Wykładowca Mike dużo czasu poświęca swojej pracy, mając nadzieję na objęcie
całego etatu na uczelni. Na jego pracoholizmie tracą żona, Kristen i
siedmioletni syn, Charlie. Kiedy Mike w końcu osiąga swój cel dostając
gwarancję stałej pracy postanawia wynagrodzić chłopcu częstą nieobecność w
domu. Na usilne prośby syna zabiera go na coroczny festyn organizowany w
mieście z okazji Halloween. Charlie od jakiegoś czasu świadkuje dziwnym
zjawiskom, które na festynie jeszcze się nasilają. W pewnym momencie pyta ojca,
czy nie powinni zapłacić duchowi, po czym nagle znika. Przerażony Mike po
bezskutecznym przeszukaniu ulicy informuje żonę i policję o zaginięciu
Charliego, ale nawet organy ścigania nie są w stanie go odnaleźć. Rok później
Mike nadal nie potrafi pogodzić się z zaniedbaniem, którego w swoim mniemaniu
się dopuścił. Niedługo po zaginięciu syna wyprowadził się od żony i rozpoczął
własne śledztwo, które przez długi czas nie przynosiło większych rezultatów.
Dopiero parę dni przed Halloween Mike, dzięki ingerencji samego Charliego,
natrafia na trop, który być może okaże się przełomowy dla sprawy.
Adaptacja opowiadania Tima Lebbona (tego od między innymi powieści na
podstawie scenariusza do filmu „30 dni mroku”), którą w oryginale zatytułowano
tak samo, jak pierwowzór: „Pay the Ghost”. Początkowo na krześle reżyserskim
miał zasiąść Dennis Iliadis, kojarzony głównie z remakiem „Ostatniego domu po
lewej” (i który pracuje nad kolejnym horrorem pt. „Delirium”), ale ostatecznie
postawiono na Uliego Edela. Jeszcze na etapie produkcji zapowiadano, że we „Wrotach
zaświatów” konwencja klasycznego thrillera będzie wzbogacona motywami
kojarzonymi z nadprzyrodzonym horrorem, co utrudni jednoznaczną klasyfikację
gatunkową. Scenarzysta Dan Kay zauważalnie próbował pokazać, jak płynnie oba ta
gatunki mogą się przenikać, jak jeden wątek tożsamy dla filmowego dreszczowca w
kulminacji może dotknąć stylistyki horroru. Zabieg dosyć często wykorzystywany
we współczesnym kinie grozy, ale nieodzowny dla tego rodzaju szkieletu
fabularnego.
Wprawne oko zapewne zauważy zbieżności fabularne i w pewnym stopniu
realizacyjne z „Naznaczonym” Jamesa Wana. We „Wrotach zaświatów” również mamy
do czynienia z dzieckiem porwanym przez mroczne siły z tamtego świata, których
manifestacje stylizowano na dark fantasy.
Tak, nawet ingerencja nieznanego w zwyczajną rzeczywistość nie ma w sobie
gatunkowej czystości, co zapewne nie uszczęśliwi wielbicieli klasycznego podejścia
do kina grozy. Patrząc na „Wrota zaświatów” całościowo, bez rozkładania na
czynniki pierwsze jego poszczególnych elementów dostajemy oklepaną historyjkę o
walecznym mężczyźnie, zdeterminowanym aby wyrwać syna ze szpon ciemnych mocy,
które początkowo objawiają się głównie za pośrednictwem średnio udanych jump scenek. Średnio, bo niewywołujących
oczekiwanego efektu zaskoczenia przez swoje nieumiejętne obliczenie w czasie i
nieporywającą oprawę dźwiękową, ale jednocześnie zgrabnie wizualizowanych. Charakteryzacja
bladolicych duszyczek dzieci z białymi oczami zapewne zadowoli widzów
optujących za minimalizmem z równoczesnym rozczarowaniem fanów efekciarstwa.
Pewnie głównie z myślą o nich twórcy przekombinowali finał, serwując nam rażąco
sztuczne, baśniowe CGI. Ale do tego momentu ingerencja komputera jest na tyle
oszczędna, żeby nie wywoływać wrażenia przesytu, tym samym dostosowując się do
oczekiwań widzów nastawionych na minimalistyczny w swojej wymowie straszak, któremu
pod kątem realizacyjnym mogę zarzucić jedynie niedostateczną dbałość o klimat
niezdefiniowanego zagrożenia. Oczywiście, drobne zabiegi mające na celu
zasugerować nam obecność czegoś nadnaturalnego, jak na przykład wielkie sępy
krążące nad miastem, czy dziwna postać ukazująca się za oknem pokoju Charliego należycie
spełniają swoje zadanie, ale bardziej subtelne triki z oprawą audiowizualną na
czele są zbyt delikatne, żeby wprawić odbiorców w odpowiedni nastrój. Inaczej
sprawa klimatu przedstawia się w generowaniu aury Halloween, tak jakby „Wrota
zaświatów” zrealizowano głównie z myślą o seansie 31 października. Barwne
stroje, huczne festyny, halloweenowe dekoracje i sławetne zbieranie cukierków
oddano w poszanowaniem ducha tego święta, nie zapominając o jego celtyckich
korzeniach, które objawiają się w pewnej legendzie, mającej kluczowe znaczenie
dla fabuły filmu. Jej treść jest bardziej przygnębiająca, aniżeli niepokojąca,
ale już reperkusje silnie wpisują się w narrację kina grozy. Jednak zanim Mike
stanie oko w oko z wydarzeniami z dalekiej przeszłości, której społeczeństwo
pod wpływem zabobonnych wierzeń dopuszczało się okrutnych zbrodni, będzie
musiał właściwie zinterpretować znaki, które podrzuca mu obserwujący jego
poczynania widmowy Charlie.
Fabuła „Wrót zaświatów” konsekwentnie trzyma się utartych związków
przyczynowo-skutkowych, przez co nie ma większych szans na zaskoczenie
długoletnich wielbicieli kina grozy, ale jak już wspomniałam drobne wątki
wtłoczone w tę historię, choć mało odkrywcze mają w sobie coś, co przynajmniej
mnie do pewnego stopnia zainteresowało. Na początku mamy nawiedzenie chłopca
przez jakieś nieczyste siły, potem nadnaturalność wkracza w egzystencję jego
zrozpaczonych rodziców w postaci rozlegającego się zewsząd dziecięcego głosiku
Charliego, widmowych dzieci i pomysłowej sekwencji samoistnie poruszającej się
hulajnogi, a to wszystko po to, żeby wyewoluować w kojarzącą się z
„Naznaczonym”, acz jednocześnie nawiązującą do tradycji Halloween historii o mściwej
zjawie porywającej dzieci do swojej znajdującej się po tamtej stronie samotni. Notabene
znakomicie przedstawionej w finale i na nagraniu z kamery cyfrowej, przez stylizację
na starą czarno-białą fotografię. Innymi słowy prawdziwy miszmasz różnych konwencji,
które po zebraniu w całość istotnie nie porażają innowacyjnością, ale
rozpatrywane osobno mają szansę rozbudzić zainteresowanie ciekawskich widzów,
trwających przed ekranami choćby po to, żeby poznać rozwiązanie zagadki. Bo na
pewno nie dla uczucia strachu, bowiem „Wrota zaświatów”, pomimo obecności kilku
zgrabnie ucharakteryzowanych zjaw przez brak wyczucia chwili i zbyt małą
dbałość o atmosferę grozy zapewne nie zdołają zaniepokoić nawet z natury
strachliwych widzów. I właśnie to uparte zmierzanie Edala do zaprezentowania
opinii publicznej nadprzyrodzonego horroru w wersji lajt najsilniej obniżyło
moje ogólne wrażenia z seansu. Fabuła i charakteryzacja (pomijając finalne
starcie) zapewne lepiej by wypadły w rękach odważniejszego reżysera, który jak
chociażby Wan nie wzdraga się przed częstymi manifestacjami nieznanego i
potrafi wygenerować odpowiednio mroczną aurę. W roli głównej zobaczymy Nicolasa
Cage’a, który akurat w tej roli nie miał możliwości zaprezentowania w pełni
swoich zdolności (ostatni film z jego udziałem, jaki widziałam, w którym
zachwycił mnie podejściem do odgrywanej postaci to „Piekielna zemsta”), ale to
co miał do pokazania (spanikowanego, zrozpaczonego ojca), pokazał bez żadnych
zgrzytów. Cage’owi partnerowała Sarah Wayne Callies, która oprócz wiecznie
zdziwionej miny, jaką przywdziała na użytek roli Kristen nie zwróciła mojej
uwagi niczym szczególnym. Za to pochwały należą się małemu Jackowi Fultonowi,
który nie pojawiał się na ekranie zbyt często, ale te przebłyski, w jakich był
widoczny pokazały jego niezwykłą charyzmę i bez wątpienia ujawniły niemały
talent do zawodu.
Średniak, ale dosyć przyjemny – tak w skrócie mogę podsumować „Wrota
zaświatów”. Absolutnie nie byłam zachwycona całością, ale w trakcie projekcji
nie czułam też większego znużenia, a to już coś, jeśli chodzi o współczesne
kino grozy. Film miał zadatki na mocny horror, ale Uli Edel nie wykorzystał
należycie swojej szansy. Być może nie odnajduje się w gatunku na tyle, aby
zaskoczyć widzów czymś śmielszym w wymowie, ale opowiadać historie potrafi. I
właśnie jego zdolności narracyjne w połączeniu z paroma ujęciami stricte
horrorowymi zapewniły mi całkowicie bezbolesną rozrywkę na jeden raz. Tylko tyle
i aż tyle, jeśli weźmie się pod uwagę poziom innych tworów grozy z 2015 roku. Polecać
nie będę, ale gdybyś ktoś się jednak zdecydował na seans tego przeciętniaczka
tak na marginesie wspomnę, że podczas napisów końcowych pojawiają się jeszcze
dwie krótkie sekwencje.
Obejrzę choćby ze względu na Cage'a, bo bardzo go lubię.
OdpowiedzUsuńNicolas Cage chyba nigdy się nie znudzi
OdpowiedzUsuńJak już podsumowano wyżej-średniak. Obejrzeć można, ale szału nie robi.
OdpowiedzUsuń