Nieopodal
farmy Tori i Kyle'a Breyerów ląduje statek kosmiczny z małym
chłopcem na pokładzie. Od dawna bezskutecznie starające się o
dziecko małżeństwo Breyerów nadaje mu imię Brandon, otacza
troskliwą opieką i wychowuje jak własne. Dwanaście lat później
układny dotychczas chłopiec zaczyna się zmieniać. Brandon odkrywa
w sobie niezwykłe moce, które pod wpływem tajemniczego głosu
słyszalnego tylko dla niego, wykorzystuje do czynienia zła. Tori i
Kyle nie zdają sobie sprawy z ogromu zmian, jakie w ostatnim czasie
zaszły w Brandonie, a jego wciąż pogarszające się zachowanie
tłumaczą sobie procesem dorastania. W tym czasie ich dwunastoletni
syn wytrwale realizuje niecny plan powstały z inspiracji jakiejś
wyższej siły. Starając się przy tym, by jego mroczne sekrety nie
wyszły na jaw. A wszystko to wymaga ofiar w ludziach.
Szeroko
reklamowany i dystrybuowany amerykański horror science fiction,
„Brightburn: Syn ciemności”, został wyreżyserowany przez
człowieka, który wcześniej stworzył tylko jeden pełnometrażowy
film, notabene również horror science fiction, zatytułowany „The
Hive” (2014) – Davida Yarovesky'ego. Scenariusz napisali kuzyni
Brian i Mark Gunnowie, a budżet produkcji oszacowano na sześć do
siedmiu milionów dolarów. Dotychczasowe wpływy z całego świata
przekroczyły trzydzieści milionów dolarów. Już tuż po
rozpoczęciu dystrybucji kinowej (w maju 2019 roku) mówiono, że w
przypadku sukcesu kasowego dopuszcza się możliwość nakręcenia
kontynuacji „Brightburn”. Przy takim przychodzie jest więc
bardzo prawdopodobne, że drugi pełnometrażowy film Davida
Yarovesky'ego doczeka się przynajmniej jednego sequela.
Zły
Superman albo Ultraman – tak przez wielu widzów jest nazywany
Brandon Breyer, dwunastoletni chłopiec obdarzony supermocami, który
w okresie niemowlęcym przybył na Ziemię nie wiadomo skąd i został
zaadoptowany przez mieszkających na farmie Tori i Kyle'a Breyerów.
Twórcy nie ukrywają, że wzorowali się na Clarku Kencie, jednym z
najpopularniejszych komiksowych (i nie tylko) bohaterów. Koncepcja
niewątpliwie była taka: weźmiemy konkretnego superbohatera i
przerobimy go na superantybohatera. Damy mu dwanaście lat i
efektowną czerwoną kominiarkę, zamiast błękitnego obcisłego
stroju z bielizną na wierzchu, z którego to nasz materiał źródłowy
(Superman) słynie. Historię naszego chłopca natomiast włożymy w
ramy horroru, który to gatunek wprawdzie obfituje w mordercze
dzieciaki, ale ze świecą można tam szukać takiego obdarzonego
mocami komiksowego herosa. Gdy po raz pierwszy usłyszałam o
„Brightburn: Synu ciemności”, pomyślałam: jedna wielka
głupota. A potem narodziła się ciekawość. Bo w końcu nieczęsto
(jeśli w ogóle, bo ja nie przypominam sobie, bym coś w ten deseń
oglądała) trafia się okazja zobaczenia horroru o
superantybohaterze. W tegoż wcielił się Jackson A. Dunn, który
wzbudził ogólny zachwyt na etapie castingów (tak jak pozostałe
dzieci starające się o rolę Brandona, podesłał nagranie ze swoim
występem) i w mojej ocenie wybór okazał się trafiony. Ten
młodociany aktor ma w sobie swoistą lekkość wyrazu – odnosi się
wrażenie, jakby nie wkładał w swoją kreację absolutnie żadnego
wysiłku, co jest tym istotniejsze, że postać, w którą z taką
naturalnością się wcielił stoi w centralnym punkcie owej
opowieści. Tak naprawdę wszystko kręci się wokół Brandona
Breyera, chociaż o nim samym wiemy boleśnie mało. Problem moim
zdaniem nie tkwi w fikcyjnej kosmologii: genealogii czarnego
charakteru, okolicznościach w jakich trafił na Ziemię etc. To
akurat uznaję za dobre posunięcie. W myśl zasady: boimy się tego,
czego nie znamy. Nie sądzę jednak, żeby „ludzkie oblicze”
Brandona zostało wykreślone zgodnie z tą zasadą. Głębsze
wejrzenie w jego psychikę i szerszy portret jego egzystencji na
Ziemi, z pewnością nie wyjałowiłyby „Brightburn” z tajemnicy
generowanej przez jego pochodzenie (bo już niekoniecznie przez jego
przeznaczenie). I jestem przekonana, że scenarzyści byli tego
świadomi. Wyglądało mi to raczej tak, jakby nie potrafili nadać
stosownej głębi ani Brandonowi, ani żadnej innej postaci
stworzonej na potrzeby tego filmu. Elizabeth Banks i David Denman,
jako Tori i Kyle Breyerowie, małżeństwo, które przed dwunastoma
laty przygarnęło niemowlę, które dosłownie i w przenośni spadło
im z nieba, w mojej ocenie zagrali bezbłędnie. Problem tylko w tym,
że za bardzo nie mieli co grać. To samo Matt Jones i Meredith
Hagner, w rolach wujostwa Brandona, Noaha i Merilee McNichol oraz
Emmie Hunter, jako Caitlyn, znajoma Brandona ze szkoły. I wszystkie
pozostałe osoby przewijające się w tej produkcji. Wszyscy są tak
płytcy, jak można się tego spodziewać po mainstreamowym horrorze.
A trzeba tu zaznaczyć, że pomysł na tę historię wprowadzał
niemałe możliwości w kwestii postaci – można było na tym
fundamencie postawić naprawdę wyróżniające się, a przynajmniej
dokładniej wykreślone, zróżnicowane charakterologicznie
jednostki. A nade wszystko można było stworzyć mocno wbijającego
się w pamięć antybohatera. Takiego, który to miałby do
zaoferowania wiele więcej niż wysyłanie śmiercionośnych promieni
z oczu (ależ kiczowate CGI) i przemieszczanie się w powietrzu w tak
szybkim tempie, że dostrzega się co najwyżej rozmazaną czarną
plamę. Co mianowicie? Otóż, osobowość. Charakter Brandona
Breyera okazuje się bowiem straszliwie nijaki. Nie dowiedziałam się
o nim nic ponad to, że został przygarnięty przez małżeństwo
mieszkające na farmie, które przedtem bezskutecznie starało się o
własne dziecko, że jest bardzo inteligentny, i że przed
osiągnięciem dwunastego roku życia nie sprawiał swoim przybranym
rodzicom, których kocha z wzajemnością, żadnych problemów
wychowawczych. A po osiągnięciu wspomnianego wieku wiadomo:
zamienia się w mordercę władającego niezwykłymi mocami, w którym
nie ostało się wiele szacunku dla osób, które dały mu dom i
pokochały jak rodzonego syna. Co nie znaczy, że Brandonowi
całkowicie przestało na nich zależeć. Gdyby tak było, to nie
starałby się ukryć przed nimi swojego drugiego, mrocznego
oblicza...
David
Yarovesky przyznał, że jest wielkim miłośnikiem efektów
specjalnych i to widać w „Brightburn: Synu ciemności”. Ale nie
wszystkie tego rodzaju dodatki mają taką jakość, jak nadmienione
już bajkowe pomarańczowe promienie posyłane przez dwunastoletniego
Brandona Breyera w kierunku wybranych ludzkich celów. I jak
wszystkie demolki, które ów potężny dzieciak czyni w niewielkim
miasteczku, do którego przybył niedługo po swoich narodzinach
gdzieś tam we wszechświecie. Sekwencje okaleczeń i śmierci
bohaterów wypadają w miarę wiarygodnie, a nawet odważnie, jeśli
weźmie się pod uwagę to, czym zazwyczaj raczą nas współczesne
rąbanki szczycące się szeroką dystrybucją kinową. Scenka z
okiem dla mnie z tego wszystkiego była najbardziej nieprzyjemna –
czyli najlepsza – ale akcja z odpadającą szczęką też pewnie
trochę posiedzi w mojej pamięci. Pozostałe sprowadzają się
praktycznie do szybkich migawek i według mnie są nieporównanie
mniej pomysłowe. Ale dobrze, że w ogóle są. To znaczy dobrze dla
fanów umiarkowanie krwawych filmów. A co z pozostałymi? Otóż,
sama koncepcja, a dla niektórych pewnie i efekciarskie wykonanie,
warstwy fantastycznej – całego tego a la komiksowego uniwersum,
motywów skoncentrowanych na młodocianym superantybohaterze – może
być nie lada przygodą dla wielbicieli tego typu historii. Bo
najwyraźniej, abstrahując od pieniędzy, głównie z myślą o nich
kręcono „Brightburn”. Fani horrorów dostali natomiast wstawki
gore, mnóstwo jump scenek i niezbyt efektywne próby
budowania napięcia w momentach poprzedzających ataki zamaskowanego
dwunastolatka. Klimat zdefiniowanego zagrożenia w małomiasteczkowych
realiach został w miarę dobrze zachowany. Nie do końca, bo owo
arcypoważne niebezpieczeństwo nie generuje miażdżącego napięcia.
Ale horror ten przynajmniej nie cierpi na poważny deficyt mroku i
przesyt plastiku, czego nauczona doświadczeniem zawsze spodziewam
się po nowszych filmach grozy głównego nurtu. Najbardziej
zaskoczyło mnie jednak to, że mimo tych wszystkich, z subiektywnego
punktu widzenia, przywar, mniej i bardziej poważnych mankamentów, w
jakimś stopniu dałam się wciągnąć w tę rozgrywkę. W nierówny
pojedynek pochodzącego z nieznanej planety morderczego dzieciaka z
gatunkiem ludzkim. Albo inaczej: z niektórymi jego
przedstawicielami, bo przecież nie wszystko naraz... W tę
wychodzącą z dosyć oryginalnego pomysłu (jeśli chodzi o horror),
ale w gruncie rzeczy płytką i efekciarką opowieść o
superantybohaterze ewidentnie inspirowanym Supermanem, który na
szczęście nie paraduje w rajtuzach. Ma jednak maskę. I to niezłą.
Powiedziałabym nawet, że odrobinę upiorną. I elektryzujące
spojrzenie – najczęściej groźne, deprymujące, ale czasami
przeraźliwie smutne. Czy w takim razie da się Brandonowi Breyerowi
współczuć? Żywić do niego nie tylko niechęć, nienawiść, ale
i mieć dla niego trochę litości. W jednej scenie na pewno tak. Ale
obawiam się, że to jednorazowy incydent. Bo do budowy tej (i nie
tylko tej) postaci scenarzyści niestety wykorzystali doprawdy
niewiele cegiełek. Poszli po linii najmniejszego oporu, ale może
zostanie to naprawione w drugiej części. Takowa bowiem moim zdaniem
prędzej czy później (raczej prędzej) na pewno powstanie.
Przypuszczam wręcz, że na jednym sequelu „Brightburn” się nie
skończy. Bo niemądrze byłoby porzucać tak dochodowy projekt,
prawda?
Nastawiłam
się na coś gorszego. Multum jump scenek, sporo efektów
specjalnych i bardzo dynamiczny rozwój akcji – założyłam, że
tak to będzie wyglądać i nie mogę powiedzieć, że się
pomyliłam. Drugi pełnometrażowy film Davida Yarovesky'ego,
„Brightburn: Syn ciemności”, wszystko to posiada... i tak
naprawdę niewiele więcej. A mimo to do pewnego stopnia się w owo
widowisko wciągnęłam. W tę nieskomplikowaną, acz tchnącą pewną
świeżością (w ramach horroru), historyjkę. Rąbankę o dzieciaku
obdarzonym supermocami, których nie powstydziłby się żaden
komiksowy heros. Myślę, że można było wycisnąć z tej koncepcji
nieporównanie więcej, że z tego pomysłu paradoksalnie (bo
superantybohater?) mógł się wykluć naprawdę wspaniały horror
science fiction. Ale jest znośnie, da się to bez większych
cierpień obejrzeć, nawet jeśli nie przepada się za efekciarskimi
filmami grozy, których akcja pędzi na złamanie karku. Wiem to, bo
sama wolę zgoła odwrotne podejście do filmowego horroru, a bez
większego trudu przez to przeszłam. To prawda, że bez
nieprzyjemności się nie obyło, ale bywało dużo gorzej. Nie tylko
nie wyszłam z siebie i nie stanęłam obok, ale nawet, jakkolwiek
nieodpowiednio to zabrzmi w przypadku filmu o morderczym dziecku,
stosunkowo nieźle się bawiłam.
To prawda, koncepcja antybohatera to ciekawa sprawa.
OdpowiedzUsuń