Louis
i Rachel Creed wraz z dwójką swoich dzieci, ośmioletnią Ellie i
trzyletnim Gage'em, wprowadzają się do domu w miasteczku Ludlow w
stanie Maine. Krótko po przyjeździe dziewczynka znajduje na ich
posesji cmentarz dla zwierząt i poznaje ich najbliższego sąsiada,
starszego mężczyznę Juda Crandalla, którego przedstawia matce.
Jud szybko zaprzyjaźnia się z Creedami, nie wyjawia im jednak
mrocznej prawdy na temat należącej do nich ziemi. Do czasu śmierci
ukochanego kota Ellie, Churcha. Dopiero wtedy Jud postanawia
wtajemniczyć Louisa. Długoletni mieszkaniec Ludlow prowadzi swojego
nowego sąsiada na bardzo stary cmentarz leżący głęboko w lesie
za cmentarzem dla zwierzaków. Tam właśnie Jud każe Louisowi
pochować kota Ellie, nie wdając się przy tym w żadne wyjaśnienia.
Creed stosuje się do rady sąsiada, a nazajutrz odkrywa, że Church
wrócił.
Plany
stworzenia drugiej filmowej wersji „Smętarza dla zwierzaków”
Stephena Kinga (w Polsce powieść tę wydano też pod tytułem
„Cmętarz zwieżąt”) snuto tak wiele lat, że niektórzy zdążyli
stracić nadzieję na to, że produkcja ta kiedykolwiek powstanie.
Już w 2010 roku wypłynęła informacja, że wytwórnia Paramount
Pictures myśli nad nową adaptacją „Smętarza dla zwierzaków”
Kinga, ale dopiero w 2017 roku pojawiło się oficjalne ogłoszenie
od tej firmy, mówiące, że film ów wkrótce ujrzy światło
dzienne. Reżyserią był zainteresowany Andy Muschietti (twórca
m.in. readaptacji „To” Stephena Kinga), ale do tego zadania
wybrano Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera (m.in. „Gwiazdy w oczach”
i jeden segment antologii „Holidays”). Scenariusz obmyślił Matt
Greenberg, który to był związany z tym projektem co najmniej od
2010 roku, ale spisaniem tego zajął się Jeff Buhler. Budżet filmu
oszacowano na dwadzieścia jeden milionów dolarów.
Pierwsze
(światowe) wydanie książki pojawiło się w 1983 roku , a pierwsza filmowa wersja „Smętarza dla zwierzaków” ukazała się w 1989
roku. Wyreżyserowała ją Mary Lambert na podstawie scenariusza
Stephena Kinga. W 1992 roku wyszedł sequel tego filmu, również w
reżyserii Lambert. Powieść „Smętarz dla zwierzaków” to mój
ulubiony utwór literacki, a jej ekranizacja (tak, było trochę
zmian, ale myślę, że nie aż tak ważkich, by film ów podpadał
pod adaptację) to mój ulubiony film na podstawie twórczości
Stephena Kinga. On sam zresztą też bardzo go ceni – kiedyś
powiedział nawet, że to jedyna adaptacja/ekranizacja jego prozy,
która wywołała w nim autentyczny strach. Wersję Kevina Kolscha i
Dennisa Widmyera też gorąco polecał, dając przy tym jasno do
zrozumienia, że potrafi wystraszyć. Reżyserzy nie kryli, że jest
tutaj sporo zmian w stosunku do literackiego pierwowzoru. O
niektórych opowiadając jeszcze przed premierą filmu i przynajmniej
w przypadku jednej z nich bezlitośnie spoilerując. Swoją drogą
zgrali się z dystrybutorami, którzy wypuścili zbyt wiele mówiący
zwiastun. Nie jestem pewna, czy tylko jeden... „Smętarz dla
zwierzaków” reklamowano jako obraz opierający się na powieści,
a nie jej ekranizacji z 1989 roku. Wiele więc osób czekających na
tę produkcję jeszcze przed premierą nazywało nowy „Smętarz dla
zwierzaków” readaptacją bądź po prostu adaptacją/ekranizacją,
określenie „remake” jednak też gdzieniegdzie się przewinęło.
Okazało się, że zapowiedzi tylko po części pokrywają się z
prawdą. To znaczy ja nie mam wątpliwości, że książka nie była
jedynym materiałem źródłowym. Znalazłam tylko jeden moment (co
nie znaczy, że nie ma ich więcej), co do którego nie można mieć
wątpliwości, że pochodzi z książki, a nie jej ekranizacji z 1989
roku. Mowa o ostatniej scence z udziałem UWAGA SPOILER Juda
Crandalla (Norma), ale już sposób unieszkodliwienia tego człowieka
(pierwsze cięcie) przez powstałe z martwych dziecko KONIEC
SPOILERA zostało żywcem wyjęte z pierwszej filmowej wersji
„Smętarza dla zwierzaków”. Kiedy na jednym z portali
internetowych zobaczyłam wśród bohaterów Normę Crandall (żonę
Juda) to uwierzyłam, że nie będzie to remake, ale okazało się,
że i tutaj bardziej trzymano się ścieżki wytyczonej przez
Stephena Kinga w scenariuszu ekranizacji jego własnej książki, a
zdecydowanie mniej tej, którą obrał w swojej powieści. Żeby więc
nie było żadnych wątpliwości – moim zdaniem „Smętarz dla
zwierzaków” z 2019 roku jest zarazem readaptacją (choć to słowo
też nie bardzo mi tutaj pasuje zważywszy na to, że wersję Mary
Lambert uważam za ekranizację) i remakiem filmu z 1989 roku.
Podobnie było z „Carrie” Kimberly Peirce. W przeciwieństwie
jednak do tamtego obrazu, twórcy nowego „Smętarza dla zwierzaków”
dali sporo od siebie. Dosyć dużo pozmieniano, sporo opuszczono, ale
i dodano własne pomysły do doskonale znanej długoletnim fanom
horrorów historii rodziny Creedów, co samo w sobie dla mnie złym
podejściem nie było. Nie należę do tych osób, które z góry
przekreślają adaptacje utworów literackich, czyli te wersje, które
pozwalają sobie na dużą dowolność w interpretacji utworu, z
którego bądź co bądź wyrastają. To samo tyczy się ekranizacji,
czyli filmów, które nie odbiegają zanadto od swoich protoplastów.
Inwencja filmowców rzuca się w oczy już na początku seansu –
już wtedy nabiera się przekonania (pod warunkiem, że już
wcześniej nie zapoznano się z dokładniejszymi informacjami na
temat owego przedsięwzięcia), że filmowcy mieli swój pomysł na
tę historię. Na opowieść o czteroosobowej rodzinie Creedów, o
cmentarzu dla zwierząt (zwanym smętarzem dla zwierzaków) i
przeklętym cmentarzysku usytuowanym w głębi lasu, który w tej
wersji nie jest już nazywany cmentarzyskiem Micmaców. O tym
plemieniu postanowiono w ogóle nie wspominać.
Jason
Clarke w roli Louisa Creeda nie wypadł zbyt przekonująco,
aczkolwiek jeśli zestawi się go z Dale'em Midkiffem z pierwszej
filmowej wersji „Smętarza dla zwierzaków”, to na pewno dojdzie
się do wniosku, że w tym przypadku sytuacja się poprawiła. Amy
Seimetz jako Rachel według mnie również spisała się lepiej od
swojej poprzedniczki, Denise Crosby. Jete Laurence w roli Ellie
postawiłabym na równi z Blaze Berdahl, gdyby nie końcówka –
nowa Ellie dostała większe pole do popisu, które moim zdaniem z
nawiązką wykorzystała (w moim pojęciu to jedyny jasny punkt tej
okropnej końcówki). Fred Gwynne (Jud) i przede wszystkim Miko
Hughes (Gage) moim zdaniem nie doczekali godnych następców – John
Lithgow jako Jud i bliźniacy Lavoie, Hugo i Lucas, jako Gage może i
pokazaliby więcej, gdyby dano im na to szansę. UWAGA SPOILER
Gage'a okrutnie zmarginalizowano – mojej ulubionej postaci
„Smętarza dla zwierzaków” prawie tutaj nie ma. Z Judem nie jest
aż tak źle. Jemu dano więcej miejsca niż Gage'owi KONIEC
SPOILERA, ale w porównaniu do poprzednich wydań tej historii...
No cóż, to nie jest ten Jud, którego poznałam i polubiłam.
Powiedziałabym, że to raczej cień prawdziwego Juda Crandalla.
Największy problem mam z oceną klimatu nowego „Smętarza dla
zwierzaków” (jestem w sumie rozdarta). Jeśli patrzeć na to przez
pryzmat współczesnego mainstreamu, do którego ów film się
zalicza, to nie jest źle. Mrocznych zdjęć nie brakuje, ale i nie
ma tu takiego ciężaru, jaki wręcz zgniata za każdym razem, gdy
czytam powieściowy oryginał bądź oglądam jego ekranizację z
1989 roku. Oba te dzieła zawsze działają na mnie niesamowicie
przygnębiająco (sequel pierwszego filmu też lubię, ale już nie
tak bardzo). To jeden z powodów, dla których je kocham. Z tego
samego powodu nie sięgam po żadne z tych dzieł w dowolnym momencie
– do historii rodziny Creedów, czy to w jej literackiej, czy
filmowej wersji, zawsze muszę się odpowiednio nastroić, nie mogę
sobie odświeżać tej opowieści kiedy bądź, bo to jedna z tych
nielicznych fikcyjnych historii, które mocno kładą się na mojej
psychice. Autentycznie mnie rani, wywołuje stan zbliżony do
depresji i... dobrze. Tak, tak, wiem, jak masochistycznie to brzmi.
Jeśli jednak kiedyś zechcę ponownie zasiąść do „Smętarza dla
zwierzaków” z roku 2019 (w co mocno wątpię), to nie będę
mentalnie przygotowywać się na to spotkanie. Już wiem, że tego
robić nie muszę, bo propozycja Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera
jest nieporównanie lżejsza. Cmentarny klimat gdzieś się zagubił,
tak samo jak ten potężny ładunek emocjonalny (dla mnie jest to
głównie smutek). O jednej z największych zmian w dziejach rodziny
Creedów twórcy mówili jeszcze przed premierą swojego filmu,
tłumacząc ją między innymi tym, że nie chcieli ryzykować
popadnięcia w śmieszność. Cóż, widać uznali, że nie mają
takiego talentu jak Mary Lambert, bo w mojej ocenie jej (i jej
ekipie) wyszło to wybornie. Ale jeśli o to chodzi to chyba jestem w
mniejszości. Zresztą wydaje się, że nie tylko w tej kwestii, bo
pojawiło się już mnóstwo głosów przyznających
readaptacji/remake'owi Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera wyższość
nad ekranizacją Lambert. Sama ta zmiana jakoś mocno mnie nie ubodła
- owszem, wolę oryginalną koncepcję, ale byłam w stanie to
zaakceptować. To znaczy sam pomysł, bo z jego wykonaniem i
rozwinięciem tego tematu było już dużo gorzej. Twórcy nowego
„Smętarza dla zwierzaków” nie wystarali się o nadanie temu
wydarzeniu odpowiednio przygnębiające oprawy – to zabrzmi
strasznie, ale bardziej zasmuciła mnie śmierć Churcha i dalszy los
tego wskrzeszonego kota (nie mogę powiedzieć, że ten „aktor” –
właściwie to w tę rolę wcieliło się kilka kotów – wypadł
słabiej od swojego poprzednika, ale gdybym miała wybierać... nic
nie poradzę na to że przywiązałam się do pierwszego filmowego
Churcha). Nie wiem, może tylko ja tak to odebrałam, ale z tego
tchnęło więcej emocji. Nie było to aż tak beznamiętne, jak
wszystko, co pokazano mi poźniej. Najgorzej zniosłam jednak
końcówkę – tutaj twórców naprawdę mocno poniosło, popłynęli
jeśli nie wprost w opary absurdu, to na pewno znaleźli się blisko
tej granicy. Wiele jestem w stanie znieść, ale żeby aż tyle?
Dajcie spokój.
„Smętarz
dla zwierzaków” w reżyserii Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera ma
trochę jasnych stron. Scenki z Zeldą, co prawda nie są tak
niepokojące jak te pokazane w poprzedniej filmowej wersji tej
powieści Stephena Kinga, ale jak na obecne czasy efekty są całkiem
niezłe. Zresztą pod tym kątem (efekty specjalne) cały ten film
pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałam się dużo większej
ingerencji komputera i wzmożonej liczebności takich dodatków.
Sekwencje z Victorem Pascowem, który w tej wersji jest
Afroamerykaninem, zmiany w relacji Louisa i Rachel (wtajemniczenie
tej drugiej w śmierć Churcha - „dobrze, że nie jesteś
weterynarzem” haha – i większa bliskość: nieporozumienia
pomiędzy nimi są, ale przebiegają one nieporównanie łagodniej),
więcej obrazków z codzienności Creedów w Ludlow. Wszystko to
dosyć dobrze się oglądało, chociaż oczywiście wolę poprzednie
wydania „Smętarza dla zwierzaków”. Drastyczne zmniejszenie
udziału rodziców Rachel w tej opowieści, oziębienie relacji
Louisa i Juda (nie czuje się, że są najlepszymi przyjaciółki
albo raczej, że ten pierwszy darzy swojego nowego sąsiada
synowskimi uczuciami) i wprowadzenie silniejszej więzi pomiędzy
Judem i Ellie – tego już dobrze nie przyjęłam. Ale pocieszeniem
niech będzie to, że to jeszcze nie są najgorsze wybory dokonane
przez twórców nowego „Smętarza dla zwierzaków”. Znalazłam
trochę znacznie gorszych pomysłów. Niemniej jestem pewna, że
adaptacja mojej ulubionej powieści Stephena Kinga (to znaczy
ulubionej w ogóle) znajdzie więcej fanów niż ekranizacja z 1989
roku. Nie sadzę jednak, żeby wiele osób doszło do wniosku, że
Kevin Kolsch i Dennis Widmyer wzbili się ponad powieść. Nie, tak
raczej nie będzie. A może...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz