Okładka książki. „W dół do ziemi”, Vesper 2024
Druga powieść Roberta Silverberga wydana nakładem oficyny Vesper – po „Panu Ciemności” (oryg. „Lord of Darkness”) i równolegle z „Księgą czaszek” (oryg. „The Book of Skulls”, a w najbliższych planach „Człowiek w labiryncie” (oryg. „The Man in the Maze”) - która tak naprawdę zaczęła od prezentacji mniejszej próbki twórczości (opowiadanie) tego giganta literatury science fiction w premierowej edycji polskojęzycznej antologii „The Madness of Cthulhu” (pol. „Szaleństwo Cthulhu”). „W dół do ziemi” w ofercie wydawnictwa Vesper pojawiło się w maju 2024 roku; edycja w twardej oprawie fantazyjnie - wprost przepięknie! - ozdobionej dwustronnie przez Dawida Boldysa i w starannym tłumaczeniu Ireny Lipińskiej. Z przedmową Roberta Silverberga z 2011 roku i posłowiem Krzysztofa Sokołowskiego. „W dół do ziemi” powstawało jako hołd dla książki, która wywarła ogromny wpływ na urodzonego na nowojorskim Brooklynie Grand Master SF (The Damon Knight Memorial Grand Master Award, dożywotnie wyróżnienie przyzwane przez Science Fiction and Fantasy Writers Association żyjącym autorkom i autorom specjalizującym się w fantasy i/lub science fiction, które do roku 2024 otrzymało czterdzieści osób, a Silverberg dołączył do tego szacownego grona w 2004 roku). Arcydzieła literatury światowej spłodzonego przez Josepha Conrada, a przez późniejszego stwórcę Belzagoru po raz pierwszy przeczytanego w szesnastym roku życia. Poszukiwanie transcendencji na nierodzimej planecie. Magiczna wędrówka grzesznego człowieka do Ziemi Nieobiecanej. Edmunda Gundersona poznajemy w trakcie drugiego pobytu w globalnym domu nildorów i sulidorów, fascynujących gatunków wymyślonych przez Silverberga. Niegdysiejszy zarządca okręgu w nieudanym kolonizacyjnym projekcie ludzkości, operacji wszczętej przez tajemniczą Kompanię (ponadnarodowe konsorcjum?), która z jakiegoś nieznanego Gundersonowi po latach radosnej, niczym niezakłócanej ekspansji zakończyła się abdykacją Ziemian. Masowym odwrotem inwazyjnego gatunku obcego, samozwańczych właścicieli planety, którą nazwali Światem Holmana. Po zrzeczeniu się rzekomej władzy nad tą niezwykle bogatą w zasoby naturalne planetą przez podobno - wedle tamtejszej mitologii - jedyny gatunek na Ziemi posiadający g'rakh (z nildorskiego na nasze: dusza) prawowici „władcy” nadali jej nazwę Belzagor. Słoniopodobne przedstawiciele najinteligentniejszego gatunku na tej cudownej planecie, zielone i różowo-szare olbrzymy niemającej nic przeciwko dzieleniu przestrzeni z Ziemianami. Roślinożerne nildory, które ku zaskoczeniu naszego przewodnika po oszałamiającym świecie przedstawionym w „W dół do ziemi” Roberta Silverberga, w 2248 roku, parę lat po podpisaniu deklaracji niepodległości Belzagoru, nadal dają się wysługiwać przybyszom z Błękitnej Planety. Ze wstępnych obserwacji Edmunda Gundersona wynika jednak, że ich pozycja znacznie się umocniła, co najwyraźniej odbyło się kosztem sulidorów, drugorzędnego gatunku inteligentnych, mięsożernych stworzeń żyjących w zagadkowej, chłodnej komitywie z teoretycznie dużo łagodniej usposobionymi nildorami. Zmiana służby (dobrowolni niewolnicy?) niewielkiej populacji ludzkiej na Belzagorze. I bogatych turystów, w większości zapewne niemile zaskoczonych standardem usług świadczonych przez połączone siły Homo sapiens, nildorów i sulidorów. Niedochodowy interes, z wyjątkiem przewodnika i zarazem dyrektora jedynego i drastycznie zaniedbanego hotelu na Belzagorze, dobrze znanego głównemu bohaterowi „W dół do ziemi” Vana Benekera.
Okładka książki. „Downward to the Earth”, Nelson Doubleday, Inc. 1970
Co tak naprawdę przywiodło administratora okręgu z okresu kolonialnego Świata Holmana/Belzagoru na oficjalnie niepodległą planetę nildorów? Żal za grzechy, mocne postanowienie poprawy i przemożna potrzeba zadośćuczynienia za krzywdy wymierzone rdzennym mieszkańcom tego szczęśliwie niezabetonowanego (przez najeźdźców z kosmosu) globu? A może przysłowiowy pierwszy stopień do piekła? Pokuta czy ciekawość: co napędza czterdziestoparoletniego Edmunda Gundersona? Później będzie się zarzekał, że na Belzagor sprowadziło go przede wszystkim pragnienie oczyszczenia swej ohydnie splamionej duszy, że nie był w stanie dłużej funkcjonować z tak potężnymi wyrzutami sumienia, rozdzierającym poczuciem winy, które dopadło go dopiero po powrocie na Ziemię. Przyzna, że było w tym też trochę ciekawości, ale w tej mieszance motywów odkupienie win, wymazanie grzechów według niego było nieproporcjonalnie większe. Przyzna też, że Belzagor nim zawładnął, że jak wielu innych został opętany przez tajemne siły nierozerwalnie związane z tą „rajską wyspą”. Cokolwiek skłoniło go do powrotu, na mnie Gunderson na samym początku wywarł dość niekorzystne wrażenie. Niechcący udowodnił, że nie zmienił zdania na temat nildorów, że niezmiennie patrzy z góry na te „ogromne cielska” z długimi trąbami, wypróżniające się i kopulujące gdzie popadnie, prymitywne formy życia naiwnie uważające się za co najmniej równych Homo sapiens. Robert Silverberg w moim odczuciu, mniej czy bardziej świadomie, w „W dół do ziemi” uchwycił istotę rodzaju ludzkiego. Esencję człowieczeństwa... jądro ciemności. Zuchwała pewność siebie połączona z lekceważeniem innych gatunków, całkowite przekonanie, że człowiek jest pępkiem już nie tylko świata, ale i wszechświata. Doskonale obrazuje to rozmowa Gundersona o słoniach z jego drogim towarzyszem podróży, nildorem Srin'gaharem, według mnie wyższej formy życia od pielęgnującego urazy, nieskorego do przebaczania, niemiłującego bliźniego swego i tym bardziej brata mniejszego, małostkowego i niesamowicie agresywnego, ziemskiego gatunku bardzo młodego. Niby wiedzącego, że życie na Ziemi nie zaczęło się wraz z nim, i że ewentualny koniec ludzkości nie będzie oznaczał końca istnienia na tej straszliwie okaleczonej planecie (czego nie można już powiedzieć choćby o owadach), ale na co dzień jakby o tym zapominającego. Zachowującego się jak... cóż, zupełnie jak Edmund Gunderson na początku swej duchowej wyprawy. Uznanie nildorów za gatunek inteligentny odbiera jak osobistą obrazę, policzek wymierzony jedynym istotom w dotąd odkrytym (do roku 2248) wszechświecie zdolnym do tworzenia i rozwijania cywilizacji, a na sugestię nieświadomego dzielenia (że niby jeszcze nieodkrytego przez omnipotentną ludzkość? Niemożliwe) Ziemi z jakimś innym inteligentnym gatunkiem reaguje pustym śmiechem. Nawet na potrzeby dyskusji nie jest w stanie poczynić takiego - bluźnierczego? - założenia. Dopuścić do siebie myśl, że słonie mają dusze i sekretny dla człowieka, nieprymitywny język? To zadanie go przerasta, ale jak można się tego spodziewać, wszystko zmieni pasjonująca podróż w większości na grzbiecie Srin'gahara, imponującego mądrością życiową i inteligencją emocjonalną, niekoniecznie będącą poza zasięgiem autodestrukcyjnego gatunku ludzkiego. Duchowe przeżycie także dla czytelnika (a przynajmniej dla mnie) w baśniowej krainie z atrakcjami jakich, myślę, nie powstydziłby się sam David Cronenberg, mistrz body horroru, który jak wiadomo swój pierwszy tego typu obraz zaprezentuje sześć lat po napisaniu „W dół do ziemi” przez Roberta Silverberga. Nie zapominajmy o Johnie Carpenterze, twórcy ponadczasowego filmowego horroru science fiction (readaptacji noweli Johna W.Campbella oraz remake'u „Istoty z innego świata” w reżyserii Christiana Nyby'ego i Howarda Hawksa) wydanego trzynaście lat po omawianej krótkiej powieści. Wspomnienie „Coś” (1982) i „Dreszczy” (1975) podczas wspaniałego zderzenia z „czarną śmiercią” - alarm wszczęty przez napotkanego sulidora. Miłośnicy podgatunku pewnie docenią też oryginalny „strój” kobiety z podejrzanie zimnym spojrzeniem (femme fatale?) i oczywiście deformacje cielesne drobiazgowo słowami malowane przez człowieka niewiedzącego, co czyni. Jaką bestię na ten świat sprowadza... Eminentne dzieło, które najprawdopodobniej nigdy się nie zestarzeje.
„W dół do ziemi” Roberta Silverberga to zjawiskowa powieść o niepierwszym kontakcie. Uwodzicielski spektakl z tradycyjnymi rekwizytami – roboty, statki kosmiczne, miotacze ognia, zaawansowany medyczny sprzęt diagnostyczny – i unikalnymi formami życia. Hipnotyczne przetasowanie wysłużonej tali kart SF. Nieudana kolonizacja zróżnicowanej gatunkowo, wprost olśniewającej planety i przełomowa wędrówka zdesperowanej jednostki. Fantastyczno-naukowa powieść egzystencjalna z elementami body horroru. Ekstatyczna przygoda, wysoka wartość artystyczna i estetyczna, mnogość czytelniczych doświadczeń w niepozornie wyglądającej, cienkiej książeczce. Wybitnej książeczce. Swoją drogą, idealny materiał na wysokobudżetowy film fabularny. Ktoś wie, dlaczego takowy jeszcze nie powstał?
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz