W
apartamentowcu postawionym na jednej z kanadyjskich wysp Emil Hobbes
zabija młodą kobietę, po czym popełnia samobójstwo. Tutejszy
lekarz, Roger St. Luc, dowiaduje się, że Hobbes prowadził badania
nad wykorzystaniem w transplantologii stworzonych przez siebie
pasożytów. Kobieta, na której przeprowadzał swój eksperyment
zanim została przez niego pozbawiona życia zainfekowała kilku
innych lokatorów apartamentowca. W ich ciałach również tkwią
pasożyty, które zmieniają ich osobowość. Nosiciele stają się
rozwiązłymi seksualnie, morderczymi stworzeniami starającymi się
wszczepić pasożyty jak największej liczbie ludzi. Roger St. Luc
stara się zahamować ten proces, czuwając przede wszystkim nad
bezpieczeństwem swojej dziewczyny, pielęgniarki Nurse Forsythe, ale
zastraszające tempo rozprzestrzeniania się pasożytów mocno
ogranicza mu pole działania.
„Dreszcze”
to pierwszy pełnometrażowy horror Kanadyjczyka Davida Cronenberga,
wokół którego w latach 70-tych XX wieku narosło sporo
kontrowersji. Budżet filmu oszacowano na 179 tysięcy dolarów
kanadyjskich, przy czym część tej sumy pochodziła z kieszeni
podatników. Dziennikarz Robert Fulford nie omieszkał w swojej
recenzji „Dreszczy” zamieszczonej w magazynie „Saturday Night”
przypomnieć opinii publicznej o tym fakcie w trakcie oblewania
opiniowanego materiału hektolitrami jadu. Cronenberg wyznał
później, że recenzja Fulforda skłoniła właściciela
wynajmowanego przez niego mieszkania w Toronto do wypowiedzenia mu
umowy najmu. Ten i niezliczone inne słowne ataki na jego debiutancki
horror utrudniały mu pozyskiwanie funduszy na kolejne filmowe
przedsięwzięcia. Ale Cronenberg się nie poddał, nie porzucił wówczas
body horroru dla którejś z powszechnie akceptowanych ścieżek
tj. grzeczniejszych (pod)gatunków filmowych. Przez jakiś czas miał
pod górkę, ale jego determinacja chyba mu się opłaciła. Chyba,
bo nie wiem, czy jest zadowolony z tego, że w historii kina zapisał
się przede wszystkim jako twórca krwawych horrorów – wielu fanów gatunku uważa,
że miał największy wkład w rozwój body horroru. A ja to
zdanie podzielam.
Wes
Craven, John Carpenter, Tobe Hooper i George Romero – te nazwiska
najczęściej przewijają się w internetowych dyskusjach
poświęconych najlepszym reżyserom kina grozy. David Cronenberg
nierzadko jest w nich pomijany, nawet przez osoby, które deklarują
swoje wieloletnie przywiązanie do filmowego horroru. Ale nie przez
wszystkie, nie przez oddanych wielbicieli XX-wiecznych krwawych (czy
umiarkowanie krwawych) horrorów. Oni w przeciwieństwie do
wspomnianego już Roberta Fulforda rozumieją, że nie należy
krytykować body horroru za to, że budzi w nas niesmak.
„Najbardziej odrażający film, jaki widziałem”, „pełen krwi,
przemocy i zepsutego seksu” - a to wszystko w zamyśle autora tych
słów ma przemawiać na niekorzyść „Dreszczy”... Nawet dziś w
recenzjach co poniektórych tzw. znawców kina można znaleźć
podobne konkluzje. Krwawy horror jest zły, bo zniesmacza, szokuje,
wywołuje mdłości etc. To tak jakby powiedzieć, że jakaś komedia
jest słaba, bo zmusza do śmiechu... Innymi słowy „Dreszcze” w
latach 70-tych były krytykowane również za niesmak, jaki wzbudzały
wśród odbiorców (choć pewnie nie wszystkich), a przecież to
jeden z głównych celów twórców krwawego kina grozy. Z mojego
punktu widzenia największą siłą pierwszego pełnometrażowego
horroru Davida Cronenberga nie są odrażające efekty specjalne,
chociaż i za nie twórcom należą się niskie pokłony, tylko
przeraźliwie zimny klimat, w jakim utrzymano tę produkcję.
Zapewniający mieszkańcom wszelkie wygody, nowoczesny
apartamentowiec, pomimo swoich imponujących rozmiarów budzi ponadto
iście klaustrofobiczne odczucia. Wąskie korytarze i mroczne
podziemia nie przyczyniają się do tego w takim stopniu, jak intymna
praca kamer – odpowiadający za zdjęcia Robert Saad sprawił, że
absolutnie wszystkie pomieszczenia zdawały się zmniejszać wprost
proporcjonalnie do rozwoju pasożytniczej choroby. Takie wrażenie
odnoszę ilekroć oglądam ten film. Jednocześnie mam poczucie,
jakbym powoli wnikała w ciała również tych już zarażonych
postaci „Dreszczy”. Najpierw jestem tylko bezstronnym
obserwatorem, chłód bijący z ekranu i zdystansowana praca kamer
każą mi patrzeć na początkową fazę choroby z zewnątrz, ale w
miarę jej rozwoju wzrasta intymność. To tak jakby widz powoli
wnikał w ciała zarażonych, a biorąc pod uwagę problematykę tego
filmu nie jest to przyjemne uczucie. Nie sądzę, żeby każdy
odniósł takie wrażenie, nie wiem, czy Cronenebrg do tego zmierzał,
ale chwilami czułam się tak, jakby stawiano mnie w pozycji
pasożyta. Jakby moje wyobrażone przenoszenie się do apartamentowca
położonego na jednej z kanadyjskich wysp w ciałach (anty)
bohaterów miało się niczym nie różnić od żerowania na nich
jakichś oślizgłych stworzeń. Czyżby więc w pojęciu Cronenberga
więź pomiędzy widzem i bohaterem filmu przypominała tę łączącą
pasożyta i jego żywiciela? Może nie, może to nadinterpretacja,
ale owe wątpliwości wcale nie osłabiały we mnie tego poczucia,
nie kazały mi nawet zastanowić się nad ewentualnością zmiany
perspektywy. Nad tym, czy aby nie powinnam przyjąć innego oglądu
sytuacji. I w sumie cieszę się, że tego nie zrobiłam, bo takie
spojrzenie potęguje dyskomfort. Sprawia, że podczas oglądania
„Dreszczy” nie czuję się dobrze we własnym ciele, a od body
horroru tego rodzaju niewygodne emocje są jak najbardziej
pożądane.
W
1977 roku ukazał się kolejny horror Davida Cronenberga -
„Rabid” („Wściekłość”) - który również traktował o
dziwacznej chorobie, choć nie takiej samej, jak w „Dreszczach”.
W mojej ocenie „Wściekłość” prezentuje się trochę lepiej
niż omawiany film - scenariusz jest bardziej zwarty, a i ukazanie
rozwoju choroby wydaje mi się nieco bardziej widowiskowe. Ze
szczególnym naciskiem na „trochę” i „nieco”, bo powodów do
wielkich narzekań w „Dreszczach” nie widzę. Jako że scenariusz
omawianego obrazu autorstwa samego Davida Cronenberga pokazuje nam
szerszy przekrój mieszkańców feralnego apartamentowca, skupia się
na wielu postaciach, aczkolwiek w największym stopniu na doktorze
Rogerze St. Lucu (w którego w bardzo dobrym stylu wcielił się Paul
Hampton), to wypadałoby wydłużyć czas jego trwania. Pokusić się
o więcej szczegółów na temat portretowanych postaci i
spowolnienie rozwoju choroby. U Nicholasa Tudora to ostatnie
pokazywano najdłużej – przeprowadzono widzów przez wstępny,
środkowy i końcowy etap jego choroby z dużą konsekwencją (ale
resztę postaci pod tym kątem zaniedbano), aczkolwiek poskąpiono
faktów na temat jego życia u boku żony Janine. Jego osobowość
zanim stał się nosicielem pasożyta jest nam znana jedynie w formie
ogólników artykułowanych przez jego małżonkę i unaocznionych
podczas jego krótkiego pobytu w pracy. Gdy go poznajemy w jego
brzuchu tkwi już pasożyt, który znacznie wybrzusza jego skórę
podczas pełzania w układzie pokarmowym Nicholasa. Tylko to sobie
wyobraźcie – czujecie, jak coś przemieszcza się w waszym
organizmie. Ba! Widzicie to gołym okiem, dotykacie tego zgrubienia i
również tym zmysłem odbieracie jego ruch. Już samo to sprawia, że
czujecie się niekomfortowo we własnym ciele. Ale teraz wyobraźcie
sobie oślizgłą, wijącą się istotę, która może w każdej
chwili wypełznąć wam z któregoś z większych otworów ciała (a
bo jej rozmiary są dosyć spore), cała w waszej krwi i przyssać
się do ciała pierwszej napotkanej istoty ludzkiej boleśnie parząc
jej skórę. To paskudztwo może wam wypalić dziurę w ciele także
od wewnątrz. Rozmnaża się w błyskawicznym tempie, pocałunek bądź
stosunek seksualny z zarażonym owocuje kolejnym nosicielem dla
następnego pasożyta, ale bezpośredni kontakt człowieka z
człowiekiem wcale nie jest niezbędny w procesie rozprzestrzeniania
się tej strasznej choroby pasożytniczej. To diabelstwo może wszak
swobodnie się przemieszczać poza organizmem człowieka (zwierzęcia
pewnie też, ale dla nich miejsca w „Dreszczach” na szczęście
zabrakło), pełzać w poszukiwaniu kolejnego osoby wewnątrz której
mogłoby wejść. I doprowadzić do całkowitej zmiany jej
osobowości. Pasożyty Cronenberga zamieniają ludzi w przebiegłych
maniaków seksu (co pewnie stanowi przemyślany komentarz do szybko
rozszerzającej się rozwiązłości seksualnej w zachodnich
społeczeństwach), dla których zabijanie nie stanowi żadnej
przeszkody. To ostatnie nie jest jednak ich celem – chcą zrobić z
ludzi żywicieli kolejnych odrażających żyjątek. Tak,
odrażających, zgadza się. Twórcy efektów specjalnych zrobili tak
realistyczne szkaradzieństwo, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby co
poniektórzy odbiorcy „Dreszczy” zaczęli baczniej przyglądać
się swojemu ciału. Zwłaszcza osoby mające problemy gastryczne
przynajmniej chwilami może ogarniać czyste przerażenie. Niesmak
jest jednak uczuciem dominującym – patrząc choćby na pasożyta
wyłaniającego się z ust mężczyzny, pełznącego w kierunku
pochwy leżącej w wannie kobiety, wpijającego się w policzek
innej, wpełzającego na rękę staruszki parząc jej skórę,
pasożytów kłębiących się na brzuchu, w którym wcześniej
wypalili dziurę i... Nie, tej oblanej największą ilością
substancji w miarę wiarygodnie imitującej krew nie opiszę – to
trzeba zobaczyć na własne oczy. W drugiej połowie „Dreszczy”
pojawia się inna godna najwyższej pochwały sekwencja. Nie za
efekty specjalne tylko za subiektywną pracę kamery, punkt widzenia
przemierzającej podziemia Nurse Forsythe (świetna kreacja Lynn
Lowry), który każe trwać przed ekranem w przekonaniu, że zaraz
coś na nas (nie na nią) wskoczy, że gdzieś w tych autentycznie
napierających na nas ciemnościach kryją się oślizgłe pasożyty
i/lub ich żywiciele. A nam zostaje jedynie bezsilność, bierne
oczekiwanie na nieuchronne uderzenie. Ewentualnie psychiczne
przygotowywanie się na walkę, w której stawką jest nasze
człowieczeństwo. W rzeczywistości to Nurse Forsythe, a nie nasze,
ale za sprawą genialnie poprowadzonej kamery właśnie takie
przeświadczenie powinno ogarnąć obserwatorów tych wydarzeń.
(Taka ciekawostka: odtwórczyni roli Janine Tudor, Susan Petrie, nie
potrafiła zmuszać się do płaczu, więc posiłkowano się cebulą.
A gdy jej zabrakło pozwoliła Cronenbergowi bić się po twarzy, co
reżyser czynił tak często, że jej twarz w końcu zrobiła się
sina).
Długoletnich
wielbicieli body horrorów, którym obce byłyby „Dreszcze”
pewnie nie ma, więc daruję sobie rekomendację tego obrazu
najbardziej oczywistej grupie docelowej. Pozwolę sobie jednak gorąco
polecić ten obraz wielbicielom horrorów o różnego rodzaju
zarazach oraz tym, którzy uważają, że efekty komputerowe
przewyższają te praktyczne, i że współczesne kino grozy jest
bardziej realistyczne i klimatyczne od XX-wiecznego oraz wychodzą z
założenia, że dzisiejsze krwawe horrory prędzej ich zniesmaczą
niźli te powstałe kilkadziesiąt lat temu. Moim zdaniem istnieje
duże prawdopodobieństwo, że po obejrzeniu „Dreszczy” wielu z
nich zmieni zdanie. A jeszcze lepiej by było, gdyby sięgnęli po
ten obraz dopiero po zapoznaniu się z „Muchą” z 1986 roku, bo moim
zdaniem to tam David Cronenberg osiągnął wyżyny swoich możliwości (a więc to ten film na największą szansę obudzić apetyt na jego horrory).
Według mnie nigdy przedtem i nigdy potem nie nakręcił niczego
lepszego, chociaż jego pozostałe body horrory stoją na
bardzo wysokim poziomie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz