Recenzja
przedpremierowa
W
grudniu 1975 roku małżeństwo Lutzów, George i Kathleen znajduje
dosyć sporych rozmiarów dom przy Ocean Avenue 112 w Amityville na
Long Island. Nieruchomość jest w bardzo dobrym stanie, a jego
wycena mocno zaniżona. Pośredniczka w handlu nieruchomościami
uczciwie informuje ich, że przed rokiem w tym domu doszło do
zbiorowego morderstwa. Pewnej listopadowej nocy Ronald DeFeo Jr.
zastrzelił w nim sześciu członków swojej rodziny, za co został
skazany na dożywotnie więzienie. Lutzów to nie zniechęca.
Przyjmują ofertę i jeszcze tego samego dnia wprowadzają się do
swojego wymarzonego domu, wraz z dziećmi Kathy z jej pierwszego
małżeństwa, pięcioletnią Melissą zwaną Missy, siedmioletnim
Christopherem i dziewięcioletnim Danielem. Początkowo Kathy i
George nie przykładają większej wagi do zastanawiających zjawisk
zachodzących na terenie ich nowej posiadłości, tłumacząc je
sobie w przyziemny sposób. Ale z czasem zostają zmuszeni do zmiany
swojego nastawienia. Małżeństwo Lutzów nabiera przekonania, że w
ich domu panoszą się jakieś demoniczne siły. Zaprzyjaźniony z
nimi ksiądz Frank Mancuso też tak myśli. Stara się pomóc Lutzom,
ale jego możliwości są mocno ograniczone. Najprawdopodobniej za
sprawą interwencji demonicznej istoty bądź istot gnieżdżących
się w domu przy Ocean Avenue 112 w Amityville.
18
grudnia 1975 roku pięcioosobowa rodzina Lutzów wprowadziła się do
domu przy Ocean Avenue 112 w Amityville na Long Island, a 14 stycznia
1976 roku w ogromnym pośpiechu go opuściła. Z powodu mrocznych
sił, które opanowały ową posiadłość. A przynajmniej tak
utrzymywali George i Kathy Lutz, autentyczne postacie, które można
chyba powiedzieć, że szturmem wdarły się do kanonu popkultury. Za
sprawą swoich rzekomych przeżyć w domu w Amityville. Pragnąc
przedstawić światu szczegółowy zapis swoich mrocznych przygód w
tym miejscu, zawiązali współpracę z amerykańskim nieżyjącym
już pisarzem Jayem Ansonem. I w ten oto sposób narodziła się
jedna z ważniejszych pozycji światowej literatury grozy. Rzekomo
oparty na faktach „The Amityville Horror”, który po raz pierwszy
został wydany w 1977 roku, czyli dwa lata po ucieczce Lutzów z
feralnego domu na Long Island. Kolejne dwa lata później swoją
premierę miał pełnometrażowy film Stuarta Rosenberga oparty na
opus magnum Jaya Ansona, aczkolwiek niezbyt ściśle. Film doczekał
się wielu sequeli i remake'u. Stworzono też mnóstwo wariacji na
temat nawiedzonego domu w Amityville. Relacja George'a i Kathy
Lutzów, a więc i książka Jaya Ansona będąca jej czołowym
nośnikiem, wzbudziła niemałe kontrowersje (nawet pozwów się
trochę posypało). Dyskusje nadal trwają, ale wydaje się, że
większość osób zainteresowanych tą sprawą skłania się ku
zwykłej mistyfikacji. George i Kathy Lutz wielokrotnie modyfikowali
swoje zeznania, ale niezmiennie trwali przy tym (oboje już nie
żyją), że dom przy Ocean Avenue 112 w Amityville na Long Island
jest siedliskiej złych mocy. A przynajmniej był wtedy, gdy w nim
mieszkali wraz z trójką dzieci Kathy z jej pierwszego małżeństwa.
Adres problematycznej posiadłości potem został zmieniony, sam dom
także. Bo tamtejsza społeczność, a zwłaszcza wszyscy kolejni
lokatorzy owego domostwa, bynajmniej nie łakną takiego rozgłosu,
jaki nadało temu miejscu małżeństwo Lutzów. Jay Anson pozwolił
sobie co nieco dodać do historii opowiadanej przez Lutzów. Co
więcej niektóre wydania „The Amityville Horror” odrobinę
odbiegają od siebie treścią.
Ogromna
popularności (nie mylić z wysoką jakością) franczyzy
„Amityville” dotychczas jakoś nie skłoniła polskich wydawców
do wpuszczenia na nasz rynek książki, która poniekąd ją
zapoczątkowała. Poniekąd, bo praprzyczyną jest ustna relacja
George'a i Kathy Lutzów. Od premiery „The Amityville Horror”
Jaya Ansona minęło przeszło czterdzieści lat – aż tyle trzeba
było czekać na pierwsze polskie wydanie, zatytułowane po prostu
„Amityville Horror”. Tego zadania podjęło się wydawnictwo
Vesper i zrobiło to... no cóż, w swoim stylu. Twarda oprawa,
klimatyczna grafika zdobiąca front książki oraz czarno-białe
ilustracje w środku autorstwa Macieja Kamudy (wszystkie te rysunki
są odpowiednio mroczne, ale największe wrażenie zrobiła na mnie
grafika zamieszczona na stronie 77), a do tego obszerne omówienie
Bartosza Czartoryskiego, który sceptycznym i krytycznym okiem
spogląda na popkulturowy fenomen rzekomo nawiedzonego domu w
Amityville. Ale jego krytycyzm nie rozciąga się na książkę Jaya
Ansona, opartą na relacji George'a i Kathleen Lutzów, ale
niepodanej w klasycznej formie literatury faktu. „Amityville
Horror”, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu czyta się jak powieść.
Z wyjątkiem przedmowy księdza Johna Nicoli i przede wszystkim
posłowia, w którym to autor owej publikacji w dosyć naiwny sposób
próbuje nas przekonać, że absolutnie wszystko, co tutaj napisał
wydarzyło się naprawdę. Część z całą pewnością tak. George,
Kathy Lutz oraz troje dzieci kobiety z jej poprzedniego małżeństwa
faktycznie mieszkali niecały miesiąc w domu przy Ocean Avenue 112 w
Amityville na Long Island, gdzie rok wcześniej doszło do potwornej
zbrodni: jeden z ówczesnym domowników, Ronald DeFeo Jr. zabił
tutaj swoich rodziców, dwóch braci i dwie siostry, twierdząc
potem, że zmusiły go do tego tajemnicze głosy. Ale większość z
tego co ponadto zawarto na kartach „Amityville Horror” delikatnie
mówiąc jest dyskusyjne. Na „dzień dobry” dostajemy nieścisłość
w datach. W prologu Anson pisze, że Lutzowie wprowadzili się do
feralnego domostwa 23 grudnia 1975 roku, ale potem utrzymuje, że
odbyło się to 18 grudnia. To w końcu kiedy? Wybierzcie sobie,
szanowni czytelnicy. Zauważyłam jeszcze jeden tego rodzaju błąd –
pod koniec powieści (strony 232 i 233, wydania Vesper z 2019 roku).
Muszę jednak zaznaczyć, że tylko w tym pierwszym przypadku mam
absolutną pewność, że nie jest to niedopatrzenie polskiego
wydawcy tylko samego autora, ponieważ już to Ansonowi nieraz
wytykano. Nie znalazłam jednak ani słowa na temat tej drugiej
nieścisłości. Co oczywiście sprawy nie przesądza. Ale do rzeczy.
„Amityville Horror” Jaya Ansona, bez względu na to, czy wierzy
się w tę historię, czy nie, jest jednym z ważniejszych
przedstawicieli literackiego horroru. Absolutnym klasykiem gatunku.
Pozycją wręcz obowiązkową dla fanów powieści o duchach,
demonach i w ogóle wszelkich mocach nieczystych. Co więcej,
znajomość adaptacji omawianej książki w reżyserii Stuarta
Rosenberga nie powinna nikogo zniechęcać do opus magnum Jaya
Ansona. Film nie daje bowiem pełnej wiedzy na temat treści jego
materiału wyjściowego. Dla mnie największym zaskoczeniem był
Jodie. To nie literówka: on, nie ona. Dla tych, którzy nie wiedzą,
Jodie to (nie)wymyślony przyjaciel najmłodszej członkini rodziny
Lutzów, który to w obrazie Rosenberga (i jego remake'u oczywiście)
zamienił się w przyjaciółkę. Płeć płcią, ale jego wygląd...
Myślę, że czeka Was nie lada niespodzianka. A to nie wszystko.
„Amityville
Horror” spisano prostym, acz dosyć treściwym językiem. Nie
wdając się w najdrobniejsze szczegóły, nie przeznaczając wiele
miejsca na opisy poszczególnych wydarzeń w nawiedzonym domu w
Amityville i nie tylko, niemniej wyobraźnię pobudzając. Portrety
psychologiczne czołowych bohaterów, którymi są Kathy i George
Lutzowie oraz ksiądz Frank Mancuso w mojej ocenie są wystarczające,
ale na pewno nie zaszkodziłoby jeszcze bardziej się w nie zagłębić.
Dokładniej opisać ich rozliczne przemyślenia, zwiększyć liczbę
dialogów, bo tych jest zaskakująco niewiele i oczywiście szerzej
spojrzeć na ich codzienne żywoty. Ale i tyle wystarczy, żeby
zatopić się w ich burzliwych dziejach (zaznaczam, że patrzę na tę
książkę jak na fikcję literacką, nie literaturę faktu).
Najbardziej przyciągał mnie jednak klimat, w jakim Jay Anson
utrzymał tę opowieść. Dwupiętrowy dom z krwawą historią, do
tego stojący na indiańskim cmentarzysku (to dodatek od Ansona,
niemający odbicia w rzeczywistości, no ale przecież pod każdym
amerykańskim nawiedzony domem muszą leżeć kości Indian...) i
prawdopodobnie pamiętający okultystyczne rytuały odprawienie tu
przez ludzi. Wprowadzając się do tego domu Lutzowie znają tylko
część prawdy o nim. Wiedzą, że przed rokiem doszło tu do
zbiorowego mordu i nic ponadto. Z drugiej jednak strony nawet gdyby
wtedy znali całą historię owej posiadłości, to pewnie i tak
zdecydowaliby się na jej zakup. Bo poznajemy ich jako ludzi
pragmatycznych, twardo stąpających po ziemi, bardziej patrzących w
przyszłość niźli w przeszłość. George i Kathy Lutz nie
zamierzają przepuścić okazji, która spadła im z nieba i nie
powiem, żeby ta postawa mnie dziwiła. Zwątpienie przyszło
później, kiedy to materializm wziął górę nad rozsądkiem. Na
manifestacje złych mocy gnieżdżących się w ich nowym domu nie
trzeba długo czekać. Tyle że te pierwsze, raczej nieśmiałe
„objawy toczącej go choroby”, przez Lutzów są bagatelizowane.
A w każdym razie nie dopatrują się w nich niczego paranormalnego.
Czytelnik w tym względzie będzie ich wyprzedzał. Być może nieraz
odda się rozważaniom nad kondycją psychiczną małżeństwa
Lutzów, tj. spróbuje spojrzeć na to pod kątem histerii, ale
wersja z nawiedzeniem/opętaniem/przekleństwem przedmiotowego
domostwa najpewniej będzie wysuwać się na pierwszy plan. Jay Anson
już o to zadbał. Jego zamiarem nie było zasiewanie w czytelnikach
wątpliwości względem Lutzów, tylko przekonanie ich, że dom, w
którym spędzili niecały miesiąc przełomu 1975 i 1976 roku jest
siedliskiem istot nieczystych. Niedowiarki powiedzą zapewne, że w
tym celu wykorzystał prawie wszystko, co się dało bez ryzyka
popadania w śmieszność. Innymi słowy: w „Amityville Horror”
mamy naprawdę dużą paletę mniej i bardziej znanych chwytów
stosowanych w horrorach o zjawiskach nadprzyrodzonych. Ale i według
parapsychologów znajdujących odzwierciedlenie w wielu autentycznych
sprawach tego typu. Podkreślam, że to zdanie parapsychologów, żeby
nie było... A więc mamy tu między innymi samoistne przesuwanie się
przedmiotów, chmary much podczas mroźnej zimy, niewytłumaczalny
zapach perfum i nierzadko w ślad za nim dotyk jakiejś niewidzialnej
istoty, przeraźliwy chłód okresowo odczuwany w różnych obszarach
domu (zwłaszcza w głównych punktach zapalnych, czyli w pokoju do
szycia i bawialni), tajemne pomieszczenie w piwnicy, z nagła
otwierające się okna i drzwi, różne upiorne postacie od czasu do
czasu pojawiające się przed oczami domowników, nietypowe
zachowanie ich psa oraz oczywiście niby wymyślony przyjaciel Missy.
Koszmarne sny, lewitujący ludzi i przeobrażenia cielesne... I nie
myślcie, że na tym koniec. Dom w Amityville przygotował jeszcze
więcej mrocznych atrakcji, ale nie sadzę żeby wielu odbiorców
omawianej książki miało wrażenie przesytu. Moim zdaniem Jay Anson
zgrabnie to wszystko porozkładał. Albo Lutzowie, bo nie umiem tego
rozgraniczyć – powiedzieć, ile z tego pochodzi bezpośrednio od
bohaterów omawianej książki, a ile od jej autora. Niektórzy są
przekonani, że tytuł tej książki został zainspirowany „The
Dunwich Horror” Howarda Phillipsa Lovecrafta. Być może. Ale to
szczegół. Mnie bardziej uderzyło pewne podobieństwo do „Lśnienia” Stephena Kinga, książki pierwotnie wydanej parę miesięcy przed
tym dziełkiem Jaya Ansona. W posłowiu autor wspomina, że Lutzowie
nie byli pierwszymi, którzy zetknęli się z podobnymi zjawiskami,
ale to jakoś nie oddaliło ode mnie skojarzeń ze „Lśnieniem”.
Wszystkie pozostałe akcenty paranormalne – może z wyjątkiem
Jodiego – nie są na tyle charakterystyczne, żebym mogła
przypisać je do jakiegoś konkretnego dzieła, czy to literackiego,
czy filmowego. Mogę za to powiedzieć, że Jay Anson bardzo sprawnie
nimi żongluje, dając im bardzo solidną podstawę atmosferyczną:
klimat nadnaturalnego zagrożenia towarzyszył mi dosłownie przez
całą lekturę „Amityville Horror” (także, w mniej zajmujących
dziejach księdza Franka Mancuso, którymi Anson poprzeplatał
obszerniejsze przeżycia Lutzów i ich psa w nawiedzonym domostwie) i
co równie ważne sukcesywnie się zagęszczał. Wraz z eskalacją
nadprzyrodzonych mocy panoszących się na terenie posiadłości
Lutzów. Z różnic pomiędzy książką i jej adaptacją z 1979 roku
wyszczególnić trzeba jeszcze zakończenie – ostatnie godziny
pobytu Lutzów w tym domu i bardzo skrótowo ujęte dalsze męki
małżeństwa. Jest też coś dla fanów „The Conjuring Universe”.
Ale to na deser.
Nareszcie!
- można zakrzyknąć. Oto po przeszło czterdziestu latach od
światowej premiery „The Amityville Horror” Jaya Ansona książka
ta wreszcie wkracza na polski rynek. I to w eleganckim wydaniu. Nie
wiem, czy jest sens polecać tę pozycję miłośnikom literatury
grozy, fanom horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, bo pewnie już
od dawna tego wydarzenia z niecierpliwością wyczekują. To znaczy
ci, którzy czytają wyłącznie w języku polskim. I przypuszczam,
że przynajmniej wielu z nich się nie zawiedzie, że oczekiwania,
jakie mają względem tej publikacji zostaną spełnione. Być może
nawet z nawiązką. Bo nawet jeśli nie dajemy wiary relacji Georga i
Kathy Lutzów, która rozsławiła ich nazwisko również poza
granicami ich rodzimych Stanów Zjednoczonych, to zawsze możemy
cieszyć się dobrą powieścią o nawiedzonym domu, o którym
słyszał chyba każdy. Ale nie każdy miał możliwość zapoznać
się z pierwszym dziełem na nim skoncentrowanym. Teraz taka okazja
się trafia. Skorzystacie? Jestem pewna, że tak.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Kocham Twoją rzeczowość i wyczerpanie tematu :)
OdpowiedzUsuńCoś Ty, ja jestem mistrzynią gadania od rzeczy:)
UsuńNo coś Ty. Nawet mój mąż ostatnio, gdy czegoś szuka, to mówi, że nigdzie nic nie ma, ale u Buffy na pewno będzie. :)
Usuń