Przyszłość.
Adrian Tripod kiedyś być dyrektorem kliniki dla majętnych ludzi
funkcjonującej pod nazwą Dom Skóry, w której zajmowano się
problemami ze skórą wywołanymi przez pewne konkretne kosmetyki. Z
czasem kontrolę nad ośrodkiem przejął jego mentor, dermatolog
Antoine Rouge, który wykazywał niezdrowe zainteresowanie chorobą
dziesiątkującą płeć żeńską. Po jakimś czasie mężczyzna
zniknął, a klinika zaczęła chylić się ku upadkowi. Teraz na
terenie ośrodka przebywa niewielu pacjentów, a personel został
znacznie zredukowany. Adrian Tripod interesuje się jednym z
pacjentów, mężczyzną, którego dopadła tak zwana choroba
Rouge'a, objawiająca się między innymi wyciekiem dziwnej
substancji z uszu zarażonego.
„Zbrodnie
przyszłości” to jeden z wczesnych filmów Davida Cronenberga,
nakręcony przed jego przygodą z horrorem, w czasach, w których
jego nazwisko było znane co najwyżej garstce widzów. Wcześniej
stworzył bowiem dwie krótkometrażówki i trwający trochę ponad
godzinę obraz science fiction zatytułowany „Stereo”. „Zbrodnie
przyszłości” zrealizowano w sposób podobny do „Stereo” i tak
samo jak poprzedni projekt Cronenberga film trwa zaledwie nieco ponad
sześćdziesiąt minut. Budżet omawianego filmu oszacowano na
dwadzieścia tysięcy dolarów – ekstremalnie mało, ale dla
porównania „Stereo” zostało ponoć nakręcone za okrągłe trzy
i pół tysiąca dolarów.
Scenariusz
„Zbrodni przyszłości” David Cronenberg napisał sam. Zdjęcia,
montaż i produkcję także był zmuszony wziąć na siebie, ale w
poszczególne role nie musiał się już wcielać, bo udało mu się
skompletować obsadę złożoną z samych amatorów (niektórzy z
nich, w tym odtwórca pierwszoplanowej postaci, Adriana Tripoda,
wystąpili we wcześniejszym „Stereo” Cronenberga). „Zbrodnie
przyszłości” to film bez dialogów, ale co jakiś czas pojawia
się głos z offu należący do Adriana Tripoda. Jest on zarazem
centralną postacią tej produkcji i narratorem. W tej drugiej roli
wykłada widzom kontekst, bardzo pomocny w odnajdywaniu sensu tej
opowieści, aczkolwiek jako że narrator nie wdaje się w szczegóły
dojście do satysfakcjonującej interpretacji tego dziełka dla co
poniektórych odbiorców może być mocno kłopotliwe. Przyznam, że
nie wszystko było dla mnie w pełni zrozumiałe, niektóre szczegóły
wymykały się mojemu pojmowaniu, nie potrafiłam ich odczytać,
znaleźć dla nich miejsca w tej historii. Opowieści, której ogólny
zarys chyba rozumiałam – chyba, bo „Zbrodnie przyszłości” to
tego rodzaju produkcja, w której łatwo o nadinterpretację, o
wybieganie daleko poza myśli scenarzysty. Akcję swojego obrazu
science fiction z 1970 roku David Cronenberg umieścił w niedalekiej
przyszłości, w świecie dotkniętym niedostatkiem kobiet w wieku
rozrodczym. Do tego stanu rzeczy doprowadziła śmiertelna choroba,
która na początku dotykała tylko przedstawicielki płci pięknej
niedługo po wydaniu przez nich na świat dziecka. Potem zaraza
rozprzestrzeniła się także na mężczyzn, przy czym tej grupy
ludzi nie zaatakowała z porównywalną siłą. Efekt jest taki, że
na Ziemi jest dużo więcej mężczyzn niż kobiet, a w
niegdysiejszej klinice Dom Skóry, w której toczy się akcja
„Zbrodni przyszłości” pań w wieku rozrodczym nie ma natomiast
wcale. Od narratora i zarazem głównego bohatera filmu, Adriana
Tripoda, dowiadujemy się, że jakiś czas temu jego mentor,
dermatolog Antoine Rouge zniknął w niewyjaśnionych
okolicznościach. Wcześniej wykazywał niezdrowe zainteresowanie
chorobą dziesiątkującą ludzkość, którą przynajmniej na
terenie ośrodka nazywano chorobą Rouge'a. Nie wydaje mi się, żeby
Cronenberg pozostawiał tutaj szerokie pole do domysłów. Zdradza
niewiele, ale z tych skąpych danych można chyba bezpiecznie (bez
ryzyka nadinterpretacji) wysnuć wniosek, że Antoine Rouge był
klasycznym burzycielem, szalonym doktorkiem, który eksperymentował
z tą dziwaczną zarazą, stwarzając tym samym ogromne zagrożenie
dla rasy ludzkiej. Aż nazbyt wyraźnie wybrzmiewa tutaj echo
przyszłego Cronenberga, tak dobrze znanego wielbicielom body
horrorów, genialnego twórcy, który miał tak duży wkład w
rozwój krwawego kina grozy. Właściwe to oglądając „Zbrodnie
przyszłości” miałam nieodparte wrażenie, że ścieżka, którą
David Cronenberg wkrótce podążył (jedna z kilku) była naturalnym
przedłużeniem tego, co pokazał w omawianym obrazie. Widzimy tutaj
bowiem swoistą wprawkę do horrorów, którymi Kanadyjczyk obdarował
opinię publiczną trochę później, coś co po prostu musiało
przybrać kształt, z którym ten człowiek jest bodaj przede
wszystkim kojarzony. Szalony doktorek, dziwaczna zaraza, silne
zainteresowanie cielesnością (ale jeszcze niegraniczące z obsesją,
to zobaczymy dopiero w jego horrorach) i komentarze społeczne
zawarte w podtekstach, które wypuszczają się na terytorium tzw.
tematyki tabu. I to nie tylko w kwestii homoseksualizmu głównego
bohatera, preferencji seksualnej, której Adrian Tripod nie potrafi
zaakceptować, ale też nie umie stłumić w sobie pociągu do
przedstawicieli tej samej płci. Męczy się więc w swoim własnym
ciele, żywi do samego siebie głęboką pogardę, walczy z tak
znienawidzonymi przez siebie uczuciami, choć jakaś cześć niego
wie, że taka postawa jest z góry skazana na porażkę. A
przynajmniej ja tak to interpretuję – co podkreślam z tego
prostego powodu, że ta sfera scenariusza jest tak mętna, że wcale
nie zdziwiłabym się, gdyby część widzów inaczej ją sobie
tłumaczyła.
W
mojej ocenie to klimat jest najlepszym składnikiem „Zbrodni
przyszłości”, elementem, który najsilniej przykuwał moją uwagę
– silniej niż fabuła, bo choć sam pomysł był nadzwyczaj
interesujący to mocno mierził mnie szczątkowy wymiar tej
opowieści. Brak dialogów, swoista pantomima dodatkowo utrudniała
odbiór tego obrazu i bynajmniej nie przez swoją enigmatyczność.
To nie przeszkadzało mi w takim stopniu, jak brak naturalności –
mimika i gesty aktorów były albo denerwująco przesadne (jak z
kiepskiego teatru), albo wręcz przeciwnie: nad wyraz oszczędne,
żeby nie rzec drewniane. „Marmurowa twarz” głównego bohatera,
w którego wcielił się Ronald Mlodzik, jego nieprzeniknione oblicze
wydające się być kompletnie wyzute z emocji oddziaływały na mnie
odpychająco. Tak samo zresztą jak drętwa dykcja Adriana Tripoda w
roli narratora. Podejrzewam, że taki był zamiar Davida Cronenberga,
że dążył do wytworzenia chłodnego dystansu do tej postaci,
wolałabym jednak aby takie nastawienie nie brało się z
przeświadczenia, że patrzę na osobę, która nijak nie odnajduje
się w tym fachu. Kreacja Mlodzika cechowała się taką topornością,
że aż za często prosiłam w myślach Davida Cronenberga, żeby na
jakiś czas wypchnął go z planu i dał mi się nacieszyć
klimatycznymi ujęciami zewnętrza i wnętrza surowego, klinicznego
wręcz ogromnego budynku, w którym i wokół którego toczyła się
akcja „Zbrodni przyszłości”. Wiedziałam, że Ronald Mlodzik
nie był profesjonalnym aktorem tylko amatorem, wiedziałam, że nie
miał doświadczenia w tym fachu (nie licząc „Stereo”) i że
Cronenberg nie dysponował kwotą, która umożliwiłaby mu
zatrudnienie bardziej obytego z kamerą i/lub utalentowanego aktora,
ale ta świadomość wcale nie poprawiała mojego spojrzenia na efekt
starań Mlodzika. Dużo więcej przyjemności dostarczało mi
wgapianie się w zimne zdjęcia, tak typowe dla Davida Cronenberga.
Tak, już wówczas Kanadyjczyk skłaniał się w stronę mrożącej
surowości, atakował porażającym chłodem, z którego jednak nie
potrafił jeszcze wydobyć tyle intymności, co w swoich
późniejszych, śmielszych obrazach. Liczne przestoje, kamera
skupiająca się na postaciach (albo postaci), które czy to są
kompletnie nieruchome, czy nie robią absolutnie nic, na co chciałoby
się patrzeć. Niemiłosierne przeciąganie tych wstawek,
nieprzynoszące zadowalającego skutku starania o intensywny przekaz
emocjonalny czasami doprowadzały mnie na sam skraj cierpliwości. I
gdyby nie pozostałe mocno klimatyczne ujęcia, które nierzadko
okraszano piorunującymi dźwiękami niezsynchronizowanymi z obrazem
wprawiającymi w jakże oczekiwany przeze mnie dyskomfort, to
najpewniej już podczas jednego z pierwszych przestojów dałabym za
wygraną. Zrezygnowałabym z dalszego oglądania, tak nudne były dla
mnie owe sekwencje.
Jeśli
jest się fanem niskobudżetowych eksperymentalnych obrazów science
fiction i oczywiście twórczości Davida Cronenberga to można chyba
dać szansę tej pozycji, aczkolwiek nawet tym osobom nie ośmielę
się gorąco polecać tego specyficznego tworu. Surowy klimat, w
którym utrzymano tę produkcję może i kogoś porwie z przynajmniej
taką siłą, z jaką porwał mnie. Ale scenariusz jest dużo
bardziej problematyczny, bo choć sam pomysł może intrygować to
sposób prowadzenia fabuły (brak dialogów, liczne niepotrzebne
przestoje) i daleko idąca połowiczność w moim odczuciu mocno
szkodzą tej produkcji. O ile lepiej mógłby prezentować się ten
obraz, gdyby David Cronenberg nakręcił go w szczytowym okresie
swojej kariery, za który osobiście uważam jego przygodę z
horrorem. Gdyby to wówczas doszlifował scenariusz i przełożył go
na ekran w ramach podgatunku, w którym jest niedoścignionym
mistrzem. Nie żałuję, że obejrzałam ten film, że miałam okazję
zapoznać się z kawałkiem wczesnej twórczości jednego z moich
ulubionych reżyserów, ale też nie skaczę z radości z tego
powodu. Ot, taka ciekawostka dla bardzo wąskiej grupy śmiałków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz