymi dwiema formami literackiego
horroru rozciąga się szeroka i głęboka przepaść. Bo subtelność
i tajemniczość sięgają aż do podświadomości, wwiercają się w
umysł odbiorcy danego dzieła i zostają tam przynajmniej na jakiś
czas, podczas gdy wszelkiego rodzaju szczegółowo ukazane ekstremum
przez mgnienie gra na niższych ludzkich instynktach, nie docierając
do tej głęboko ukrytej struny w naszych umysłach, do tego
tajemnego mechanizmu, który jeszcze nie raz, nie dwa zostanie
wprawiony w ruch podczas bezsennych nocy, kiedy to umysł odbiorcy
„Upiornej opowieści” bez jego woli zawędruje do Milburn w
stanie Nowy Jork i kilku innych miejsc tak sugestywnie
przedstawionych przez Petera Strauba w tym nieziemskim utworze.
Dobrze wiedzieć, że tak z tak wielu autorów czerpał Straub tworząc Upiorną opowieść. Bardzo bym już ją chciała mieć na swojej półce. Nie wiem, kiedy to będzie miało miejsce finalnie, ale akurat na jesień lektura grozy to dla mnie ideał ;)
OdpowiedzUsuńJej, Ty tak opowiadasz o książkach, że nie sposób nie sięgnąć po opisywaną pozycję! I jeszcze człowiek wychodzi z masą wiedzy o nawiązaniach. :)
OdpowiedzUsuńSama jakąś wielką znawczynią horroru nie jestem, więc nie dziwota, że "Upiornej opowieści" nie znałam do tej pory, ale zdecydowanie sięgnę po nią przy najbliższej okazji. Zapowiada się wspaniale!