czwartek, 9 listopada 2017

Michel Bussi „Czas jest mordercą”

Sierpień 1989 roku. Piętnastoletnia Clotilde Idrissi spędza wakacje z rodzicami i osiemnastoletnim bratem na Korsyce, półwyspie Revellata, który niemal w całości należy do jej dziadka ze strony ojca. Nastolatka dużo czasu spędza w samotności, przelewając swoje myśli i obserwacje na karty dziennika, który jeszcze tego samego lata zaginie. Stanie się to po wypadku samochodowym, w którym życie stracą jej najbliżsi, ojciec, matka i brat. Tylko Clotilde wyjdzie z tego cało.
Sierpień 2016 roku. Mecenas Clotilde Baron przybywa na półwysep Revellata wraz ze swoim mężem Franckiem i piętnastoletnią córką Valentine. Zajmują zarezerwowany wcześniej bungalow na kempingu Euproctes, planując spędzić tutaj piętnaście dni wakacji. Niedługo po przyjeździe Clotilde otrzymuje list napisany przez jej matkę albo przez kogoś, kto się pod nią podszywa. Ponadto dowiaduje się, że przed dwudziestoma siedmioma laty prawdopodobnie nie doszło do zwykłego wypadku, że najbardziej traumatyczne wydarzenie w jej życiu mogło być spowodowane przez osobę trzecią.

„Czas jest mordercą” to szósta wydana w Polsce powieść Michela Bussiego, jednego z najpoczytniejszych francuskich pisarzy, specjalizującego się w thrillerach/kryminałach. Autor ma już na koncie kilkanaście powieści i jest laureatem wielu literackich nagród. Jego dreszczowce zbierają niezliczoną ilość pochwalnych recenzji i są tłumaczone na kilkadziesiąt języków. Innymi słowy Bussi zdobył całkiem dużą międzynarodową sławę, ale osobiście nie mogę oprzeć się przeświadczeniu, że to i tak za mało, że jego popularność powinna obejmować dużo szerszy obszar. „Nigdy nie zapomnieć” i „Mama kłamie” wyrobiły we mnie przekonanie, że Michel Bussi to jeden z najlepszych autorów współczesnych thrillerów, dlatego z ogromnym entuzjazmem przystąpiłam do lektury „Czas jest mordercą”, powieści, która przeniosła mnie na malowniczą wyspę, kryjącą tajemnicę, której korzenie sięgają trochę ponad ćwierć wieku wstecz.

Na swojej oficjalnej stronie Michel Bussi zdradził, że omawiana powieść (jak wskazuje już sam tytuł) traktuje między innymi o nieubłaganym upływie czasu, pokazując jak bardzo z biegiem lat zmienia się perspektywa jednostki. Autor nie ubiera w słowa przełomowej myśli, gdy mówi o nastolatce z utęsknieniem czekającej na osiągnięcie pełnoletności, która dwadzieścia siedem lat później z nostalgią spogląda wstecz. Mieszanie teraźniejszości z przeszłością, przez większą część książki naprzemienne portretowanie dwóch okresów z życia głównej bohaterki Clotilde, pokazuje nam, jak bardzo zmienił się jej ogląd rzeczywistości. Bussi niejako portretuje dwa oblicza tej samej osoby, dwa różne sposoby patrzenia na świat, które po bliższym przyjrzeniu się okazują się mieć wiele punktów wspólnych. Sierpień 1989 roku diametralnie odmienił życie piętnastoletniej wówczas dziewczyny. Śmierć jej najbliższych kładła się cieniem na kolejnych dwudziestu siedmiu latach jej istnienia, ale mimo wszystko udało jej się zbudować rodzinę i satysfakcjonującą karierę zawodową. Clotilde Baron (za panny Idrissi) obecnie jest prawniczką specjalizującą się w sprawach rodzinnych, żoną i matką jedynaczki, ale jej życie rodzinne nie jest tak szczęśliwe, jakby sobie tego życzyła. Z dziennika piętnastoletniej Clotilde Idrissi prowadzonego przez nią podczas letniego pobytu na Korsyce w 1989 roku dowiadujemy się, że zawsze lepiej dogadywała się ona ze swoim ojcem, że nie znajdowała nici porozumienia z matką. I tak samo jest z nią i jej własną córką. Valentine ma dużo lepszy kontakt z ojcem, z mężczyzną u boku którego Clotilde trwa od wielu lat, nie czerpiąc jednak z tego związku takiej radości, o jakiej marzy każda kobieta. Wzajemne relacje członków rodzin Idrissich i Baronów mocno się do siebie upodabniają – to, czego dowiadujemy się z licznych retrospekcji na temat Clotilde i jej rodziców w wielu punktach pokrywa się z sylwetkami Baronów. Ale na tym podobieństwa się nie kończą. Sierpień 2016 roku z biegiem trwania lektury coraz bardziej będzie przypominał sierpień roku 1989, tak jakby te minione czasy odbijały się echem na teraźniejszości. Jakby historia zaczęła zataczać koło, jakby, metaforycznie rzecz ujmując, Clotilde wpadła nagle w jakąś pętlę czasową, po dwudziestu siedmiu latach względnego spokoju nieoczekiwanie znalazła się w rzeczywistości, która nieprzyjemnie upodabnia się do najgorszego miesiąca w całym jej życiu. Zarówno retrospekcje ubrane w formę dziennika piętnastoletniej dziewczyny, jak i spisane w trzeciej osobie aktualne (tj. z 2016 roku) dzieje pierwszoplanowej bohaterki „Czas jest mordercą” mają miejsce na malowniczej Korsyce, a ściślej na półwyspie Revellata, w przeważającej części będącej własnością dziadka Clotilde ze strony ojca. Najbardziej szanowanej osobistości w tych stronach, człowieka, który budzi największy lęk i podziw u miejscowych, który za czasów młodości Clotilde robił absolutnie wszystko, co w jego mocy, aby ochronić naturalny krajobraz półwyspu. Z czasem z jakiegoś powodu i ku głębokiemu niezadowoleniu Clotilde starszy człowiek przestał być strażnikiem Natury. Zezwolił na rozpoczęcie przemiany tego przepięknego azylu dla miłośników przyrody i tradycji, w hałaśliwą mekkę dla złaknionych luksusu turystów. Bussi poświęca trochę uwagi destrukcyjnym zapędom ludzkości, godnej najwyższej pogardy manii niszczenia środowiska naturalnego, wojnie jaką nasza rasa wypowiedziała Naturze, tak zwanej cywilizacji, która nie potrafi żyć w doskonałej harmonii z przyrodą i która na nasze nieszczęście (autodestrukcja) bierze we władanie coraz większe obszary Ziemi. Ale to nie niniejszy bezbłędnie zanalizowany problem stanowi motyw przewodni tej książki.

Byliśmy zwyczajną rodziną, kochaliśmy proste rzeczy, przyjeżdżaliśmy spędzać wakacje na słońcu. Na Wyspie Piękna. Nie wiedzieliśmy, że to piękno parzy, gdy ktokolwiek się do niego zbliży, że to piękno kłamie, że wymyka się temu, kto chce go dotknąć.

Akcja „Czas jest mordercą” rozwija się dosyć nieśpiesznie. Początkowe, długie partie powieści Michel Bussi poświęca na budowanie tajemnicy i powolne jej zgłębianie przez główną bohaterkę. Tropów Clotilde znajduje wówczas bardzo niewiele, ma jeszcze czas na dokładne przyjrzenie się każdemu z nich i wyciąganie z nich na bieżąco najbardziej logicznych wniosków, które z kolei prowadzą ją do następnego złowróżbnego śladu. Najbardziej zaskakuje ją list podpisany przez jej matkę, dokładnie bowiem pamięta widok martwego ciała swojej rodzicielki sprzed dwudziestu siedmiu laty. Malownicza wyspa, każdego lata nawiedzana przez turystów, list być może napisany przez kobietę, która od wielu lat powinna spoczywać w grobie i oczywiście tutejsza społeczność, przywiązani do tradycji Korsykanie, wśród których mogą się znajdować osoby stanowiące ogromne zagrożenie dla głównej bohaterki – to wszystko nadaje omawianej powieści iście gotycki posmaczek. Michel Bussi wyraźnie zahacza o tego rodzaju prozę, doskonale odnajdując się w tej stylistyce, wykazując się przeogromną dbałością o klimat odizolowania, zamkniętej (wpuszczającej na swój teren turystów, ale niedopuszczającej ich do kręgu wtajemniczonych), hermetycznej społeczności skrywającej jakieś mroczne tajemnice. I atmosferę nadnaturalności, najjaskrawiej zarysowywaną za sprawą domniemanej, nie niezaprzeczalnej, obecności ducha tragicznie zmarłej przed laty kobiety na półwyspie Revellata. Jest to bowiem tylko jedną z kilku możliwości wysnutych na kartach tej powieści. Przez osobę, która była bardzo ważna dla piętnastoletniej Clotilde, przez mężczyznę, którego ponownie spotyka dopiero po dwudziestu siedmiu latach, tym samym albo stając na skraju przepaści, albo docierając do bram raju – odnowienie tej relacji może zarówno okazać się zbawieniem dla udręczonej Clotilde, jak i przekleństwem, wydarzeniem, które zniszczy wszystko, co przez długie lata udało jej się zbudować. Główna bohaterka bierze jednak pod uwagę przede wszystkim dwie teorie wyjaśniające pochodzenie zaadresowanego do niej listu spisanego charakterem pisma jej matki. Wychodzi z założenia, że jej rodzicielka albo przeżyła wypadek, do którego doszło w 1989 roku, albo ma do czynienia z mistyfikacją, z człowiekiem, który z jakiegoś kompletnie nieznanego jej powodu podszył się pod jej matkę. Obok tej historii Michel Bussi snuje opowieść o piętnastoletniej fance „Soku z żuka” Tima Burtona, ze szczególnym wskazaniem na Lydię Deetz, wykreowaną przez uwielbianą przez nią Winonę Ryder. Opowieść o dziewczynie spędzającej jak się okaże najbardziej burzliwe lato w całym swoim dotychczasowym życiu u boku ukochanego ojca, irytującej ją matki i starszego brata, z którym pozostaje w przyjaznych stosunkach. I właściwie nie potrafię rozsądzić, który okres czasowy, który człon tej opowieści angażował mnie z większą siłą, bo Michel Bussi tak zręcznie je ze sobą stopił, z taką naturalnością przeprowadził mnie przez proces przenikania się tych, jak by na to nie patrzeć, dwóch różnych światów, że nie potrafię spoglądać na to inaczej niż na jedną, zwartą, idealnie się dopełniającą, doskonale zazębiającą całość. Osnutą przygnębiającym klimatem przemijania, przekonaniem o nieuchronności jednej tragedii i przeczuciem zbliżania się kolejnej, być może jeszcze większej, zakrojonej na o wiele szerszą skalę, obejmującej nieporównanie liczniejsze grono postaci. Wcześniej wspomniałam, że akcja „Czas jest mordercą” rozwija się powoli, dając do zrozumienia, że już w pierwszych partiach książki nie brakuje podsycających ciekawość rewelacji, ale proces dochodzenia do prawdy przez główną bohaterkę wówczas nie postępuje zbyt dynamicznie. To dobrze, bo czytelnik dzięki temu ma szansę dokładnie przyjrzeć się wszystkim tropom, spojrzeć na tę złożoną intrygę pod najprzeróżniejszymi kątami i oczywiście dać się porwać znakomicie oddanej atmosferze tajemniczości, zagrożenia i wyalienowania. Grozie kłębiącej się pod malowniczą powierzchnią pozornie rajskiej wyspy. Ale nie mniej oszałamiający jest spektakl rozgrywający się w dalszych partiach powieści, trzymający w napięciu ciąg coraz to bardziej zaskakujących wydarzeń. Michel Bussi z czasem zacznie w zastraszającym tempie przeskakiwać od jednego wyjaśnienia wymyślonej przez siebie, jakże porywającej intrygi, do następnego. I będzie to czynił dopóty, dopóki nie ostanie się ani jedna osoba, której będzie się jeszcze wydawało, że jest w stanie wyprzedzić autora choćby o pół kroku, że jest zdolna przewidzieć chociażby ogólnikowy zarys najbliższego zwrotu akcji. W tym wszystkim Michel Bussi jak na moje oko popełnia tylko jeden błąd. Tylko raz może nie tyle wpada w otchłań rażącej niewiarygodności, ile skłania się w stronę wątku, który wydaje mi się odrobinę naciągany. Idealnie wpasowujący się w tę intrygę, zachowujący logikę sytuacyjną, zgrabnie wkomponowujący się w świat przedstawiony „Czas jest mordercą”, ale jak dla mnie niezachowujący, tak ważnego w tym gatunku, wysokiego stopnia prawdopodobieństwa – nie jestem przekonana, czy coś takiego mogłoby zaistnieć we współczesnym świecie, w identycznych okolicznościach, ale kto wie? Kto to wie?

Niestety, jak na razie zapoznałam się jedynie z malutką częścią twórczości tego znakomitego francuskiego pisarza, przez co nie mogę z absolutną stanowczością stwierdzić, że Michel Bussi jest jednym z najrówniejszych autorów literackich thrillerów wśród tych, z twórczością których miałam okazję się zetknąć. Mogę jedynie stwierdzić, że „Czas jest mordercą” jakościowo mocno nie odstaje od „Nigdy nie zapomnieć” i „Mama kłamie”, nie widać tutaj drastycznego spadku formy w stosunku do tych dwóch poprzedniczek owego dziełka. Niczego, co zniechęciłoby mnie do kontynuowania swojej przygody z pisarstwem tego, i piszę to z całym przekonaniem, genialnego artysty. Pisarza, który do perfekcji doprowadził manipulację czytelnikiem, i który posiada naturalny talent do konstruowania wielce skomplikowanych, pomysłowych intryg już na wstępie chwytających człowieka za gardło i niepuszczających aż do ostatniej stronicy. Co najwyżej zacieśniających chwyt, tak że miejscami doprowadzających niemalże na skraj omdlenia.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz