poniedziałek, 13 maja 2019

„Smętarz dla zwierzaków” (2019)

Louis i Rachel Creed wraz z dwójką swoich dzieci, ośmioletnią Ellie i trzyletnim Gage'em, wprowadzają się do domu w miasteczku Ludlow w stanie Maine. Krótko po przyjeździe dziewczynka znajduje na ich posesji cmentarz dla zwierząt i poznaje ich najbliższego sąsiada, starszego mężczyznę Juda Crandalla, którego przedstawia matce. Jud szybko zaprzyjaźnia się z Creedami, nie wyjawia im jednak mrocznej prawdy na temat należącej do nich ziemi. Do czasu śmierci ukochanego kota Ellie, Churcha. Dopiero wtedy Jud postanawia wtajemniczyć Louisa. Długoletni mieszkaniec Ludlow prowadzi swojego nowego sąsiada na bardzo stary cmentarz leżący głęboko w lesie za cmentarzem dla zwierzaków. Tam właśnie Jud każe Louisowi pochować kota Ellie, nie wdając się przy tym w żadne wyjaśnienia. Creed stosuje się do rady sąsiada, a nazajutrz odkrywa, że Church wrócił.

Plany stworzenia drugiej filmowej wersji „Smętarza dla zwierzaków” Stephena Kinga (w Polsce powieść tę wydano też pod tytułem „Cmętarz zwieżąt”) snuto tak wiele lat, że niektórzy zdążyli stracić nadzieję na to, że produkcja ta kiedykolwiek powstanie. Już w 2010 roku wypłynęła informacja, że wytwórnia Paramount Pictures myśli nad nową adaptacją „Smętarza dla zwierzaków” Kinga, ale dopiero w 2017 roku pojawiło się oficjalne ogłoszenie od tej firmy, mówiące, że film ów wkrótce ujrzy światło dzienne. Reżyserią był zainteresowany Andy Muschietti (twórca m.in. readaptacji „To” Stephena Kinga), ale do tego zadania wybrano Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera (m.in. „Gwiazdy w oczach” i jeden segment antologii „Holidays”). Scenariusz obmyślił Matt Greenberg, który to był związany z tym projektem co najmniej od 2010 roku, ale spisaniem tego zajął się Jeff Buhler. Budżet filmu oszacowano na dwadzieścia jeden milionów dolarów.

Pierwsze (światowe) wydanie książki pojawiło się w 1983 roku , a pierwsza filmowa wersja „Smętarza dla zwierzaków” ukazała się w 1989 roku. Wyreżyserowała ją Mary Lambert na podstawie scenariusza Stephena Kinga. W 1992 roku wyszedł sequel tego filmu, również w reżyserii Lambert. Powieść „Smętarz dla zwierzaków” to mój ulubiony utwór literacki, a jej ekranizacja (tak, było trochę zmian, ale myślę, że nie aż tak ważkich, by film ów podpadał pod adaptację) to mój ulubiony film na podstawie twórczości Stephena Kinga. On sam zresztą też bardzo go ceni – kiedyś powiedział nawet, że to jedyna adaptacja/ekranizacja jego prozy, która wywołała w nim autentyczny strach. Wersję Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera też gorąco polecał, dając przy tym jasno do zrozumienia, że potrafi wystraszyć. Reżyserzy nie kryli, że jest tutaj sporo zmian w stosunku do literackiego pierwowzoru. O niektórych opowiadając jeszcze przed premierą filmu i przynajmniej w przypadku jednej z nich bezlitośnie spoilerując. Swoją drogą zgrali się z dystrybutorami, którzy wypuścili zbyt wiele mówiący zwiastun. Nie jestem pewna, czy tylko jeden... „Smętarz dla zwierzaków” reklamowano jako obraz opierający się na powieści, a nie jej ekranizacji z 1989 roku. Wiele więc osób czekających na tę produkcję jeszcze przed premierą nazywało nowy „Smętarz dla zwierzaków” readaptacją bądź po prostu adaptacją/ekranizacją, określenie „remake” jednak też gdzieniegdzie się przewinęło. Okazało się, że zapowiedzi tylko po części pokrywają się z prawdą. To znaczy ja nie mam wątpliwości, że książka nie była jedynym materiałem źródłowym. Znalazłam tylko jeden moment (co nie znaczy, że nie ma ich więcej), co do którego nie można mieć wątpliwości, że pochodzi z książki, a nie jej ekranizacji z 1989 roku. Mowa o ostatniej scence z udziałem UWAGA SPOILER Juda Crandalla (Norma), ale już sposób unieszkodliwienia tego człowieka (pierwsze cięcie) przez powstałe z martwych dziecko KONIEC SPOILERA zostało żywcem wyjęte z pierwszej filmowej wersji „Smętarza dla zwierzaków”. Kiedy na jednym z portali internetowych zobaczyłam wśród bohaterów Normę Crandall (żonę Juda) to uwierzyłam, że nie będzie to remake, ale okazało się, że i tutaj bardziej trzymano się ścieżki wytyczonej przez Stephena Kinga w scenariuszu ekranizacji jego własnej książki, a zdecydowanie mniej tej, którą obrał w swojej powieści. Żeby więc nie było żadnych wątpliwości – moim zdaniem „Smętarz dla zwierzaków” z 2019 roku jest zarazem readaptacją (choć to słowo też nie bardzo mi tutaj pasuje zważywszy na to, że wersję Mary Lambert uważam za ekranizację) i remakiem filmu z 1989 roku. Podobnie było z „Carrie” Kimberly Peirce. W przeciwieństwie jednak do tamtego obrazu, twórcy nowego „Smętarza dla zwierzaków” dali sporo od siebie. Dosyć dużo pozmieniano, sporo opuszczono, ale i dodano własne pomysły do doskonale znanej długoletnim fanom horrorów historii rodziny Creedów, co samo w sobie dla mnie złym podejściem nie było. Nie należę do tych osób, które z góry przekreślają adaptacje utworów literackich, czyli te wersje, które pozwalają sobie na dużą dowolność w interpretacji utworu, z którego bądź co bądź wyrastają. To samo tyczy się ekranizacji, czyli filmów, które nie odbiegają zanadto od swoich protoplastów. Inwencja filmowców rzuca się w oczy już na początku seansu – już wtedy nabiera się przekonania (pod warunkiem, że już wcześniej nie zapoznano się z dokładniejszymi informacjami na temat owego przedsięwzięcia), że filmowcy mieli swój pomysł na tę historię. Na opowieść o czteroosobowej rodzinie Creedów, o cmentarzu dla zwierząt (zwanym smętarzem dla zwierzaków) i przeklętym cmentarzysku usytuowanym w głębi lasu, który w tej wersji nie jest już nazywany cmentarzyskiem Micmaców. O tym plemieniu postanowiono w ogóle nie wspominać. 
 
Jason Clarke w roli Louisa Creeda nie wypadł zbyt przekonująco, aczkolwiek jeśli zestawi się go z Dale'em Midkiffem z pierwszej filmowej wersji „Smętarza dla zwierzaków”, to na pewno dojdzie się do wniosku, że w tym przypadku sytuacja się poprawiła. Amy Seimetz jako Rachel według mnie również spisała się lepiej od swojej poprzedniczki, Denise Crosby. Jete Laurence w roli Ellie postawiłabym na równi z Blaze Berdahl, gdyby nie końcówka – nowa Ellie dostała większe pole do popisu, które moim zdaniem z nawiązką wykorzystała (w moim pojęciu to jedyny jasny punkt tej okropnej końcówki). Fred Gwynne (Jud) i przede wszystkim Miko Hughes (Gage) moim zdaniem nie doczekali godnych następców – John Lithgow jako Jud i bliźniacy Lavoie, Hugo i Lucas, jako Gage może i pokazaliby więcej, gdyby dano im na to szansę. UWAGA SPOILER Gage'a okrutnie zmarginalizowano – mojej ulubionej postaci „Smętarza dla zwierzaków” prawie tutaj nie ma. Z Judem nie jest aż tak źle. Jemu dano więcej miejsca niż Gage'owi KONIEC SPOILERA, ale w porównaniu do poprzednich wydań tej historii... No cóż, to nie jest ten Jud, którego poznałam i polubiłam. Powiedziałabym, że to raczej cień prawdziwego Juda Crandalla. Największy problem mam z oceną klimatu nowego „Smętarza dla zwierzaków” (jestem w sumie rozdarta). Jeśli patrzeć na to przez pryzmat współczesnego mainstreamu, do którego ów film się zalicza, to nie jest źle. Mrocznych zdjęć nie brakuje, ale i nie ma tu takiego ciężaru, jaki wręcz zgniata za każdym razem, gdy czytam powieściowy oryginał bądź oglądam jego ekranizację z 1989 roku. Oba te dzieła zawsze działają na mnie niesamowicie przygnębiająco (sequel pierwszego filmu też lubię, ale już nie tak bardzo). To jeden z powodów, dla których je kocham. Z tego samego powodu nie sięgam po żadne z tych dzieł w dowolnym momencie – do historii rodziny Creedów, czy to w jej literackiej, czy filmowej wersji, zawsze muszę się odpowiednio nastroić, nie mogę sobie odświeżać tej opowieści kiedy bądź, bo to jedna z tych nielicznych fikcyjnych historii, które mocno kładą się na mojej psychice. Autentycznie mnie rani, wywołuje stan zbliżony do depresji i... dobrze. Tak, tak, wiem, jak masochistycznie to brzmi. Jeśli jednak kiedyś zechcę ponownie zasiąść do „Smętarza dla zwierzaków” z roku 2019 (w co mocno wątpię), to nie będę mentalnie przygotowywać się na to spotkanie. Już wiem, że tego robić nie muszę, bo propozycja Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera jest nieporównanie lżejsza. Cmentarny klimat gdzieś się zagubił, tak samo jak ten potężny ładunek emocjonalny (dla mnie jest to głównie smutek). O jednej z największych zmian w dziejach rodziny Creedów twórcy mówili jeszcze przed premierą swojego filmu, tłumacząc ją między innymi tym, że nie chcieli ryzykować popadnięcia w śmieszność. Cóż, widać uznali, że nie mają takiego talentu jak Mary Lambert, bo w mojej ocenie jej (i jej ekipie) wyszło to wybornie. Ale jeśli o to chodzi to chyba jestem w mniejszości. Zresztą wydaje się, że nie tylko w tej kwestii, bo pojawiło się już mnóstwo głosów przyznających readaptacji/remake'owi Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera wyższość nad ekranizacją Lambert. Sama ta zmiana jakoś mocno mnie nie ubodła - owszem, wolę oryginalną koncepcję, ale byłam w stanie to zaakceptować. To znaczy sam pomysł, bo z jego wykonaniem i rozwinięciem tego tematu było już dużo gorzej. Twórcy nowego „Smętarza dla zwierzaków” nie wystarali się o nadanie temu wydarzeniu odpowiednio przygnębiające oprawy – to zabrzmi strasznie, ale bardziej zasmuciła mnie śmierć Churcha i dalszy los tego wskrzeszonego kota (nie mogę powiedzieć, że ten „aktor” – właściwie to w tę rolę wcieliło się kilka kotów – wypadł słabiej od swojego poprzednika, ale gdybym miała wybierać... nic nie poradzę na to że przywiązałam się do pierwszego filmowego Churcha). Nie wiem, może tylko ja tak to odebrałam, ale z tego tchnęło więcej emocji. Nie było to aż tak beznamiętne, jak wszystko, co pokazano mi poźniej. Najgorzej zniosłam jednak końcówkę – tutaj twórców naprawdę mocno poniosło, popłynęli jeśli nie wprost w opary absurdu, to na pewno znaleźli się blisko tej granicy. Wiele jestem w stanie znieść, ale żeby aż tyle? Dajcie spokój.

„Smętarz dla zwierzaków” w reżyserii Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera ma trochę jasnych stron. Scenki z Zeldą, co prawda nie są tak niepokojące jak te pokazane w poprzedniej filmowej wersji tej powieści Stephena Kinga, ale jak na obecne czasy efekty są całkiem niezłe. Zresztą pod tym kątem (efekty specjalne) cały ten film pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałam się dużo większej ingerencji komputera i wzmożonej liczebności takich dodatków. Sekwencje z Victorem Pascowem, który w tej wersji jest Afroamerykaninem, zmiany w relacji Louisa i Rachel (wtajemniczenie tej drugiej w śmierć Churcha - „dobrze, że nie jesteś weterynarzem” haha – i większa bliskość: nieporozumienia pomiędzy nimi są, ale przebiegają one nieporównanie łagodniej), więcej obrazków z codzienności Creedów w Ludlow. Wszystko to dosyć dobrze się oglądało, chociaż oczywiście wolę poprzednie wydania „Smętarza dla zwierzaków”. Drastyczne zmniejszenie udziału rodziców Rachel w tej opowieści, oziębienie relacji Louisa i Juda (nie czuje się, że są najlepszymi przyjaciółki albo raczej, że ten pierwszy darzy swojego nowego sąsiada synowskimi uczuciami) i wprowadzenie silniejszej więzi pomiędzy Judem i Ellie – tego już dobrze nie przyjęłam. Ale pocieszeniem niech będzie to, że to jeszcze nie są najgorsze wybory dokonane przez twórców nowego „Smętarza dla zwierzaków”. Znalazłam trochę znacznie gorszych pomysłów. Niemniej jestem pewna, że adaptacja mojej ulubionej powieści Stephena Kinga (to znaczy ulubionej w ogóle) znajdzie więcej fanów niż ekranizacja z 1989 roku. Nie sadzę jednak, żeby wiele osób doszło do wniosku, że Kevin Kolsch i Dennis Widmyer wzbili się ponad powieść. Nie, tak raczej nie będzie. A może...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz