Antarktyda,
rok 1939. Grupa badaczy znajduje pod lodem statek kosmiczny, który
rozbił się wiele milionów lat wcześniej. Próba wydobycia maszyny
kończy się fiaskiem. Naukowcy nieumyślnie doprowadzają do
zniszczenia statku, ale udaje się im ocalić obcą formę życia
zakutą w lodzie. Zabierają ją na swoją antarktyczną stację
badawczą, gdzie niezwłocznie przystępują do rozmrażania istoty.
Są przekonani, że nie żyje, ale ku ich przerażeniu okazuje się,
że funkcje życiowe pozaziemskiego organizmu nie ustały. Co więcej
potwór nie jest pokojowo nastawiony do ludzkości i posiada
zdolności, które znacznie zmniejszają szanse naukowców w walce,
którą muszą z nim stoczyć. Monstrum jest telepatą zdolnym do
absorbowania organizmów żywych. Może zawłaszczać wybrane ciała,
tworząc w ten sposób ich idealne imitacje. Jego wrogowie nie mogą
więc mieć pewności którzy z jego kolegów nadal są ludźmi, a
którzy już bestiami z innego świata. Nie mogą ufać sobie
nawzajem, ale żeby przeżyć muszą ze sobą współpracować.
Dosłownie do rzeczy. A raczej Rzeczy (używając jednego z polskich tytułów filmu Johna Carpentera i polskiego wydania jego powieściowej adaptacji z roku 1994). Minipowieść „Frozen Hell” autorstwa Johna Wooda Campbella Juniora początkowo... prawie mnie uśpiła. Robert Silverberg w swoim wprowadzeniu do tego utworu stwierdza, że zmiany, które autor wprowadził w to dzieło – przekształcenie z minipowieści w nowelę, ewentualnie opowiadanie – bardziej mu pomogły, niż zaszkodziły. Przysłużyły mu się. Jak już wspomniałam „Kim jesteś?” nie czytałam, Silverberg stwierdza jednak, że tamto dzieło jest pozbawione pierwszych trzech rozdziałów, które to znajdujemy w omawianej publikacji. Campbell najwidoczniej uznał je za zbędne i według mnie miał słuszność, bo choć podpisuję się pod słowami Roberta Silverberga, mówiącymi, że „Frozen Hell”, to „skarb sam w sobie” i że „mamy szczęście, że go odnaleźliśmy”, to nie zmienia to faktu, że pierwsze rozdziały „Coś” Johna W. Campbella (chyba już najwyższy czas zacząć używać tutaj tego tytułu, miast „Frozen Hell”) dosłownie przemęczyłam. No dobrze, trochę pomocny był język. Pomocny w przedzieraniu się przez między innymi proces ukierunkowany na wydobycie statku kosmicznego spod antarktycznego lodu, wdrożony przez grupę ludzi, których na to ekstremalnie nieprzyjazne terytorium przywiodły badania magnetyczne i atmosferyczne oraz pragnienie zebrania danych na temat promieniowania kosmicznego. Nie wiem, ile w tym zasługi Johna Campbella, a ile Tomasza Chyrzyńskiego, który to przełożył rzeczony utwór na język polski, ale tak czy inaczej poszczególne zdania wybrzmiewają przepięknie. Harmonijnie. Wydarzenia opisywane w tych „nieszczęsnych” trzech pierwszych rozdziałach niby też są jak najbardziej na miejscu, ale z jakiegoś powodu to nie porywa. Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że winy należy upatrywać w nieodpowiednim rozłożeniu środków ciężkości wstępnej fazy owej kultowej historii. Opowieść ta nie oparła się upływowi czasu. Owszem, trochę się zestarzała, ale ten z lekka archaiczny styl wypowiedzi osobiście uważam za walor, a nie wadę omawianego utworu (nic zaskakującego, bo od zawsze mam słabość do takiego, ale i bardziej przestarzałego słownictwa). Problem miałam więc nie z językiem (absolutnie nie!), tylko z... Jakby to ująć, żeby niechcący nie skłamać? Rozproszona akcja? Nie do końca. Niekorespondujące z danymi sytuacjami dialogi? Tylko odrobinę. Sporo niepotrzebnego technicznego żargonu? Trochę tego jest, ale czy zaraz sporo? Obszerne opisy śnieżnej scenerii, które zamiast stwarzać silne poczucie klaustrofobii, rodzą zniecierpliwienie? Niestety tak, co niezmiernie mnie zdumiało, ponieważ te fragmenty opisowe tworzyły przepięknie brzmiące zdania. Doprawdy kuriozalne zjawisko. W każdym razie, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego z takim trudem przedzierałam się przez początek omawianej historii, należy wziąć wszystkiego, o czym wspomniałam, po trochu. Ale, ale, to tylko moje zdanie. Inni odbiorcy „Coś” Johna W. Campbella mogą zgoła inaczej zapatrywać się na pierwsze rozdziały tego wiekopomnego znaleziska Aleca Nevali-Lee. Robert Silverberg zdradził mi, że skrócona wersja tego dzieła, nowela „Kim jesteś?”, przeszła więcej przeróbek, że Campbell nie tylko „wyciął” pierwsze trzy rozdziały, ale wprowadził również trochę pomniejszych zmian. Silverberg wymienił przynajmniej niektóre z nich, ale jako że „Kim jesteś?” nie czytałam, nie mogę poddać własnej ocenie ich przydatności / nieprzydatności. Mogę za to z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że dalej jest nieporównanie lepiej. Wręcz wybornie! Gdy nasza antarktyczna opowieść science fiction nabiera wreszcie upragnionego tempa, gdy atmosfera się zagęszcza, Campbell wypuszcza się na terytorium horroru, gdy pozaziemski organizm rozpoczyna polowanie na zwierzęta i ludzi na odizolowanym siarczyście mroźnym terytorium, ze szczególnym wskazaniem na ciasną stację badawczą, po niedawnym znużeniu pozostaje tylko wspomnienie. Już nieistotne. Inaczej pewnie będzie z osobami zaznajomionymi z „Kim jesteś?”, ale ja w tej pasjonującej fazie podróży, w jaką zabrał mnie John W. Campbell (niedosłownie, bo choć on rzeczone dzieło stworzył, to nie on wystarał się o jego publikację w takim kształcie) wspominałam doskonałe „Coś” Johna Carpentera. Film, który moim zdaniem przebił literacki oryginał, nie wspominając już o pierwszej ekranowej wersji tej historii, „Istocie z innego świata”, której to produkcji wcale nie uważam za pomyłkę – polubiłam ją, ale nie pokochałam, jak arcydzieła Carpentera. Filmu, który jednak nigdy by nie powstał, gdyby nie legendarna nowela Johna W. Campbella, wyrosła z dzieła, które dostarczyło mi tyle przyjemności. I troszkę bólu, ale jak już stwierdziłam, to bez znaczenia. Liczy się to, co przeżyłam potem. Elektryzujące starcie z pozaziemską formą życia zawłaszczającą organizmy zwierząt i ludzi na odciętej od reszty świata arktycznej stacji badawczej i w jej okolicach. Starcia z bardzo wiernymi (w wyglądzie i zachowaniu) imitacjami przez nią tworzonymi. Przez istotę, która ponadto nie dość, że potrafi czytać innym w myślach, to na domiar złego może wlewać w ich umysły dowolne obrazy. Scenek ukierunkowanych na budzenie odrazy u odbiorców nie ma tak wiele i nie są one tak śmiałe, jak w filmie Johna Carpentera, ale wziąwszy pod uwagę wiek tej publikacji, pod tym względem autor i tak zaskakuje. Na pewno nie można nazwać Campbella tchórzem, a tym bardziej odmówić mu bogactwa wyobraźni. Dość powiedzieć, że to w jego umyśle narodziło się to, co zainspirowało twórców znakomitych efektów specjalnych tak doskonale pamiętanych z „Coś” Johna Carpentera. I nie tylko to. Bo należy pamiętać też o ponurym, zgniatającym wręcz klimacie – to również czeka każdego, kto zdecyduje się sięgnąć po „Coś” Johna W. Campbella. Jest co prawda trochę delikatniej, ale żeby zaraz narzekać? Ja na pewno nie zamierzam. A i jeszcze jedna ważna rzecz. Gdy już przeczytacie to, myślę, bezcenne dla każdego fana literatury grozy i science fiction dzieło, jeśli tylko zechcecie, zapoznacie się z początkiem jego kontynuacji autorstwa amerykańskiego pisarza Johna Gregory'ego Betancourta. Powieści, której roboczy tytuł nawiązuje do pierwszej filmowej wersji „Kim jesteś?” - w języku polskim to będzie „Istoty z innego świata”, ale pod warunkiem, że Betancourt zdobędzie do niego prawa i jeśli książka ta w ogóle ukaże się w Polsce. Na jej światową premierę trzeba jeszcze poczekać, niemniej tu akurat mam pewność, że wcześniej, czy później do niej dojdzie. W przeciwieństwie do polskiego wydania. Aczkolwiek jeśli takowe będzie, to ja będą jedną z tych osób, które się na nią rzucą. Bo pierwsze rozdziały „Istot z innego świata” są nader obiecujące. W sumie to strasznie irytujące – nie móc doczytać do końca opowieści, w którą zdążyło się wsiąknąć.
To musi być ciekawe! Niesamowite... i jeszcze ta okładka!
OdpowiedzUsuń