wtorek, 9 czerwca 2015

„Sztorm stulecia” (1999)


Mieszkańcy Little Tall Island w stanie Maine przygotowują się do sztormu stulecia. Tuż przed śnieżycą na wyspie pojawia się tajemniczy mężczyzna, Andre Linoge, który zabija kobietę w podeszłym wieku i spokojnie czeka w jej domu na interwencję policji. Kiedy szeryf i właściciel tutejszego sklepu spożywczego, Michael Anderson, przyjeżdża na miejsce zbrodni Linoge pozwala mu się zaaresztować. Po przetransportowaniu tajemniczego przybysza do celi kilku mieszkańców wyspy popełnia samobójstwa. Szybko okazuje się również, że Linoge zna wszystkie grzechy tutejszych. Kiedy mieszkańcy zbierają się w przygotowanym na czas sztormu ratuszu Mike ma już pewność, że jego więzień nie jest człowiekiem. Co gorsza daje wyspiarzom do zrozumienia, że wszyscy zginą, jeśli nie dadzą mu tego, czego chce.

Dotychczas we współpracy ze Stephenem Kingiem, Craig R. Baxley wyreżyserował serial „Szpital Królestwo” oraz miniseriale „Czerwona Róża” i „Sztorm stulecia”. Ten ostatni na podstawie scenariusza Kinga, który został wydany w formie książkowej, zaskarbił sobie szczególną sympatię opinii publicznej. Miniserial nagrodzono statuetką Emmy za najlepszy montaż dźwięku, Saturnem za najlepszy program telewizyjny i nagrodą Międzynarodowej Gildii Horroru. Premierowy pokaz miał miejsce w lutym 1999 roku na kanale ABC.

Ilekroć oglądam czy to „Czerwoną Różę”, czy „Sztorm stulecia” nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Craig R. Baxley, jako jeden z nielicznych filmowych twórców potrafi idealnie przenieść spojrzenie Stephena Kinga na horror. Grono reżyserów często zapomina, bądź jest przekonanych, że to się nie sprzeda, iż najpopularniejszy współczesny pisarz literatury grozy wyżej ceni sobie klimat i dogłębne charakterystyki bohaterów od nieustającej akcji i rozpraszającego efekciarstwa. Baxley zdaje się podzielać owe spojrzenie Kinga na gatunek horroru, a najlepiej okazuje to właśnie w „Sztormie stulecia”. Akcja miniserialu rozgrywa się na Little Tall Island. Wyspa jest dobrze znana wielbicielom prozy Kinga, bowiem na niej mieszkała Dolores Claiborne (jeden z bohaterów „Sztormu stulecia” nawet wspomina jej osobę). Intertekstualność objawia się również w postaci nastoletniego Davey’a Hopewella, który nosi nazwisko jednego z bohaterów minipowieści „Langoliery”, zamieszczonej w zbiorze „4 po północy”, a w jednej scenie pojawia się bajka, w której zaczytywał się Danny Torrance w „Lśnieniu”. U Kinga takie odniesienia do swojej twórczości nie są niczym nowym, zarówno w powieściach, jak i scenariuszach często „puszcza tego rodzaju oczka” do swoich fanów, ale podczas rozpisywania fabuły „Sztormu stulecia” pamiętał również o osobach niezaznajomionych z jego prozą i postarał się, aby znajomość innej jego twórczości nie warunkowała pełnego zrozumienia problematyki miniserialu.

„Grzechem skalany, Piekłu oddany.”

W moim odczuciu zdecydowanie najsilniejszym elementem „Sztormu stulecia” jest sceneria i tytułowa zamieć, która determinowała silną, wręcz przytłaczającą aurę alienacji. Mała wysepka zamieszkała przez zaledwie czterysta osób, z których połowa została na miejscu na czas zapowiadanej burzy śnieżnej. Kiedy wszystkie drogi z winy żywiołu stają się nieprzejezdne, a widoczność pogarsza się z minuty na minutę wyspiarze uświadamiają sobie, że ich największym wrogiem nie jest zamieć tylko tajemniczy przybysz z obco brzmiącym akcentem. Andre Linoge wkracza do domu Marthy Clarendon, przemiłej staruszki, którą bestialsko pozbawia życia, po czym siada w fotelu i cierpliwie czeka na „karzącą rękę sprawiedliwości”. W tej pozycji znajduje go Davey, który alarmuje pozostałych mieszkańców wyspy, podczas gdy Linoge ogląda wiadomości w rozbitym telewizorze (na którym w pewnym momencie pojawia się Stephen King w roli spikera). Kiedy Andre zostaje aresztowany przez miejscowego szeryfa i osadzony w celi, na zmianę pilnowanej przez paru mężczyzn mieszkających na wyspie wychodzi na jaw, że tajemniczy przybysz nie jest człowiekiem. Telekinetyczne zdolności, znajomość wszystkich grzechów wyspiarzy i moce hipnotyczne, które dają mu możliwość popychania ludzi do samobójstwa, a nawet morderstwa uświadamiają tutejszą społeczność, że pomimo, iż to Linoge przebywa w zamknięciu, tak naprawdę to oni są więźniami. Jego nie krępują żadne ziemskie ograniczenia, natomiast ich położenie jest uzależnione od szalejącego żywiołu. Baxley w wręcz mistrzowskim stylu zintensyfikował alienację bohaterów licznymi ujęciami śnieżycy, nastrojową ścieżką dźwiękową, skomponowaną przez Gary’ego Changa i lekko metaliczną kolorystyką, nadającą obrazowi swego rodzaju ciężkości. Sposób, w jaki poprowadził całą tę historię również zasługuje na najwyższe uznanie, choć podejrzewam, że niecierpliwych widzów, niegustujących w powolnych obrazach, bazujących na klimacie i relacjach międzyludzkich rozczaruje taka koncepcja scenariusza. Ale nie dla nich nakręcono „Sztorm stulecia” tylko dla ludzi, których preferencje filmowe są zgoła odmienne. Nacisk, jaki King położył w swoim scenariuszu na kreację bohaterów dopomógł mi w całkowitym utożsamieniu się z protagonistami. Główną rolę powierzono, bardzo przekonującemu Timowi Daly’owi, który kreuje postać sklepikarza i szeryfa. Jego żona, Molly (równie znakomita Deborah Farentino), jest przedszkolanką, a ich synek Ralphie (bardzo utalentowany, przesłodki Dyllan Christopher) wesołym maluchem, ochoczo oddającym się przeróżnym zabawom w gronie swoich rówieśników. Kiedy Linoge zaczyna punktować grzechy wyspiarzy twórcy dają widzom do zrozumienia, że Mike znacząco wyróżnia się na tle owej społeczności. Podczas, gdy jego przyjaciele mają na sumieniu takie przewinienia, jak okaleczenie homoseksualisty, aborcję, pedofilię, podpalenie, kradzież, handel trawką i nieodwiedzenie umierającej matki jedynym grzechem Andersona jest ściąganie na egzaminie na studiach. Wniosek nasuwa się sam – przewinienie Michaela nie jest tak poważne, aby zapewnić mu miejsce w Piekle i tym samym szeryf staje się najpoważniejszym przeciwnikiem Linoge’a. King uwielbia idealizować głównych bohaterów swojej twórczości, tak też uczynił w tym przypadku. Anderson jest typowo kingowskim protagonistą, z którym łatwo można się utożsamić, a co za tym idzie silniej przeżywać jego z góry skazane na niepowodzenie zmagania z czystym złem (którego nazwisko jest anagramem).

Andre Linoge, idealnie, mocno demonicznie wykreowany przez Colma Feore’a, często powtarza, że odejdzie, jeśli mieszkańcy zrobią to, czego chce. Zmusza również wyspiarzy do przekazywania reszcie, czy to w formie pisemnej, czy ustnej tak brzmiącej wiadomości, ale nie śpieszy się z wyartykułowaniem swojego żądania. Najpierw daje do zrozumienia mieszkańcom Little Tall Island, do czego jest zdolny. Wnika w umysły swoich ofiar i zmusza ich do między innymi powieszenia się, zatopienia ostrza siekiery w swojej głowie, czy do zatłuczenia chłopaka laską, ale twórcy odżegnują się od podkreślania makabrycznych aspektów owych czynów, ukrywając przed wzrokiem widza wszelką krwawą dosłowność. Demoniczność Linoge’a objawia się również w jego fizjonomii – oczy raz zachodzące czerwienią, a innym razem czernią, sporadyczny syk ujawniający rząd długich, spiczastych zębów i czasowe powroty do swojej prawdziwej postaci, leciwego mężczyzny. Ponadto Linoge dzierży w ręku czarną laskę ze srebrną głową wilka na rękojeści, która również posiada nadnaturalne zdolności. Łatwo można się domyślić, kim tak naprawdę jest czarny charakter wymyślony przez Stephena Kinga i rozszyfrować właściwą problematykę filmu – walkę nie tyle o życie, co o własne dusze. Żądanie Linoge’a, choć ujawnione dopiero pod koniec również można przedwcześnie rozszyfrować przez UWAGA SPOILER sporadyczne kontakty mężczyzny z Ralphiem, którym Linoge wydaje się być szczególnie zainteresowany (co sugeruje, że jego matka miała rację zarzucając Linoge’owi oszustwo w decydującej scenie) KONIEC SPOILERA. Ale nie sposób domyślić się przebiegu przekazywania Linoge’owi tego, czego żąda. Bardzo trafnym zabiegiem było wtłoczenie w scenariusz wątku Roanoke. Andre daje wyspiarzom do zrozumienia, że skończą tak samo, jak mieszkańcy tej osady, jeśli nie sprostają jego żądaniom, przez co ostateczna konfrontacja jawi się, jako sytuacja, w której nie sposób dokonać bezbolesnego wyboru. Klasyczny, ale podany w jakże nowatorskim wydaniu motyw podpisania paktu z diabłem, który dzięki postawie Mike’a daje widzom do zrozumienia, że łatwiejszy wybór zaprocentuje wiecznym potępieniem. Słowem: jedno z najlepszych zakończeń, jakie dane mi było zobaczyć w filmie – szokujące, przygnębiające i wiele mówiące o ludzkiej naturze.

Bez końca mogłabym perorować o szczegółach „Sztormu stulecia”, które podano w iście mistrzowskich stylu (poza efekciarskimi ujęciami latających dzieci) tylko po co? Wątpię, żeby ostał się jakiś wielbiciel kina grozy, który nie widział tego miniserialu. I choć jestem przekonana, że istnieje grupa odbiorców, która nie gustując w takich powolnych obrazach, nastawionych przede wszystkim na fabułę dynamizowaną relacjami międzyludzkimi oraz na podskórny nastrój wszechobecnego zagrożenia i wyalienowania, nie była zachwycona projekcją „Sztormu stulecia” to śmiem podejrzewać, iż większość opinii publicznej całkowicie odnajdzie się w takiej stylistyce. W końcu w horrorach najważniejszy jest klimat, dobry pomysł na scenariusz, oddany na ekranie z pełnym wyczuciem gatunku i postacie, z którymi możemy sympatyzować i których los nie będzie dla nas obojętny. Wszystko to, i jeszcze więcej odnajdziemy w tym miniserialu, jednym z najlepszych dokonań filmowych w karierze Craiga R. Baxley’a.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz