piątek, 1 grudnia 2017

„Dreszcze” (1975)

W apartamentowcu postawionym na jednej z kanadyjskich wysp Emil Hobbes zabija młodą kobietę, po czym popełnia samobójstwo. Tutejszy lekarz, Roger St. Luc, dowiaduje się, że Hobbes prowadził badania nad wykorzystaniem w transplantologii stworzonych przez siebie pasożytów. Kobieta, na której przeprowadzał swój eksperyment zanim została przez niego pozbawiona życia zainfekowała kilku innych lokatorów apartamentowca. W ich ciałach również tkwią pasożyty, które zmieniają ich osobowość. Nosiciele stają się rozwiązłymi seksualnie, morderczymi stworzeniami starającymi się wszczepić pasożyty jak największej liczbie ludzi. Roger St. Luc stara się zahamować ten proces, czuwając przede wszystkim nad bezpieczeństwem swojej dziewczyny, pielęgniarki Nurse Forsythe, ale zastraszające tempo rozprzestrzeniania się pasożytów mocno ogranicza mu pole działania.

„Dreszcze” to pierwszy pełnometrażowy horror Kanadyjczyka Davida Cronenberga, wokół którego w latach 70-tych XX wieku narosło sporo kontrowersji. Budżet filmu oszacowano na 179 tysięcy dolarów kanadyjskich, przy czym część tej sumy pochodziła z kieszeni podatników. Dziennikarz Robert Fulford nie omieszkał w swojej recenzji „Dreszczy” zamieszczonej w magazynie „Saturday Night” przypomnieć opinii publicznej o tym fakcie w trakcie oblewania opiniowanego materiału hektolitrami jadu. Cronenberg wyznał później, że recenzja Fulforda skłoniła właściciela wynajmowanego przez niego mieszkania w Toronto do wypowiedzenia mu umowy najmu. Ten i niezliczone inne słowne ataki na jego debiutancki horror utrudniały mu pozyskiwanie funduszy na kolejne filmowe przedsięwzięcia. Ale Cronenberg się nie poddał, nie porzucił wówczas body horroru dla którejś z powszechnie akceptowanych ścieżek tj. grzeczniejszych (pod)gatunków filmowych. Przez jakiś czas miał pod górkę, ale jego determinacja chyba mu się opłaciła. Chyba, bo nie wiem, czy jest zadowolony z tego, że w historii kina zapisał się przede wszystkim jako twórca krwawych horrorów – wielu fanów gatunku uważa, że miał największy wkład w rozwój body horroru. A ja to zdanie podzielam.

Wes Craven, John Carpenter, Tobe Hooper i George Romero – te nazwiska najczęściej przewijają się w internetowych dyskusjach poświęconych najlepszym reżyserom kina grozy. David Cronenberg nierzadko jest w nich pomijany, nawet przez osoby, które deklarują swoje wieloletnie przywiązanie do filmowego horroru. Ale nie przez wszystkie, nie przez oddanych wielbicieli XX-wiecznych krwawych (czy umiarkowanie krwawych) horrorów. Oni w przeciwieństwie do wspomnianego już Roberta Fulforda rozumieją, że nie należy krytykować body horroru za to, że budzi w nas niesmak. „Najbardziej odrażający film, jaki widziałem”, „pełen krwi, przemocy i zepsutego seksu” - a to wszystko w zamyśle autora tych słów ma przemawiać na niekorzyść „Dreszczy”... Nawet dziś w recenzjach co poniektórych tzw. znawców kina można znaleźć podobne konkluzje. Krwawy horror jest zły, bo zniesmacza, szokuje, wywołuje mdłości etc. To tak jakby powiedzieć, że jakaś komedia jest słaba, bo zmusza do śmiechu... Innymi słowy „Dreszcze” w latach 70-tych były krytykowane również za niesmak, jaki wzbudzały wśród odbiorców (choć pewnie nie wszystkich), a przecież to jeden z głównych celów twórców krwawego kina grozy. Z mojego punktu widzenia największą siłą pierwszego pełnometrażowego horroru Davida Cronenberga nie są odrażające efekty specjalne, chociaż i za nie twórcom należą się niskie pokłony, tylko przeraźliwie zimny klimat, w jakim utrzymano tę produkcję. Zapewniający mieszkańcom wszelkie wygody, nowoczesny apartamentowiec, pomimo swoich imponujących rozmiarów budzi ponadto iście klaustrofobiczne odczucia. Wąskie korytarze i mroczne podziemia nie przyczyniają się do tego w takim stopniu, jak intymna praca kamer – odpowiadający za zdjęcia Robert Saad sprawił, że absolutnie wszystkie pomieszczenia zdawały się zmniejszać wprost proporcjonalnie do rozwoju pasożytniczej choroby. Takie wrażenie odnoszę ilekroć oglądam ten film. Jednocześnie mam poczucie, jakbym powoli wnikała w ciała również tych już zarażonych postaci „Dreszczy”. Najpierw jestem tylko bezstronnym obserwatorem, chłód bijący z ekranu i zdystansowana praca kamer każą mi patrzeć na początkową fazę choroby z zewnątrz, ale w miarę jej rozwoju wzrasta intymność. To tak jakby widz powoli wnikał w ciała zarażonych, a biorąc pod uwagę problematykę tego filmu nie jest to przyjemne uczucie. Nie sądzę, żeby każdy odniósł takie wrażenie, nie wiem, czy Cronenebrg do tego zmierzał, ale chwilami czułam się tak, jakby stawiano mnie w pozycji pasożyta. Jakby moje wyobrażone przenoszenie się do apartamentowca położonego na jednej z kanadyjskich wysp w ciałach (anty) bohaterów miało się niczym nie różnić od żerowania na nich jakichś oślizgłych stworzeń. Czyżby więc w pojęciu Cronenberga więź pomiędzy widzem i bohaterem filmu przypominała tę łączącą pasożyta i jego żywiciela? Może nie, może to nadinterpretacja, ale owe wątpliwości wcale nie osłabiały we mnie tego poczucia, nie kazały mi nawet zastanowić się nad ewentualnością zmiany perspektywy. Nad tym, czy aby nie powinnam przyjąć innego oglądu sytuacji. I w sumie cieszę się, że tego nie zrobiłam, bo takie spojrzenie potęguje dyskomfort. Sprawia, że podczas oglądania „Dreszczy” nie czuję się dobrze we własnym ciele, a od body horroru tego rodzaju niewygodne emocje są jak najbardziej pożądane.

W 1977 roku ukazał się kolejny horror Davida Cronenberga - „Rabid” („Wściekłość”) - który również traktował o dziwacznej chorobie, choć nie takiej samej, jak w „Dreszczach”. W mojej ocenie „Wściekłość” prezentuje się trochę lepiej niż omawiany film - scenariusz jest bardziej zwarty, a i ukazanie rozwoju choroby wydaje mi się nieco bardziej widowiskowe. Ze szczególnym naciskiem na „trochę” i „nieco”, bo powodów do wielkich narzekań w „Dreszczach” nie widzę. Jako że scenariusz omawianego obrazu autorstwa samego Davida Cronenberga pokazuje nam szerszy przekrój mieszkańców feralnego apartamentowca, skupia się na wielu postaciach, aczkolwiek w największym stopniu na doktorze Rogerze St. Lucu (w którego w bardzo dobrym stylu wcielił się Paul Hampton), to wypadałoby wydłużyć czas jego trwania. Pokusić się o więcej szczegółów na temat portretowanych postaci i spowolnienie rozwoju choroby. U Nicholasa Tudora to ostatnie pokazywano najdłużej – przeprowadzono widzów przez wstępny, środkowy i końcowy etap jego choroby z dużą konsekwencją (ale resztę postaci pod tym kątem zaniedbano), aczkolwiek poskąpiono faktów na temat jego życia u boku żony Janine. Jego osobowość zanim stał się nosicielem pasożyta jest nam znana jedynie w formie ogólników artykułowanych przez jego małżonkę i unaocznionych podczas jego krótkiego pobytu w pracy. Gdy go poznajemy w jego brzuchu tkwi już pasożyt, który znacznie wybrzusza jego skórę podczas pełzania w układzie pokarmowym Nicholasa. Tylko to sobie wyobraźcie – czujecie, jak coś przemieszcza się w waszym organizmie. Ba! Widzicie to gołym okiem, dotykacie tego zgrubienia i również tym zmysłem odbieracie jego ruch. Już samo to sprawia, że czujecie się niekomfortowo we własnym ciele. Ale teraz wyobraźcie sobie oślizgłą, wijącą się istotę, która może w każdej chwili wypełznąć wam z któregoś z większych otworów ciała (a bo jej rozmiary są dosyć spore), cała w waszej krwi i przyssać się do ciała pierwszej napotkanej istoty ludzkiej boleśnie parząc jej skórę. To paskudztwo może wam wypalić dziurę w ciele także od wewnątrz. Rozmnaża się w błyskawicznym tempie, pocałunek bądź stosunek seksualny z zarażonym owocuje kolejnym nosicielem dla następnego pasożyta, ale bezpośredni kontakt człowieka z człowiekiem wcale nie jest niezbędny w procesie rozprzestrzeniania się tej strasznej choroby pasożytniczej. To diabelstwo może wszak swobodnie się przemieszczać poza organizmem człowieka (zwierzęcia pewnie też, ale dla nich miejsca w „Dreszczach” na szczęście zabrakło), pełzać w poszukiwaniu kolejnego osoby wewnątrz której mogłoby wejść. I doprowadzić do całkowitej zmiany jej osobowości. Pasożyty Cronenberga zamieniają ludzi w przebiegłych maniaków seksu (co pewnie stanowi przemyślany komentarz do szybko rozszerzającej się rozwiązłości seksualnej w zachodnich społeczeństwach), dla których zabijanie nie stanowi żadnej przeszkody. To ostatnie nie jest jednak ich celem – chcą zrobić z ludzi żywicieli kolejnych odrażających żyjątek. Tak, odrażających, zgadza się. Twórcy efektów specjalnych zrobili tak realistyczne szkaradzieństwo, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby co poniektórzy odbiorcy „Dreszczy” zaczęli baczniej przyglądać się swojemu ciału. Zwłaszcza osoby mające problemy gastryczne przynajmniej chwilami może ogarniać czyste przerażenie. Niesmak jest jednak uczuciem dominującym – patrząc choćby na pasożyta wyłaniającego się z ust mężczyzny, pełznącego w kierunku pochwy leżącej w wannie kobiety, wpijającego się w policzek innej, wpełzającego na rękę staruszki parząc jej skórę, pasożytów kłębiących się na brzuchu, w którym wcześniej wypalili dziurę i... Nie, tej oblanej największą ilością substancji w miarę wiarygodnie imitującej krew nie opiszę – to trzeba zobaczyć na własne oczy. W drugiej połowie „Dreszczy” pojawia się inna godna najwyższej pochwały sekwencja. Nie za efekty specjalne tylko za subiektywną pracę kamery, punkt widzenia przemierzającej podziemia Nurse Forsythe (świetna kreacja Lynn Lowry), który każe trwać przed ekranem w przekonaniu, że zaraz coś na nas (nie na nią) wskoczy, że gdzieś w tych autentycznie napierających na nas ciemnościach kryją się oślizgłe pasożyty i/lub ich żywiciele. A nam zostaje jedynie bezsilność, bierne oczekiwanie na nieuchronne uderzenie. Ewentualnie psychiczne przygotowywanie się na walkę, w której stawką jest nasze człowieczeństwo. W rzeczywistości to Nurse Forsythe, a nie nasze, ale za sprawą genialnie poprowadzonej kamery właśnie takie przeświadczenie powinno ogarnąć obserwatorów tych wydarzeń. (Taka ciekawostka: odtwórczyni roli Janine Tudor, Susan Petrie, nie potrafiła zmuszać się do płaczu, więc posiłkowano się cebulą. A gdy jej zabrakło pozwoliła Cronenbergowi bić się po twarzy, co reżyser czynił tak często, że jej twarz w końcu zrobiła się sina).

Długoletnich wielbicieli body horrorów, którym obce byłyby „Dreszcze” pewnie nie ma, więc daruję sobie rekomendację tego obrazu najbardziej oczywistej grupie docelowej. Pozwolę sobie jednak gorąco polecić ten obraz wielbicielom horrorów o różnego rodzaju zarazach oraz tym, którzy uważają, że efekty komputerowe przewyższają te praktyczne, i że współczesne kino grozy jest bardziej realistyczne i klimatyczne od XX-wiecznego oraz wychodzą z założenia, że dzisiejsze krwawe horrory prędzej ich zniesmaczą niźli te powstałe kilkadziesiąt lat temu. Moim zdaniem istnieje duże prawdopodobieństwo, że po obejrzeniu „Dreszczy” wielu z nich zmieni zdanie. A jeszcze lepiej by było, gdyby sięgnęli po ten obraz dopiero  po zapoznaniu się z „Muchą” z 1986 roku, bo moim zdaniem to tam David Cronenberg osiągnął wyżyny swoich możliwości (a więc to ten film na największą szansę obudzić apetyt na jego horrory). Według mnie nigdy przedtem i nigdy potem nie nakręcił niczego lepszego, chociaż jego pozostałe body horrory stoją na bardzo wysokim poziomie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz