sobota, 25 maja 2019

„To my” (2019)

Rok 1986. Mała dziewczynka spędza wieczór z rodzicami w Santa Cruz Beach Boardwalk, kalifornijskim parku rozrywki nad oceanem. W pewnym momencie oddala się od opiekunów. Dociera na plażę, gdzie jej uwagę zwraca gabinet luster. W środku przeżywa chwile niewyobrażalnej grozy.
Czasy współczesne. Rodzina Wilsonów, Adelaide, jej mąż Gabe oraz dwójka ich dzieci, Zora i Jason, rozpoczyna wakacje w Santa Cruz. Zatrzymują się w należącym do nich letnim domu, z którym Adelaide wiąże swoje wspomnienia z dzieciństwa. Kobieta nie czuje się tu dobrze. Dziwne zbiegi okoliczności, znaki, które dostrzega, każą jej sądzić, że stanie się coś bardzo złego. Chce wyjechać, ale jest już za późno. Do domu Wilsonów wdzierają się ich sobowtóry z zamiarem zabicia gospodarzy.

Reżyser i scenarzysta nagrodzonego Oscarem (za najlepszy scenariusz oryginalny) „Uciekaj!”, Jordan Peele, inspirację do swojego drugiego filmu, „To my”, znalazł w jednym z odcinków „Strefy mroku”, po raz pierwszy wyemitowanym w 1960 roku i noszącym tytuł „Mirror Image” (swoją drogą Peele bierze udział w nowym projekcie spod znaku „Stefy mroku”, serialu pod tym samym tytułem, którego emisja rozpoczęła się w kwietniu 2019 roku). Ale na tym nie koniec. Peele ukłonił się tutaj między innymi takim kultowym obrazom, jak „Szczęki” Stevena Spielberga, „Lśnienie” Stanleya Kubricka i „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. Budżet jego drugiego filmu (scenariusz także napisał sam) oszacowano na dwadzieścia milionów dolarów, a dotychczasowy przychód z całego świata osiągnął bagatela ponad dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów. W weekend otwarcia w Stanach Zjednoczonych prawie pobił rekord – zarobił siedemdziesiąt jeden milionów dolarów, tym samym zajmując drugie miejsce w tej konkurencji, po „Avatarze” Jamesa Camerona (dotyczy to całej historii kinematografii i tylko otwarcia dystrybucji kinowej).
 
Nadzieja kinematografii grozy (nie jedyna co prawda), Jordan Peele, zauważalnie nie chciał wywoływać kolejnego zamieszania w kwestii przynależności gatunkowej. Chociaż słowo „zamieszanie” chyba jest lekką przesadą. Rzecz w tym, że jego reżyserski debiut „Uciekaj!” przez ogół był odbierany jako hybryda gatunkowa (połączenie głównie thrillera i horroru), natomiast „To my” Peele ogłaszał jako czysty horror. I faktycznie jego drugiej produkcji zdecydowanie bliżej do tej etykietki niźli pierwszej. Echa thrillera moim zdaniem jednak również tu wybrzmiewają. Tak samo komedii. Ta szczypta dowcipu, którą Peele dodał do swojego scenariusza najczęściej pełni tutaj rolę chwilowego rozładowywacza napięcia. Z naciskiem na „chwilowego”. Według mnie Jordan Peele rozgrywa to po mistrzowsku – co jakiś czas pozwala widzowi na oddech, ale tylko jeden. Potem natychmiast winduje napięcie raz do takiego poziomu, jaki osiągał tuż przed owym żartobliwym akcentem, a innymi razy wspina się na jeszcze wyższy poziom. Można więc chyba powiedzieć, że dowcip jest tutaj traktowany jako jeden ze środków służących grozie, ewentualnie czemuś do niej zbliżonemu. Taki szarpany sposób na wlewanie w odbiorców adrenaliny (wrogość, potem chwilowa i z nagła urywana wesołość płynnie przechodząca we wrogość, i tak w kółko) okazał się znakomitym pomysłem. I chyba nie tylko dla mnie, zważywszy na bardzo pozytywny odbiór „To my” (ogólnie rzecz ujmując). Prolog został osadzony w 1986 roku i skoncentrowany na małej dziewczynce spędzającej wieczór w parku rozrywki w towarzystwie rodziców. Twórcom na tyle udało się przywołać ducha kina grozy z przedostatniej dekady XX wieku, że z prawdziwym żalem przywitałam wejście w czasy współczesne, w którym to rozgrywa się właściwa akcja filmu. Retrospekcyjne wstawki jeszcze się pojawią, ale nie będą trwały długo i nie będzie ich dużo. Ale to nic, bo szybko okaże się, że film nie traci przez to na klimacie. Szeroko dystrybuowany na ekranach kin, szumnie reklamowany horror Jordana Peele'a nie goni za powszechnymi trendami, nawet w kwestii kolorystyki. To nie jest kolejny plastikowy twór: kolejny mieniący się żywymi barwami, zbudowany z silnie skontrastowanych zdjęć, przepełniony efektami komputerowymi i prymitywnymi jump scenkami straszak. Jordan Peele próbuje tutaj straszyć w starym stylu – grać głównie mroczną, przesyconą śmiertelnym zagrożeniem atmosferą (zdjęcia, montaż i przede wszystkim muzyka) i... aktorami. Już sam warsztat odtwórców ról sobowtórów (którzy to wcielają się także w ich nazwijmy to pozytywnych odpowiedników) może mrozić krew w żyłach. Skąpa charakteryzacja niektórych z tych osób, owszem, robi demoniczne wrażenie, ale w zdecydowanie większym stopniu efekt ten zawdzięczamy grze aktorskiej. Nie tylko sobowtórowi Adelaide Wilson tak zwanej Red (czyli Lupicie Nyong'o), która jest najbardziej eksponowaną postacią wśród agresorów (ten zachrypły głos... coś wspaniałego!), to samo zresztą można powiedzieć o jej odpowiedniku w obozie... hmm „normalnych Amerykanów?”. Moim zdaniem cała obsada wywiązała się ze swoich zadań wprost znakomicie, ale nastoletnie bliźniaczki i tak muszę tutaj wyróżnić. Bo ich „mroczne odsłony” autentycznie przyprawiły mnie o gęsią skórkę. Nie, nie przeraziły, ale z pewnością nie było mi przyjemnie... Co ja piszę? Niepokój nieprzyjemny? Nie jeśli mówimy o filmowym (literackim zresztą też) horrorze.

„To my” jest interpretowany na różne sposoby – jedni traktują ten film jako alegorię ksenofobicznej paranoi, strachu przed innością, który to obecnie koncentruje się na muzułmanach, ale i komuniści jeszcze z tego niechlubnego piedestału nie zeszli (od wielu dekad są boogeymanami dużej części świata); inni dopatrzyli się tutaj komentarzy do jednej z czarnych kart amerykańskiej historii, niewolnictwa, a jeszcze inni ujęcia dwoistości amerykańskiego społeczeństwa, rozwarstwienia społecznego, marginalizacji ludzi biednych i gloryfikowania bogatych. Jest tego więcej, ale myślę, że tyle w zupełności wystarczy do zobrazowania zasięgu historii rozpisanej przez Jordana Peele'a. Tak, tę opowieść można czytać w najróżniejszych sposób i to bez wątpienia stanowi o jej sile. Społeczne i polityczne podteksty, poza murem (Donald Trump wreszcie się doczekał, ale chyba nie do końca o to mu chodziło...), nie są nachalne: łatwo je znaleźć jeśli się chce, ale nie ma takiego przymusu. Czytany dosłownie, jako kolejna opowieść z dreszczykiem o doppelgangerach, drugi film Jordana Peele'a moim zdaniem nie traci na wartości. Koneserzy tak zwanego ambitnego kina pewnie mieliby na temat inne zdanie, ale w mojej hierarchii ważności prosty, klimatyczny horror stoi dużo wyżej. Twórcy „To my” już w prologu wprowadzają elementy charakterystyczne dla tego gatunku, poczynając od pełnej napięcia samotnej wędrówki małej dziewczynki przez według mnie dosyć upiornie się prezentujący park rozrywki, a na zaskakującym spotkaniu w gabinecie luster kończąc. Wstęp wiele zdradza, ale tak miało być. Peele nie chciał utrzymywać widzów w niepewności co do natury zagrożenia, które to z całą mocą ujawni się dopiero kilkadziesiąt lat później. W czasach nam współczesnych. Twórcy właściwie nie zwalniają tempa – już sama muzyka nadaje temu iście złowrogi ton, którego nie są w stanie całkowicie przykryć nawet przezabawne wygłupy i kwestie Winstona Duke'a, wcielającego się w rolę Gabe'a, który co jak co ale głową rodziny Wilsonów na pewno nie jest. Tę funkcję bezsprzecznie pełni jego żona, Adelaide, którą bardzo szybko ogarniają złe przeczucia. Jeszcze zanim zło wkroczy do letniego domu Wilsonów, zanim zapadnie zmrok, twórcy dadzą nam odczuć, że dzieje się coś niedobrego. Nawet wydarzenia na słonecznej plaży nasycono potężną groźbą. Albo raczej groźbami, bo niepokojące obserwacje Adelaide i Jasona poczynione podczas tych tylko pozornie beztroskich chwil, na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą wiele wspólnego. Tak w pierwszej chwili może się wydawać, ale potem do głosu dochodzi przekonanie, że wszystkie te i inne (wcześniejsze oraz późniejsze) złowieszcze sygnały ściśle się ze sobą wieżą. Przyznaję, że mój entuzjazm przygasł z chwilą wdarcia się do domu Wilsonów ich sobowtórów. Ten raptowny skręt w stronę home invasion, fanów rzeczonego nurtu pewnie ucieszy, ale jako że ja na palcach jednej ręki mogę policzyć obrazy tego typu, które w moich wspomnieniach nie sprowadzają się jedynie do nudnawej bieganiny po skąpanym w ciemnościach domu, to nic dziwnego, że nie zapaliłam się do tego pomysłu. I tutaj Peele mnie zaskoczył, bo chociaż owszem biegania tutaj nie brakuje (pływania i jeżdżenia zresztą też), to nudno na pewno nie jest. A przynajmniej ja oczu od tego oderwać nie mogłam. Może i byłoby inaczej, gdyby opowieść tę sprowadzono tylko do pogoni, gdyby nie te dosyć liczne starcia rodziny Wilsonów z ich demonicznymi sobowtórami. I gdyby nie przykładano takiej wagi do budowania napięcia. A właściwie to żonglowania nim – spada, podnosi się, znów się podnosi, a potem znowu na moment opada. No wiecie co... Ależ mnie Peele wyhuśtał! Szkoda tylko, że postawił na tak porażająco przewidywalne zakończenie. Przewidywalne również przez to, że wcześniej parę razy je sygnalizował, gwoli sprawiedliwości jednak robił to w dosyć zawoalowany sposób. Ale nie przede wszystkim przez to. UWAGA SPOILER Otóż, wydaje mi się, że sam wybór motywu przewodniego (sobowtóry) niektórych widzów, ze szczególnym wskazaniem na długoletnich miłośników kina grozy, może popchnąć w tym kierunku. Ale mogło być gorzej – mógł być happy end KONIEC SPOILERA.

„Uciekaj!”, a teraz to. Jordan Peele moim zdaniem jest jednym z tych nielicznych żyjących twórców kina grozy, który że tak to ujmę na powrót wprowadza horror na salony. Podbija serca krytyków, ale co jeszcze ważniejsze osób ograniczających swoje doświadczenia z kinem grozy do głośnych, szeroko reklamowanych produkcji, trafiających do niezliczonych kin w wielu krajach świata. Jordan Peele (podkreślam: nie tylko on) daje mi nadzieję na lepsze jutro współczesnego mainstreamu, udowadnia, że jeszcze nic nie jest stracone, że można nadać inny, moim zdaniem nieporównanie lepszy kierunek głównonurtowym horrorom, ale i thrillerom. Udowadnia całej branży filmowej, że można na tym zarobić. Często nawet więcej. „To my” przyniósł bowiem większy zysk niż niejeden plastikowy, efekciarski twór w ostatnich latach wrzucony do kin i co równie ważne (aczkolwiek szczerze wątpię, żeby ludzie z branży filmowej też tak na to patrzyli) został wręcz obsypany pochwalnymi słowami, tak ze strony wielu fanów horroru, jak tak zwanych filmowych znawców, czyli poważnych krytyków, ekspertów nad ekspertami, ze zdaniem których przecież trzeba się liczyć... Dobra, trochę sobie kpię. Wybaczcie, proszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz