czwartek, 4 maja 2023

„Martwe zło: Przebudzenie” (2023)

 
Po uzyskaniu pozytywnego wyniku testu ciążowego, zaniepokojona wizją rychłego macierzyństwa Bath, postanawia odwiedzić swoją siostrę Ellie, z którą od dłuższego czasu się nie kontaktowała. Kiedy przybywa do jej mieszkania w starej kamienicy w Los Angeles, zaskakuje ją więc informacja o odejściu męża Ellie, od tego momentu właściwie w pojedynkę wychowującej trójkę ich dzieci: nastolatków Bridget i Danny'ego oraz młodszą Kassie. Poważną rozmowę sióstr zakłóca trzęsienie ziemi. W tym czasie dzieci Ellie przebywają poza domem, na przydomowym parkingu, gdzie po zdarzeniu uwagę Danny'ego przyciąga świeżo powstała szczelina w podłożu. Nie zważając na protesty Bridget, chłopak postanawia niezwłocznie zbadać podziemne pomieszczenie, wyglądające na zapomniane archiwum. W ten sposób Danny znajduje osobliwą księgę i trzy płyty winylowe, którym zamierza bliżej przyjrzeć się w swoim pokoju. Obejrzeć i wysłuchać... między innymi inkantacji przywołującej Martwe Zło.

Plakat filmu. „Evil Dead Rise” 2023, New Line Cinema, Ghost House Pictures

Martwe zło: Przebudzenie” (oryg. „Evil Dead Rise”) to owoc determinacji Sama Raimiego i Bruce'a Campbella, by utrzymać jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek w świecie horroru. Twórca oryginalnej trylogii (po raz pierwszy Martwe Zło Raimi przywołał w roku 1981) i odtwórca głównej roli w tejże, po dobrze przyjętej „reinkarnacji” franczyzy z 2013 roku, „Martwego zła” Fede Alvareza, której byli głównymi producentami, zaangażowali się w serialowe przygody Asha Williamsa, a po odwołaniu (może tylko odłożeniu w czasie?) sezonu czwartego „Ash kontra martwe zło” wrócili do rozmów o nowej filmowej gałęzi tego demonicznego drzewa, drzewa-gwałciciela;) Fede Alvarez tym razem nie mógł wskoczyć na pokład, więc Sam Raimi zaangażował Irlandczyka Lee Cronina - twórcę między innymi klimatycznego horroru pt. „The Hole in the Ground” (pol. „Impostor”) z 2019 roku - z którym doskonale mu się współpracowało przy serialu „50 States of Fright” (2020). I tak Lee Cronina spotkał niewątpliwy zaszczyt dopisania własnego rozdziału do „legendarnej księgi”, co na dodatek potraktował jako kolejną okazję do podzielania się z publiką swoją niesłabnącą miłością do irlandzkiego folkloru. W swoim pierwszym scenariuszu „Martwego zła” (pod roboczym tytułem „Evil Dead Now” - nazwę zmieniono wraz z zasadniczą modyfikacją planu dystrybucyjnego - pierwszy etap na wielkich ekranach, a nie jak wstępnie przyjęto w usłudze HBO Max - wprowadzoną przez głównego producenckiego opiekuna niniejszego przedsięwzięcia, firmę New Line Cinema, gwoli przypomnienia czołowej dystrybutorki „Martwego zła” z 1981 roku) Lee Cronin uwzględnił głosowe cameo dla Bruce'a Campbella, kiedy aktor wycofał się z pierwotnego planu powrotu na czoło obsady. Główne zdjęcia do „Martwego zła: Przebudzenia” ruszyły w czerwcu 2021 roku w Nowej Zelandii, a zakończyły się w lipcu tego samego roku. Obraz oficjalnie zadebiutował na South by Southwest Film Festival w marcu 2023 roku, a już w następnym miesiącu otwarto regularną, szeroko zakrojoną dystrybucję kinową – dzieło Warner Bros. Pictures.

Wjeżdżamy klasycznie, ale na mecie robimy fikołka. Przeszłość (charakterystyczny bieg z przeszkodami kamery) serdecznie wita się z teraźniejszością (sprzęt). Zatrzymujemy się na pomoście w scenerii bynajmniej nie na stałe wpisanej w Evil Dead Mythos, ale za to pogrubionymi i złotymi literami. Drewniany domek w leśnej głuszy, w którym rozegra się dosyć upiorna środkowa partia prologu. Natomiast lekki rzekomy początek i makabryczny finał odbędą się nad malowniczym jeziorem. Fantazyjna plansza tytułowa i od razu wskakujemy w dzień poprzedni. Najpierw obskurna, ciasna toaleta w jakimś podrzędnym klubie, w której zatrzęsie się ziemia Beth (przyzwoita kreacja Lily Sullivan), działającej w branży muzycznej niezamężnej kobiety, stającej oko w oko z pozytywnym wynikiem testu ciążowego. Jak trwoga to do siostry. Ich kontakt już jakiś czas temu się urwał, ale Beth nie ma wątpliwości – i słusznie – że Ellie (widowiskowy występ Alyssy Sutherland, dla której bodaj największą „pomocą naukową” w tym przypadku były popisy Jima Carreya w „Masce” z 1994 roku) ugości ją w swoich skromnych progach. W sumie w dość przestronnym mieszkaniu w starej kamienicy w Los Angeles. Mrocznym budynku, któremu filmowcy nadali nazwę „Monde”: anagram słowa „Demon”. Liczyła na wsparcie w tych dla niej przerażających chwilach, podniesienie na duchu przez tę odpowiedzialniejszą siostrę. Tak sama Beth najwyraźniej zawsze postrzegała Ellie, która to w przeciwieństwie do niej wybrała bardziej ustabilizowany żywot. Podczas gdy Beth rzucało to tu, to tam, jej siostra pieczołowicie wiła przytulne rodzinne gniazdko. Kochający mąż i urocze dzieciaki. Podczas tej nadspodziewanie intensywnej wizyty Beth wreszcie dowie się, jak bardzo zmieniło się życie Ellie. Role się odwracają i teraz to Beth pociesza siostrę, oferuje jej („nieco” spóźnioną, ale lepiej późno niż wcale, prawda?) może niezupełnie taką pomoc, jaką dotychczas w razie potrzeby, niezmiennie otrzymywała od Ellie, swojej niezastąpionej siostrzyczki, którą teraz zamierza wesprzeć w opiece nad dziećmi. A przynajmniej Kassie (wielki talent w małym ciele, czyli cudna Nell Fisher), bo Danny (niezgorszy Morgan Davies) i Bridget (bezbłędna Gabrielle Echols) teoretycznie nie wymagają tożsamej uwagi dorosłych. Na przykład Bridget mogłaby sama zrobić pranie, zamiast wytykać szaleńczo zabieganej rodzicielce niedopełnienie „tego obowiązku”. Albo robić zakupy z rodzeństwem. To ostatnie to w sumie bardzo chętnie – samochodowe wypady z Dannym za kierownicą nie są złe. Chyba że akurat zatrzęsie się ziemia. Chyba że uparty braciszek wlezie w jakąś „króliczą norę”. Dziura w ziemi, Lee Cronin – jakieś skojarzenia? To pytanie retoryczne, wiem, że dobrze wiecie, w którym kościele dzwoni. Dla odmiany ciekawość tutejszego młodzika najbardziej zemści się na jego matce... Tak by było w pierwszym lepszym popcornowym straszydle, ale kiedy dokłada się kolejną cegiełkę do takiej budowli jak „Evil Dead” nie można sobie ot tak, podtrzymywać nadziei w potencjalnych odbiorcach. W tym uniwersum nie wypada zostawiać miejsca na happy end. Bezpieczniej postawić na całkowity rozpad, rozkład, rozczłonkowanie... oraz sześć i pół tysiąca litrów sztucznej krwi. Aż łezka się w oku zakręciła na widok od stóp do głów upaćkanych członków obsady – kiedyś norma, ale jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu że coraz rzadziej wymaga się takich poświęceń od kreatorów horrorowych postaci. Wygoda ważniejsza od jakości? Nie dla załogi „Martwego zła: Przebudzenia”, okrętu ze sporym ładunkiem praktycznym i maleńkim cyfrowym. Innymi słowy, drastyczna przewaga fizycznie obecnych na planie rekwizytów nad obrazami wygenerowanymi komputerowo. Bosko.

Plakat filmu. „Evil Dead Rise” 2023, New Line Cinema, Ghost House Pictures

A gdyby tak wysmażyć horror macierzyński na patelni „Evil Dead”? Saga rodzinna w kultowej okładce. Naturom Demonto wcześniej zwany Necronomiconem Ex-Mortis (Howard Phillips Lovecraft się kłania), Księga Umarłych, ludzką skórą starannie oprawiona. Uwaga: może ugryźć. Nie dziwujcie się Danny'emu, że raczył przygarnąć taki egzotyczny okaz. Sama pewnie bym się skusiła, gdybym wcześniej nie liznęła tej alternatywnej demonologii. Danny nie miał nawet szczątkowej wiedzy ani o tej przeklętej książce, ani o płytach winylowych Anno Domini 1923. Oho, to coś nowego - kronika bezimiennego kaznodziei sprzed stu lat. Księga z „Martwego zła” 2013 i coś bardziej w stylu pierwotnego zapisu między innymi bełkotu przywołującego demony. Ano tak, idiotka ze mnie: oczywiście miałam na myśli zaklęcie, a nie bełkot. Biję się w piersi i żeby już rozwiać ewentualne wątpliwości, uzupełniam poprzednią wypowiedź stwierdzeniem, że zapis przebrzydłej inkantacji w „Martwym złu: Przebudzeniu” w moim odbiorze ślicznie zazębił się z „Martwym złem” 1981, moją ulubioną odsłoną tej franczyzy, ale osoby, które bardziej ukochały sobie „Martwe zło 2” (1987) najpewniej w pierwszym odruchu przeniosą się myślą właśnie do tej droższej leśnej przeprawy nie tylko, ale przede wszystkim nieśmiertelnego Asha Williamsa. Nie ukrywam, że najmniej entuzjastycznie, żeby nie powiedzieć z czystym przerażeniem, przyjęłam informację o przeniesieniu akcji z głuszy do miasta. Trochę jak z „Krzykiem VI” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilleta; z tą różnicą, że tam metropolia zastąpiła małe miasteczko, a nie gęsty, mroczny las, ale zasada podobna. Co prawda moje obawy w stosunku do „Krzyku VI” się nie ziściły (tak, wolę Woodsboro, ale Nowy Jork mimo wszystko pozytywnie mnie zaskoczył), rozsądek jednak podpowiadał, by założyć najgorszy z możliwych scenariuszy. No może nie rozsądek, tylko pesymistyczna natura. Grunt, że „moje proroctwa” ponownie się nie spełniły. Myliłam się i bardzo dobrze, bo ja wprost kocham się mylić (czarnowidze chyba tak mają?). Przygotowałam się na zdjęcia nielitościwie zalatujące plastikiem, na przesyt żywych, przyjaznych kolorów i niedosyt preferowanych przeze mnie czerni, szarości... i innych niewesołych barw. A tymczasem Lee Cronin i jego „niegrzeczny” zespół przygotowali, jak na dzisiejsze standardy, prawdziwie obskurne i smakowicie mroczne gniazdo. Jakby tego było mało w prosty sposób wyalienowali pierwszy bastion ludzkości w kolejnej bitwie z martwymi kreaturami. Bo czymże się różni miejska dżungla od dżungli zielonej? Pewnie znalazłoby się parę rzeczy, ale wszczęcie jakże stosownego w takiej sytuacji alarmu zdecydowanie nie jest jedną z nich. Nie w świecie przedstawionym w piątej filmowej gwiazdce na piekielnym firmamencie dawno, dawno temu wymyślonym (twarda podstawa) przez młodego Sama Raimiego i jego przyjaciela Bruce'a Campbella. Kiedy do głosu dochodzą demony... pozostaje tylko siąść i płakać. I czekać na śmierć? Dusza może i uleci, ale skorupa jeszcze sobie pohasa. Zwolenników minimalizmu tradycyjny wygląd (nie mówię o tym znakomitym czymś z ostatniej prostej, co swoją drogą przywiodło mi na myśl „Towarzystwo” Briana Yuzny, i to w żadnych razie nie jest ani skarga, ani wyrzut, ani nic w tej deseń) bezczelnych złodziei ciał powinien zadowolić, ale tacy jak ja entuzjaści „martwych białych oczu”, jednej z mniejszych wizytówek tej franczyzy, mogą trochę ponarzekać na dominację patrzałek kotów z piekła rodem. Takie dziwne myśli mnie nawiedzały, ilekroć „krzyżowałam spojrzenia” choćby z obdarzoną iście wisielczym poczuciem humoru (to chyba największe ustępstwo dla groteskowej płaszczyzny Wiecznie (Nie)żywego Zła Sama Raimiego, ale akcja z oczkiem podpatrzona w „Martwym złu 2” może rozbawić bardziej od najsoczystszych, najpikantniejszych, najwstrętniejszych żarcików bestii z czeluści piekielnych), opętańczo pokraczną (pomyślałam: skrzyżowanie Emily Rose z Samarą Morgan) fałszywą mamuśką. Fanów szalonych przygód Asha Williamsa zapewne uraduje jedno bardzo szczególne, może nie najsolidniejsze, ale dość konkretne narzędzie podręczne w niezwykle ciężkiej walce – bo to cholerstwo nie chce zdechnąć! Hmm, może dlatego że już jest martwe? Ano tak – z kolei sercom mocniej bijącym dla „Lśnienia” Stanleya Kubricka w oko bardziej mogą wpaść pewne drzwi. A jeśli nie, to zawsze zostaje największy, nie do przegapienia, pomnik dla tego kultowego dzieła. Dzieje się, jest krwiście i mięsiście. Walają się kończyny, walają się parujące wnętrzności, ale prawdę mówiąc dla mnie jedynym przyjemnie bolesnym incydentem była „zabawa z tarką do warzyw”. Obierzmy łydkę jakby to była marchewka. Gore na wesoło? Niezupełnie, ale lekkie przegięcie jest. Tak bywa pod tą demoniczną banderą. Niefajnie? Fajnie, fajnie.

W moim rankingu filmów spod znaku „Martwego zła”, debiutancki popis reżyserski Lee Cronina - też autora scenariusza – pod tym milusio zgniłym, markowym szyldem i jego drugi pełnometrażowy obraz w ogóle, zbytnio nie namieszał. Zresztą zgodnie z przewidywaniami. Mojego bossa tego porąbanego półświatka („Martwe zło” 1981) nie tylko nie zdetronizował, ale chyba nawet w głowie mu taka myśl nie postała. Szacunek przede wszystkim. Właściwie gdybym musiała wybierać między najmłodszymi filmowymi składnikami tej szatańsko dobrej franczyzy, między „Martwym złem” Fede Alvareza a „Martwym złem: Przebudzeniem” Lee Cronina, to zostałabym przy tym pierwszym. Ale na szczęście nigdzie zostawać nie muszę. Mogę skakać z „martwego kwiatka na martwy kwiatek” i zachęcać innych do robienia tego samego. Przyłączenia się do tej ordynarnej zabawy. Totalnie w złym guście;)

1 komentarz:

  1. I tu pojawiają się moje obawy - każdy kto oglądał Rise mówi, że film z 2013 roku był lepszy... a ja nienawidzę dziełka Alvareza i uważam je za "świętokradztwo".
    I jak tu być fanem Evil Deada?

    OdpowiedzUsuń